Fantazje erotyczne łodzian, czyli tajemnice seksu w mieście Łodzi ZDJĘCIA
Xenia z Górnej, lat 22, włosy czarne, oczy piwne, 163 cm wzrostu, 45 kg wagi, biust 2. Język – polski. Można zabawić się z nią w jej lokalu lub przyjedzie pod wskazany adres. Za godzinę bierze 100 zł, za noc 1.000 zł. Pracuje codziennie od 10 do 19 z wyjątkiem niedziel.
Ponad setka łódzkich prostytutek zamieszcza tego typu oferty usług seksualnych na internetowych stronach towarzyskich. Anonse ograniczające się do podania zawodowej ksywy i telefonu zamieszcza prasa codzienna. Przedstawicielek najstarszego zawodu świata w Łodzi nigdy nie brakowało.
Seks w Łodzi jest stary jak samo miasto. W kronikach niecnych – jak się mawiało – obyczajów zachowały się niektóre adresy domów „pod czerwoną latarnią”, a nawet ksywy słynnych kurtyzan. Mijały lata, tym różniące się od minionych, że zmieniała się lokalizacja i liczba domów schadzek dla zamożniejszych amatorów erotycznych uciech, zwykłych burdeli dla biedniejszych i latarń dla nędzy miejskiej, pod którymi stały najtańsze „córy Koryntu”. Różnie też było z legalnością.
Panienki od Ślepego Maksa
„Choć jest kryzys, choć jest bieda, bez Primeros żyć się nie da” – tak w latach 20. reklamowane były prezerwatywy dla amatorów seksu z prostytutkami. Burdele różnych kategorii rozsiane były po całym mieście. Ladacznice – jak je wtedy określano – wystawały w bramach, zachęcając podciętych alkoholem mężczyzn do środka.
Oczywiście już wtedy funkcjonowały instytucje burdelmamy i alfonsa. Na ich wikcie byli hotelowi windziarze, szatniarze, dorożkarze i tabuny naganiaczy.
Jednak najwięcej prostytutek pracowało w domach uciech, kontrolowanych przez hersztów kilku bandyckich rewirów. Mnóstwo nierządnic i burdele miał na Bałutach Mosze Pojt, między innymi przy ul. Łagiewnickiej 17, a legendarny herszt międzywojennego podziemia Ślepy Maks rządził prostytutkami z przybytków seksualnych uciech przy Wschodniej i Północnej. Na Chojnach zaś o panienkę najłatwiej było na ul. Lelewela.
Jak karne, posłuszne, wierne i wdzięczne swoim alfonsom „za opiekę” były łódzkie prostytutki, świadczą sceny przed łódzkim sądem po procesie Ślepego Maksa, sądzonego pod zarzutem zastrzelenia swojego konkurenta do tronu króla podziemia, Srula Kalmy Bilbermana, prezesa mafijnej organizacji żydowskiej Bratnia Pomoc (Ezras Achim). Dziennikarz „Expressu Wieczornego Ilustrowanego” Adam Ochocki donosił ze zdumieniem, że po uniewinniającym wyroku „przed budynkiem sądu zebrały się wszystkie łódzkie prostytutki i wyniosły Ślepego Maksa na ramionach”.
Chusteczkowy interes
Dyszące seksem bramy i zaułki znajdowały się też przy pl. Leonarda (pl. Niepodległości), w kamienicach przy ulicach: Przejazd (Tuwima), Rzgowska, Kamienna (Włókiennicza).
Ogólnie – tam, gdzie było co wypić, była i płatna miłość. Interes był w gruncie rzeczy legalny i kontrolowany.
Z zachowanych przekazów wynika, że tak zwane czarne książeczki miało około 500 kobiet. Co najmniej drugie tyle sprzedawało się nielegalnie, mając przeciw sobie zawodowe prostytutki i… stójkowych. W tej kategorii spotykało się wiele pokojówek, służących, ale także robotnic. Istniejący wtedy Urząd Sanitarno-Obyczajowy w swych dokumentach klasyfikował prostytutki na „dobrze sytuowane”, „kapeluszowe” i „chustkowe”. Nietrudno zgadnąć, że najtańsze były te ostatnie. Ich usługa w bramie lub na barłogu kosztowała 1 zł. Często też... zdrowie amatorów płatnych amorów. W lutym 1889 r. inspektor Przedpełski z II Cyrkułu doniósł policmajstrowi, że burdelmama wdowa Kryger, jej trzy niepełnoletnie córki i służąca Cecylia Szwajber są chore wenerycznie i wielu żołnierzy zaraziło się od nich rzeżączką, a nawet kiłą.
Ale obowiązek rejestracji miały nawet luksusowe kurtyzany, które po ulicach najzwyczajniej się nie szwendały. Najsłynniejsze oferowały swe usługi w najlepszych wówczas hotelach – Grandzie i Manteufelu.
Golaski o rubensowskich kształtach widoczne w okularze fotoplastikonu to była dziecinada w porównaniu do tego, co pokazywały „na żywo” girlaski w zacisznych wydzielonych salkach hotelowych lub tak zwanych gabinetach – ówczesnych agencjach towarzyskich.
Jak wyglądała „taksacja” takich prostytutek, opisuje w jednej ze swych książek bywający w międzywojennych latach w Łodzi austriacki literat Józef Roth:
„Siedzimy przy stolikach, wszyscy się tu znają, jest to jedna rodzina. Pani Jetke Kupfer dzwoni srebrnym dzwoneczkiem i nagle kobiety wstępują na scenę. (…) Ignacy poleciał i ściągnął pięć nagich dziewcząt, rozdzielił je między pięć stolików”.
