Jego głos należy do najbardziej rozpoznawalnych w Polsce. Czytane przez Jacka Brzostyńskiego filmy fabularne i dokumentalne można już liczyć w setki.
Co pan nam poleci spośród ostatnio czytanych filmów?
(śmiech) Choć zapalony kinoman ze mnie, jestem ostatnim człowiekiem, którego powinno się pytać o wrażenia lub polecenie jakiegoś tytułu, który czytał. Już parokrotnie zdarzyło mi się, że żona mówi mi: Słuchaj, słyszałam, że to fajny film, obejrzyjmy? Ja jej na to: Nic o nim nie wiem, ale skoro tak mówisz, zobaczmy. A potem się okazuje, że to ja go czytałem. Albo odwrotnie. Po przeczytaniu myślę sobie: „eee, jakiś taki…”. Tak było z filmem „Pacific Rim”. Syn mówi: no co ty! Poczekał, aż w końcu dam się przekonać i obejrzeliśmy go. Kurczę! Jaki to był dobry film!
O czym to świadczy? Aż tak skupia się pan na technicznej stronie swojej pracy?
Dokładnie tak. Skupiam się na konkretnym zadaniu. Mam je wykonać jak najlepiej. I rzeczywiście czasami brakuje mi szerszego spojrzenia na film.
Jak to się stało, że wykształcony na zacnej, krakowskiej uczelni aktor Jacek Brzostyński ostatecznie zrezygnował z grania?
Przez teatralny bufet (śmiech). Zakładam, że dziś może wyglądać inaczej, ale za moich czasów była to wyjątkowa wylęgarnia plotek i intryg. Normą było podkładanie komuś świni, tworzenie kółek wzajemnej adoracji. Najpierw szczebioty i ukłony w stronę reżysera, a za jego plecami tekst w stronę kolegów: co za palant! I wzajemne podchody. Nie byłem w stanie tego wytrzymać. Odsuwałem się coraz bardziej. Przygoda z radiem otworzyła mnie na mikrofon. Początkowo jeszcze łączyłem czytanie z graniem, ale gdy zleceń na czytanie było coraz więcej, zrezygnowałem z aktorstwa bez żalu.
I naprawdę nie tęskni pan za grą, tworzeniem kreacji?
Nie. Na swój sposób czuję się spełniony aktorsko. Ja wtedy naprawdę dużo grałem. Gdzieś w domu mam jeszcze recenzje, jakieś pochwały. Na półce stoi sobie Złota Maska. Mnie to wystarczy. Chociaż nie odżegnuję się – gdybym otrzymał ciekawą propozycję, rozważyłbym ją. Ale już na zasadzie przyjemności, zabawy, odskoczni, oderwania się od tego, co teraz robię.
Podobno najlepszy lektor to ktoś, o czyim istnieniu zapominamy, słuchając filmowych dialogów. Pan należy do absolutnej czołówki. Domyślam się, że właśnie doświadczenie aktorskie pomogło panu zdobyć tę pozycję?
Na pewno mi nie zaszkodziło (uśmiech). Idealny lektor po prostu nie przeszkadza. Nie wybija się, odnajduje się w rytmie, charakterze postaci, filmu, nastroju, akcji. Ale też nie jest to ktoś, kto po prostu czyta. Emocje w głosie lektora powinny być zbliżone do tych w filmie, tylko o ton niższe. Możliwość sięgnięcia do warsztatu aktora bardzo się przydaje. Przecież bohaterowie filmu akcji i opowieści o miłości intonują inaczej.
Czyta pan również reklamy. A czy są projekty, przed którymi pan się wzbrania?
Są. Reklama to dla mnie żaden problem. Przypominam sobie historię, gdy po przyjeździe do studia zobaczyłem niewyraźne miny. - Co jest? - zapytałem. - Zapomnieliśmy ci powiedzieć, czego to reklama – padło w odpowiedzi. Okazało się, że leku na hemoroidy. - I co z tego? - zapytałem. Czopki, podpaski czy leki na hemoroidy. Dla wielu ludzi ta informacja może być cenna, więc jest to dla mnie praca jak każda inna. Za to za nic nie zgodzę się na czytanie spotów partyjnych. Nigdy! Bardzo przepraszam, ale granica dawania ciała istnieje. Zawsze podkreślam, że nie zajmuję się polityką i religią. Żaden Kościół i żadna religia nie mają takich pieniędzy, by mnie skusić. Twarz ma się tylko jedną, a światopogląd to prywatna sprawa. Wolę dzielić ludzi na fajnych i niefajnych, uczciwych i nieuczciwych, zdolnych i niezdolnych, koleżeńskich i niekoleżeńskich, niż generować opinię, że on jest fajny, bo popiera tych czy tamtych. Mogę przeczytać film dokumentalny, romantyczną komedię, pornola, ale od światopoglądu wara.
A właśnie, jak się czyta filmy pornograficzne?
Rewelacyjnie! (śmiech). Marzenie każdego lektora, bo niewiele tam dla nas roboty. Na początku filmu czytamy: Dzień dobry, zamawiała pani ogrodnika? Tak, proszę bardzo - i przed nami kwadrans przerwy (śmiech). A tak już na poważnie, to oczywiście takie filmy zawsze oglądało się na przyspieszonych obrotach, zyskując czas i szybciej zarabiając pieniądze. Niestety, z przykrością stwierdzam, że takich zleceń już teraz nie dostaję.
