Dzwonnica najpierw połączyła wyznania, teraz łączy narody

Czytaj dalej
Fot. Eliza Gniewek-Juszczak
Eliza Gniewek-Juszczak

Dzwonnica najpierw połączyła wyznania, teraz łączy narody

Eliza Gniewek-Juszczak

Na rezurekcję w Bobrownikach zabiły dwa jednocześnie. Tak jak wtedy, kiedy ktoś we wsi umiera. Ale nie zawsze tak było. Przed wojną, kiedy bił dzwon ewangelicki, katolicki musiał milczeć

Spojrzałam na haczyk z kluczami. Nie dało się go nie zauważyć. Umieszczony zaraz przy wejściu do kuchni, na wysokości wyciągniętej w górę dłoni. Rozmowa toczyła się na świąteczne tematy. Ale kiedy Edmund Krusz nawiązał do dzwonnicy, natychmiast zapytałam, czy ma klucze. – Mam – roześmiał się. Parę chwil później, pokonując lęk wysokości, będę się wspinać po stromych schodach, żeby zobaczyć dwa dzwony na jednej dzwonnicy, którym kiedyś nie wolno było bić razem.

Jak dzwonnica wieś połączyła
Przed wojną w Bobrownikach w gminie Otyń mieszkało 341 katolików i 340 ewangelików. – Wioska, żyjąc razem, była jakby podzielona. Były dwie piekarnie, dwóch kowali, dwie szkoły. Potwierdzeniem odrębności były dwa dzwony – zaczyna opowieść pan Edmund.

Kiedy zastanawiam się, gdzie była druga wieża, pan Edmund prostuje, że zawsze były dwa dzwony w jednej dzwonnicy. Dzwonnica ma 140 lat, wieś jest znacznie starsza, pierwsze wzmianki pochodzą z 1384 roku.
Kiedy bił dzwon ewangelicki, katolicki milczał. Pan Edmund wie, że jedna z przed-wojennych mieszkanek, jak miała dwadzieścia lat, biegała do dzwonnicy, aby w południe dzwonić. Ale czy wtedy ciągnęła za sznur ewangelickiego dzwonu, nie jest pewne.
– Trzeba by jej wnuków zapytać, ona już nie żyje – wspomina pan Edmund.
A okazje są. Co dwa lata od prawie ćwierćwiecza grupa gości z Niemiec przyjeżdża do Bobrownik. To ostatni przedwojenni mieszkańcy wsi oraz ich dzieci i wnuki. – Mamy dzisiaj w Niemczech więcej przyjaciół niż w Polsce – przyznaje Olga Krusz-Wysoczańska, żona pana Edmunda.

Od czego się zaczęło? Pewnego dnia przyjechał samochód z Niemiec. Pan Edmund dostrzegł go przez okno swojego domu, który własnymi rękami wybudował na działce, na rogu której przed wojną stała restauracja.
– Pasażerowie wysiedli. Zaczęli robić zdjęcia dzwonnicy. To nie było pierwszy raz, jak ktoś przyjeżdżał z Niemiec i i się rozglądał. Potem wyjechali, ale po półtorej godziny wrócili. Widziałem, jak się kręcą koło naszej kaplicy. Podszedłem, przedstawiłem się i powiedziałem, że jeśli chcą wejść do środka, to ja mam klucze. Konsternacja nastąpiła. Jeden z nich pobiegł do samochodu, teraz wiem, kto to był. Przybiegł z albumem i ze łzami w oczach mówi: „Myśmy na tym placu mieszkali”. Wie pani, ja to do dzisiaj przeżywam, tak jak nie wiem co – opowiada pan Edmund.

Dawni mieszkańcy też bardzo emocjonalnie przeżywają spotkania w swojej dawnej wsi. – Najtrudniejszy był dla nich pierwszy raz. Jechali zestresowani, czy ich ktoś nie wyzwie. Ale w ciągu jednej sekundy stres opadł. Przywitałem ich w ich języku. Mówiłem, że to nasza wspólna ojczyzna – wspomina pan Edmund.

