Film "Gwiazdy". Jan Banaś: Patrząc na Kościukiewicza zobaczyłem siebie sprzed 50 lat

Czytaj dalej
Jacek Sroka

Film "Gwiazdy". Jan Banaś: Patrząc na Kościukiewicza zobaczyłem siebie sprzed 50 lat

Jacek Sroka

Jan Banaś film „Gwiazdy” miał okazję już zobaczyć. Opowiada nam o swoich wrażeniach zarówno z seansu, jak i z obserwowania pracy zespołu filmowców.

Co pan poczuł, gdy po raz pierwszy pojawiła się informacja, że pana życie stało się inspiracją dla filmu?
Byłem ciekawy, co z tego wyjdzie. Ale nie miałem żadnych obaw, bo ufałem Janowi Kidawie-Błońskiemu. To bardzo dobry reżyser, znałem między innymi jego film „Skazany na bluesa” i wiedziałem, że śląskie klimaty są mu bliskie, podobnie zresztą jak piłka nożna.

Towarzyszył pan ekipie przy części zdjęć. Co panu zapadło w pamięć?
Że to bardzo ciężka praca, powiedziałbym nawet harówka. Oglądałem to z bliska i naprawdę trzeba szanować ten wysiłek. Współczułem nawet aktorom, gdy kręcili zdjęcia w mrozie. No i zrobił na mnie wrażenie dobór aktorów, którzy naprawdę przypominają tych, których grają. Na przykład Kazimierz Deyna (Mariusz Gagatek - przyp. red.). Nie sposób pomylić go z kimś innym.

A Mateusz Kościukiewicz naprawdę przypomina pana?
Jak go zobaczyłem pierwszy raz, to przeniosłem się w czasie. Zobaczyłem samego siebie sprzed 50 lat. Ma taką samą sylwetkę, bo ja też byłem szczupły, jest przystojny, a mnie chyba też niczego nie brakowało (śmiech), z długimi włosami. Trochę przypominał mi też George’a Besta, na którym pół wieku temu się wzorowałem.

Umiejętności piłkarskie też ma podobne?
Powiem tak: potrafi kopać piłkę. Naprawdę nieźle mu to wychodzi.

Nie korciło pana, żeby czasami wtrącić się w scenariusz?
Nie. Od razu miałem świadomość, że to przecież film fabularny, a nie dokumentalny. Wiedziałem, że niektóre rzeczy będą dodawane, inne pomijane. Chodziło o to, żeby widzowi się podobało. Jak widać, nawet takie życie trzeba ubarwić. Poza tym oni wszyscy naprawdę się znają na tym, jak się robi filmy. Dlatego nie odpowiadam na pytanie, ile jest w tym filmie mojego życia, a ile wyobraźni scenarzystów i reżysera. To po prostu nie ma sensu. Ważny jest efekt końcowy.

A gdy zobaczył pan ten efekt na ekranie, pomyślał pan, że...
Że będę miał naprawdę miłą pamiątkę na stare lata. No i nie ukrywam, że to jest satysfakcja, gdy ogląda się samego siebie. I wraca się myślami do tego, co było.

Wzruszenie?
Może trochę, ale nie należę do ludzi, którzy płaczą oglądając film.

Wracając do tematu fikcji. Ginter to postać całkowicie wymyślona?
Całkowicie. Nie było nikogo takiego.

A Marlena?
Ona akurat przypomina mi pewną dziewczynę, ale podobna historia nie miała miejsca. Zresztą o moich przygodach z płcią piękną napisano ostatnio sporo, więc nie ma co się powtarzać.

Napisano też, że w rzeczywistości nie piliście wtedy tyle alkoholu, co na filmie.
Nie bylibyśmy w stanie potem tak dobrze grać, jak graliśmy. Wbrew temu, co się mówi, że to był sport amatorski, my naprawdę byliśmy zawodowcami i poważnie traktowaliśmy swoje zajęcie. Oczywiście byli tacy, którzy potrafili wypić więcej, na przykład Ernest Pohl, ale on miał po prostu niesamowite zdrowie i kondycję. Na drugi dzień grał jakby nigdy nic. Zresztą przykład Besta, którego tak szanowałem, pokazuje, że trzeba znać umiar. A ja sam nigdy wielkim zwolennikiem alkoholu nie byłem.

Ale barwną postacią Zabrza pan z pewnością był.
Tak się jakoś złożyło, że lubiłem dobrze wyglądać, no i miałem możliwości, by tak było. Rzeczy przywoziło się z Zachodu, kupowaliśmy je przy okazji podróży na mecze. Niestety, takie były czasy. Nawet gdy pojechaliśmy na wielki finał Pucharu Zdobywców Pucharów do Wiednia, to rano przed meczem biegaliśmy po sklepach, zamiast się koncentrować na tym, co nas czeka wieczorem.

A jednak żaden polski zespół nie zdołał już pójść w ślady tamtego Górnika...
Wtedy nigdy bym tak nie pomyślał, chociaż mieliśmy poczucie, że osiągnęliśmy coś wyjątkowego. Po prostu mieliśmy naprawdę znakomity zespół, który świetnie się ze sobą czuł i na boisku, i poza nim.

Wiele razy podkreślał pan, że czuje się spełniony. A przecież ten film w dużej mierze jest oparty na... pechu.
Uciekły mi najważniejsze mecze tamtych lat. Przez jedną decyzję moją i późniejszą decyzję urzędników. Zasłużyłem na to, by grać na igrzyskach olimpijskich w Monachium i na mistrzostwach świata w Niemczech dwa lata później. Nawet Kazimierz Górski nie wiedział, jak mi wytłumaczyć to, że nie może mnie zabrać. Bo to była komunistyczna kara za wcześniejszą ucieczkę.
A przecież z niej wróciłem i chciałem dla Polski grać. To na pewno we mnie gdzieś tkwi. I wraca, gdy ktoś pyta, czy ze mną w składzie mogliśmy osiągnąć finał mistrzostw świata. Chociaż tego oczywiście nie wiem i nigdy się nie dowiem. Mam też czasem wrażenie, że może urodziłem się za wcześnie. Zwłaszcza patrząc na dzisiejszych piłkarzy.

W jednej z ostatnich scen filmu prowadzi pan trening dla trampkarzy. Połknął pan bakcyla aktorstwa?
Oj, nie. Zresztą ja tam nie byłem aktorem, co najwyżej statystą. Po prostu życie napisało mi pewien scenariusz, który doprowadził mnie do tego, że powstał film „Gwiazdy”, w którym też pojawiłem się na ekranie. Ale większość z tego wszystkiego, to już niestety tylko wspomnienia...

Zgadza się pan z opinią, że aby w pełni docenić ten film, trzeba mieć związek ze Śląskiem?
Może coś w tym jest, ale to przecież film o czasach, gdy Górnikowi kibicowała cała Polska. I mam nadzieję, że z tym filmem też tak będzie. Że ci, którzy wtedy trzymali za nas kciuki, pójdą do kina i zabiorą tam swoje dzieci lub wnuki.

Jacek Sroka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.