Mimo że różnie bywa ze śledzeniem całej fabuły, lepiej czytać dobre filmy niż gnioty. Które przeważają?
Zdecydowanie gnioty (znów uśmiech). Większość rzeczy, które czytam, to masówka. Niekoniecznie fascynujące historie. Na mnie wrażenia raczej nie robią. Ale dla mnie to praca, więc nie wybrzydzam. Oczywiście zdarzają się filmy wybitne, fantastyczne, które robię z wyjątkową przyjemnością. Ale to nie znaczy, że tych gorszych nie przeczytam równie dobrze.
A zdarza się panu być mocno poruszonym po czytaniu filmu?
Tak. Bywa, że czuję się przybity, bo czegoś w filmie było już dla mnie za dużo. Od zawsze mam duży problem z produkcjami, w których mowa o cierpieniu dzieci lub zwierząt. Wtedy muszę robić sobie przerwy. Po papierosie pracuję dalej.
Kiedy spotkaliśmy się sześć lat temu, rozmawialiśmy o wpadkach lektorów. Panu też się coś zdarzyło, prawda?
I opowiedziałem wtedy o wielkiej internetowej aferze po tym, gdy pomyliłem się w „Gwiezdnych wojnach. Mrocznym widmie”. Przeczytałem: „zabiją cię, jeśli zginiesz”. Byłem zmęczony, czytając ten tekst. Tak miałem napisane i nie wyłapałem błędu. Dorobiłem się ponad miliona odsłon w internecie.
Często zdarzają się błędy w tłumaczeniach?
Zdarzają się.
Ingeruje pan? Poprawia?
Pewnie! Nawet uważam to za swój obowiązek, bo przecież ja też firmuję ten obraz swoim głosem. A widz najczęściej nie kojarzy, że za lektorem stoi tłumacz i myśli: „co ten kretyn czyta?!”. Dlatego co wyłapię, to poprawiam. Również błędy rzeczowe, gdy np. ktoś na ekranie chwyta tasak, a ja mam napisane, że nóż. Albo słynna sprawa: w tekście widzę rewolwer, a na ekranie pistolet. To nie to samo. Wtedy również wkraczam do akcji i poprawiam.
Czyta pan tylko filmy angielskojęzyczne?
Niemieckie, trochę francuskie też. I z największą przyjemnością czeskie! Niestety, rzadko już się zdarzają. Wielka szkoda. Ostatnio miałem przyjemność czytać film „Kdyż draka boli hlava” („Gdy smoka boli głowa” – przyp. red.) Duszana Raposa. To taka opowieść – bajka, w której zagrał już nieżyjący, mój ulubiony czeski piosenkarz Karel Gott. Miałem okazję go poznać. Zresztą moje czeskie sentymenty nie wzięły się znikąd – moja babcia była Czeszką i zaraziła mnie miłością do tego kraju. Zacząłem go odkrywać. Jeździmy z żoną do Czech i na Słowację. W Bratysławie usłyszałem nawet wspaniały komplement, że świetnie mówię po czesku! (śmiech).
Pewnie ma pan nie tylko świetny głos, ale i dobry słuch.
Jestem po średniej szkole muzycznej, więc może coś w tym jest.
Do niedawna żył pan między Warszawą a Kołobrzegiem, bo pan i żona kupiliście sobie tu własne lokum.
A teraz jestem już 100-procentowym kołobrzeżaninem! (śmiech). Oboje z żoną kochamy Kołobrzeg od dziecka. Przyjeżdżałem tu jeszcze jako chłopiec z tatą, kierownikiem organizacji imprez Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk. Potem okazało się, że moja przyszła żona również była zakochana w Kołobrzegu. Od 1998 r. mamy tu własne lokum. To miał być nasz pomysł na przyszłość. Ale w 2020 roku przenieśliśmy się tu na dobre. W podjęciu decyzji pomogła nam pandemia. Gdy nagle pozamykano nam miasta, a ludziom kazano zostać w domu, żona powiedziała słowo oznaczające ucieczkę, które zaczyna się na s, a kończy na y.
Zdaje się, że druga litera to p…
Brawo! Żona zauważyła słusznie, że jeśli umierać, to w Kołobrzegu. To była doskonała decyzja. Jest pięknie. Rano, gdy budzi nas śmiech mew, ja też od razu się śmieję. Do morza mamy 20 minut, idąc z nogi na nogę. Mamy nasz prywatny kawałek raju. Mam tu też swoje studio.
I dalej pracuje pan po 10-12 godzin dziennie?
O nie. Teraz najwyżej osiem. I to według mojego własnego harmonogramu, z przerwami na kawę na tarasie i podziwianie widoków.
Kołobrzeżanie pana rozpoznają?
Bardzo często! Na targowisku, gdzie się chętnie zaopatrujemy, w sklepach. Ostatnio w restauracji, gdy poszliśmy na pierogi. Obok siedziała rodzina z dzieckiem. W pewnej chwili mężczyzna podszedł do nas i zapytał: - Przepraszam, czy to pan…? W takich sytuacjach jestem pełen podziwu dla świetnego słuchu osób, które kojarzą przecież tylko mój głos. Za każdym razem takie spotkania sprawiają mi ogromną przyjemność.