Co możemy zrobić dla tej wioski?
Już podczas pierwszych spotkań padło z polskiej strony pytanie o to, co zrobić z pomnikami na cmentarzu, czy odnawiać? Powiedzieli, że nie. Chcieli tylko, aby stanął jeden wspólny pamiątkowy obelisk na cześć pochowanych tutaj zmarłych przed wojną.

Kiedy już strachu nie było po żadnej ze stron, że albo Polacy wyzywać będą, albo Niemcy będą chcieli zabierać swoje, zaczęły się rozmowy o tym, co można dla wsi zrobić. – My tu nie chcemy wracać, ale co możemy zrobić dla tej wioski? – usłyszał któregoś razu pan Edmund.

Bez wahania wybrano dzwonnicę, która wymagała remontu. Polska miała wkrótce wejść do Unii Europejskiej, kiedy to Europa w postaci niemieckiej delegacji przyjechała do Bobrownik, aby ratować zabytek. – Umowa była taka: my dajemy złotówkę, a oni dwie marki. Wytynkowałem wieżę od góry do dołu, a oni zrobili dach, sufity, okna i drzwi. Dzwonnica była kryta taką rybią łuską. Szukałem po Polsce, kto mógłby taki dach zrobić. Wybraliśmy firmę. Niemcy też coraz starsi byli, chcieli, aby jak najszybciej dzwonnicę wyremontować. Jak wyjeżdżali stąd, mieli po 22-27 lat. Ze łzami w oczach wspominali, że byli polskimi Niemcami. Już zaczynają umierać. Byłem na kilku pogrzebach. Teraz głównie przyjeżdżają ich dzieci – opowiada pan Edmund.
Nie tylko własnymi rękoma tynkował wnętrze. – Zamontowałem liny, a żeby nie wbiły się w belki, to porobiłem takie obejmy stalowe. Człowiek młody wtedy był. Fantazja była. Dzisiaj tacy ludzie są na wymarciu. Nie pytałem się, co ja będę z tego miał. Po prostu robiłem – przyznaje pan Edmund.

Strome schody, jak do nieba
Zamek ciężkich drewnianych drzwi ustępuje, kiedy pan Edmund przekręca klucz. Za drzwiami wisi krzyż, pod jego ramionami napisy w dwóch językach: „Chrystus przez krzyż pojednał nas z Bogiem. W krzyżu jest życie, przebaczenie, nadzieja i pokój”. I data 21 września 2003 roku.
– Pomalutku, to zdrowe schody są. Nic się nie stanie – mówi mój przewodnik po dzwonnicy, chociaż nic nie wie o moim strachu przed wysokością, ale może go wyczuwa. Zatrzymujemy się na piętrze. Przez obiektyw aparatu fotograficznego zerkam w dół stromych schodów i w górę na następne piętro. Przez okiennice przebija słońce. W szczelinie pomiędzy deseczkami zakrywającymi okno widać sporej wielkości cień, jaki daje dzwonnica po swojej północnej stronie, na ogródku przy sąsiednim domu.
– Tutaj na ogrodzie sąsiada odkopaliśmy cztery potężne betonowe stopy. Miał być tutaj kościół zbudowany przy tej działce. Nie doszło do tej budowy. Trudno dzisiaj dociekać dlaczego. Zresztą nigdy o to nie pytałem – mówi pan Edmund.
Na sam szczyt dzwonnicy prowadzą schody przypominające drabinę. Staję szeroko na nogach, aby złapać równowagę i uwiecznić dzwony. Wiszą blisko siebie.
– Ten jest katolicki, a ten ewangelicki, on jest trochę większy – pokazuje mój rozmówca.
– Pamiętam, Niemcy przywieźli sznury. Kilku młodszych weszło ze mną tutaj. I zaczęliśmy dzwonić. Jak ci starsi, biedaki, płakali tam na dole... Najczęściej nasze dzwony dzwonią, jak ktoś umrze, jak procesja jest. Na odpust dzwonią, na rezurekcję. Mają piękne głosy. Każdy inaczej brzmi. Jak dzwonią oba, to wspaniała rzecz jest. To jest nasza perełka. Pochodzą z lat 70. XIX wieku.

