Góry. Najlepszy test dla siebie samego i dla związku
Wszystko zaczęło się na Facebooku. Zdjęcie panny młodej wystrojonej w suknię ślubną i welon oraz pana młodego w garniturze i koszuli z muszką, spacerujących po szczytach Tatr sfotografował inny tatromaniak. Fotografię zamieścił na portalu społecznościowym. W taki sposób Martę Szostek-Kral i Artura Kral, nowożeńców z Rudy Śląskiej, poznały tysiące ludzi z całej Polski. Posypały się życzenia i gratulacje od nieznajomych. Nowożeńcy ze Śląska stali się celebrytami z przypadku.
Przypuszczam, że dla turystów byliśmy większą atrakcją niż góry i widoki - śmieje się Artur. - Turyści składali nam gratulacje i życzenia, prosili o wspólne zdjęcie, wznosili z nami toast - dodaje. Artur urodził się w Rudzie Śląskiej. Jak większość śląskich rodzin, za młodu wakacje spędzał z rodzicami na szlakach w Beskidach.
- Tam zaczęła się moja pasja do gór. W następnych latach z tatą przeszedłem praktycznie całe Tatry. I tak mi zostało. W każdej wolnej chwili wyjeżdżałem w góry, odkąd poznałem Martę jeździmy razem - opowiada. Rudzianin ma na swoim koncie zdobyte nie tylko Tatry, ale też, m.in. najwyższy szczyt Pirenejów czy Ararat, jeden z pięciotysięczników.
Marta pochodzi spod Ojcowa. Większość życia spędziła w Krakowie. Tam chodziła do liceum i na studia. Na Śląsk przyjechała do pracy. Musiało minąć trochę czasu nim przyzwyczaiła się do zmiany. - Najgorsze były odległości. Dla osoby bez samochodu dotarcie z jednego miejsca do drugiego jest prawdziwym wyzwaniem. Niby wszystko blisko, ale komunikacja straszna. Żeby nie błądzić, uczyłam się tras poszczególnych linii autobusowych. Nigdzie nie mogłam dostać ich mapki, zrobiłam ją sobie sama. Do tego gwara śląska. Wszyscy mówili do mnie po śląsku, nic nie rozumiałam - wspomina pierwsze miesiąca życia na Śląsku.
Artura poznała - oczywiście - w górach. Dokładnie w Pieninach, gdzie wyjechali na dwa dni wraz z innymi miłośnikami gór, którzy zbierają się na Spontanicznych Wypadach. - Pamiętam, że było strasznie zimno. Zapytałam się Artura czy zostanie moim mężem. Powiedział: tak. Ponad rok później zostaliśmy mężem i żoną - opowiada.
W ich przypadku górski plener był oczywistością. - Czasem miałam wrażenie, że Artur czekał na niego z większym przejęciem niż na ślub - śmieje się Marta. Na sesję zabrali ze sobą namiot, menażki, kuchenkę, butelkę wina i kieliszki, bukiet ślubny, ślubne ubranie oraz... lusterko i kosmetyki do malowania. Do pokonania spora odległość. Z ekwipunkiem jak na kilkudniowy wyjazd, suknią ślubną przypiętą do plecaka, pokonali 18 kilometrów. 1300 metrów przewyższenia. Trasa na Czerwone Wierchy zajęła im 4,5 godziny. Następnie 4 godziny sesji.
- Rozbiliśmy namiot i zaczęliśmy się przebierać. Ale największe wrażenie na moich towarzyszach zrobiłam, zabierając się za makijaż i zrobienie fryzury - opowiada panna młoda. - Grzegorz Korzec, nasz fotograf, tylko pytał się, czy zapanuję nad włosami przy takim wietrze.
Historia polskiego himalaizmu nie pozostawia złudzeń. Jednoczesna miłość do gór i drugiej osoby, rodziny, jest wyjątkowo trudną i pełną poświęceń. Osoba, która zostaje w domu ma świadomość, że partner może już nie wrócić z wyprawy. W biografiach Jerzego Kukuczki, Piotra Morawskiego, Artura Hajzera, którzy zostali w górach na zawsze, przeczytamy “zostawił żonę i dwóch synów”. Marta i Artur również stracili kolegę w górach. Rok temu w Tatrach chciał pomóc turystce, która nie radziła sobie z trudniejszym odcinkiem na szlaku na Przełęcz pod Chłopkiem. Nie wiadomo, dlaczego spadł. Poślizgnął się? Stracił równowagę? Zginął na miejscu. Zostawił żonę i małą córeczkę.
- Rzeczywiście, związek osób, których partner jeździ w góry, szczególnie Himalaje jest o wiele trudniejszy. Jednak my nie doszliśmy jeszcze do takiego etapu. Chyba nigdy nie dojdziemy - komentuje Artur. - Dla nas góry są pasją, do spełnienia nie potrzebujemy pobijania rekordów. Zresztą nieraz w Tatrach czy Beskidach można przeżyć o wiele większą przygodę niż na niejednym pięciotysięczniku - dodaje.
- Do wszystkiego potrzebny jest zdrowy rozsądek. Może to trochę za mocno powiedziane, ale mam wrażenie, że zdobywanie najniebezpieczniejszych partii gór, w sytuacji gdy w domu czeka rodzina, jest egoistycznym podejściem. Cały czas powinno się pamiętać o tym, że jeśli w górach zostanie się na zawsze, rodzina może znaleźć się w ekstremalnej sytuacji życiowej. My nieraz odpuszczaliśmy tuż przed szczytem - przyznaje Marta.
I nie chodzi tu o jakieś wyjątkowo trudne trasy czy najwyższe szczyty. Zdecydowali się zawrócić z drogi na Giewont czy ze zdobycia Tarnicy. Najwyższy szczyt Bieszczadów ma zaledwie nieco ponad 1300 m n.p.m. - I co z tego. Kiedy wchodziliśmy na Tarnicę pogoda zaczęła się tak psuć, że nie było sensu ryzykować - opowiadają.
Bowiem z gór czerpią nie tylko satysfakcję, spełnienie czy pozytywne zmęczenie, które pozwala naładować akumulatory. Dla nich góry są najlepszym nauczycielem. - Zdobywając kolejne szczyty jesteśmy skazani wyłącznie na siebie. Gdy pijemy wodę ze źródełka, to robimy to razem. Jak jest zimno, to marzniemy razem. Kiedy podczas kilkudniowej wyprawy racjonalniej musimy dzielić porcje, to razem zaciskamy pasa. W ekstremalnych warunkach jesteśmy sami ze sobą. Chyba nie ma lepszego testu dla związku niż taki wyjazd - podsumowuje Marta.