I pomyśleć, że pół wieku później, w czasach PRL, nawet erotyczne świerszczyki i zdjęcia były zakazane! Mimo to prostytucja kwitła, a przedstawicielki najstarszego zawodu świata nie musiały schodzić do podziemia.
Przedstawicielek najstarszego zawodu świata w Łodzi nigdy nie brakowało i nie brakuje. Ale między panienką na kliknięcie, domem uciech Mosze Pojnta, burdeltaty z lat 20., a agencjami towarzyskimi był jeszcze seks epoki PRL.
Świerszczyk na początek
Najpierw przemycany z Zachodu w postaci świerszczyków i kart ze „świńskimi scenami”, wreszcie seks rozsunął firanki i wylał się z okien oświetlonych dyskretną różową poświatą na knajpiane parkiety i ulice. Było to 30 lat przedtem, zanim Frytka i Ken zademonstrowali w reality show „Big Brother”, co nocną porą robi się poza domem w łóżku.
Ale na żywo i publicznie pierwsze nagie ciało dyszące seksem łodzianie obejrzeli legalnie w karnawał 1975 roku. Kto miał chody w dyrekcji Hotelu Grand i 150 zł do przehulania (zarabiało się średnio 1600 zł), o godzinie 19 za okazaniem specjalnej karty wstępu z dopłatą na „program artystyczny” mógł na własne oczy zobaczyć striptiz! Fantazje erotyczne miała zaspokoić panienka, odsłaniając swe wdzięki do najintymniejszego szczegółu. Dwugodzinne oczekiwanie na tę przełomową chwilę goście skracali sobie opróżnianiem talerzy i butelek oraz podrygiwaniem na parkiecie.
Dokładnie o godzinie 21 cała Malinowa pogrążyła się w egipskich ciemnościach. Rozległ się miękki warkot werbla, świetlny szperacz ożył, omiótł najpierw sparaliżowaną oczekiwaniem widownię, scenę, a potem oświetlił ją! W takt nastrojowej muzyki zaczęła rozbierać się od kapelusza, potem pokręciła się po scenie w stroju topless, a gdy panowie zaczęli niemal lewitować nad krzesłami, szybkim ruchem ściągnęła majteczki i... światło zgasło.
– Brawo! Jeszcze, jeszcze! – pohukiwali goście, ale nikt ich próśb nie usłuchał.
Lolity i Wery
Fantazje erotyczne, najpierw rozpalane przez występujące po łódzkich knajpach z dancingiem cztery tajemnicze striptizerki, znajdowały ujście w objęciach prostytutek. Lepsze stacjonowały w kawiarniach i restauracjach, a najczęściej w hotelowych drink barach.
Jak wąż kapitalistycznego seksu wpełzał do naszego socjalizmu, pamięta Tolek Kwiatkowski, weteran w kelnerskiej branży.
– Cztery panienki, czasem więcej, obskakiwały Casanowę, Tivoli, Europę i Malinową – wspominał. – Różne były – brunetki, blondynki, rude, Lolity, Sandry, Wery. Dancingi z „części artystyczną” odbywały się codziennie, klient płacił niemało i wymagał co rusz innej panienki do obejrzenia. Występowały też duety, ale rozbierała się tylko ona, a on zostawał w obcisłej koszuli do pępka i wycekinowanych spodniach. Nie imitowali stosunku seksualnego, to było jeszcze niedozwolone.
Aż stanęła rura...
Socjalistyczny striptiz, jak niespodziewanie pojawił się w łódzkich restauracjach z tak zwanym dancingiem, tak niespodziewanie zniknął. Po dziesięciu latach nagie Lolity przeszły na zasłużoną emeryturę.
– Ostatni raz goście Malinowej widzieli gołą pupę w 1984 roku – datuje upadek „socjalistycznego striptizu” Tolek Kwiatkowski. – Wtedy właśnie powstał Sexland, agencja towarzyska z rurą, przy której panienki prezentowały klientom swoje wdzięki. Restauracyjny striptiz był przy tym jak przedszkole przy uniwersytecie. Nie dość, że gość mógł sobie popatrzeć na odważniejsze rozbieranki, to za odpowiednią opłatą zabierał panienkę na figle.
Pod rurą, ponadczasowym atrybutem seksualnej rozpusty, pojawiał się z aparatem fotograficznym zorka 3 za pazuchą dziś 59-letni pan Janusz:
– To były czasy erupcji seksu. Pierwszy nie tylko w Łodzi, ale w Polsce klub go-go, w którym kontakt z nagimi tancerkami nie ograniczał się do patrzenia, powstał przy ulicy Zachodniej 44, a tam regularnie kręciło tyłeczkami jedenaście apetycznych dziewczyn – rozpamiętuje wywołujące mrówki w lędźwiach widoki. – Rozbierały się na ogólnej sali, ale nie tylko tam. Mówiło się przy kasie „solo”, płaciło, ile trzeba, i panienka nęciła zza szyby na specjalne życzenie. No, a potem... w prywatnym czasie ślicznotki nie były już na smyczy właścicieli klubu i robiły, co chciały.
A jak dziś wygląda seks w wielkim mieście? Gdy na filmiki porno mogą zerkać przyklejeni do komputera gimnazjaliści? Gdy widać wokół, jak spódniczki opadają coraz niżej, a bluzki podnoszą się coraz wyżej? Gdy pozycję „69”, kiedyś symbol kompletnego wyuzdania, ba, nawet zboczenia, ma w ofercie każda wyklikana w internecie płatna panienka?
– To ten sam seks, co tysiąc, pięćdziesiąt i pięć lat temu, tylko coraz śmielszy – odpowiada pociągnięty za język pan Janusz.