Przydał się język niemiecki
– Gdzie pan tak dobrze niemieckiego się nauczył? – dopytuję, kiedy jesteśmy znów w kuchni Kruszów.
– Jak miał 40 lat, dopiero zaczął się uczyć – przyznaje pani Olga.
– Poszedłem do nauczycielki zapytać, ile będę płacił, a usłyszałem pytanie: „Czy zdaje pan sobie sprawę, że to nie jest czas na naukę?”. Ale jaka ona była potem zadowolona! A jak mnie zdopingowało, jak dziewczynie, która studiowała germanistykę w Zielonej Górze, wyjaśniłem odmianę rzeczowników przez przypadki! Ja tak się zawziąłem, że w pół roku przerobiliśmy z moją nauczycielką pierwszą, drugą, trzecią i czwartą klasę z ogólniaka – gramatykę, pisownię. Mówiła mi, że nieraz będę to wspominał i tak rzeczywiście jest, że nałapie się słówek przy różnych robotach w Niemczech, bo wtedy najlepiej w głowę wejdą. Tylko trzeba wiedzieć, jak je w zdaniu użyć. Pojechałem w 1984 roku do Bawarii. Jak po trzech miesiącach przyjechałem, to bezpieka przez siedem miesięcy, co drugi dzień samochodem pod dom podjeżdżała – wspomina pan Edmund.
– Co rodzina wtedy przeszła i dzieci...
– wspomina z troską ten fragment wspólnego życia pani Olga.
– A jeśli o krzyże chodzi, wzięli mnie do komitetu wojewódzkiego do Zielonej Góry w stanie wojennym. Cztery kobiety mało mi oczu nie wydrapały, że zawiesiłem w szkole krzyż. Wisi do dzisiaj – mówi pan Edmund.

Moje oczko w głowie
– Przyrównuję moją pracę do uśmiechu dziecka, które płaci mamie uśmiechem za wychowanie, tak odbieram łzy szczęścia w oczach dawnych mieszkańców, że mogą tu pobyć, że nikt ich od szatanów nie wyzwie, jak na kilka godzin przyjadą. Są wdzięczni. Ostatnio jak przyjechali, to akurat w urodziny moje. Pytają mnie: „Edmund, co to powoduje, że to dla nas robisz?”. A ja od 28 lat pracuję w Niemczech, a jeszcze na chama czy złośliwego człowieka nie natrafiłem, to może dlatego – śmieje się pan Edmund, który ciągle się uśmiecha, kiedy opowiada o dzwonnicy, która kiedyś połączyła dwa wyznania, a dzisiaj łączy dwa narody.
– Ta dzwonnica to moje oczko w głowie. Chciałbym, aby przetrwała jeszcze długie, długie lata. Taka duma we mnie jest, że swego życia nie zmarnowałem. Zaangażowałem się mocno. Jak wychodzę każdego dnia na dwór, to pierwsze co, to wzrok kieruję na dzwonnicę – podkreśla pan Edmund, kiedy stoimy już na podwórku, z którego wieżę widać w całej okazałości.
Spotkanie dawnych i obecnych mieszkańców wsi odbędzie się 26 sierpnia.

Eliza Gniewek-Juszczak

Opisuję to, co dzieje się w powiecie nowosolskim, ale także to, co dotyczy mieszkańców całego województwa lubuskiego. Ciekawią mnie przepychanki polityczne, przemiany gospodarcze w regionie i emocjonują ludzkie sprawy. Piszę o religii, ale też tym, co się buduje. Lubię odkrywać ciekawostki Nowej Soli, Kożuchowa, Otynia, Bytomia Odrzańskiego i Nowego Miasteczka oraz wielu innych miejscowości. Publikuję artykuły w Gazecie Lubuskiej oraz na portalach www.gazetalubuska.pl i www.nowasol.naszemiasto.pl.
Chętnie napiszę o Twojej sprawie, wydarzeniu, które organizujesz lub sukcesie, którym chcesz się pochwalić.
Skończyłam filologię polską w Zielonej Górze i dziennikarstwo w Poznaniu. W Gazecie Lubuskiej pracuję od 2016 r.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.