Dzikie Bieszczady, niedźwiedzie i najsławniejsi leśnicy. Co trzeba wiedzieć, nim rzuci się wszystko
Rozmowa z Maciejem Kozłowskim, kulturoznawcą, krakowianinem, autorem książki „Zanim wyjedziesz w Bieszczady”, którą napisał wraz z leśnikami z bieszczadzkiego Baligrodu - Kazimierzem Nóżką i Marcinem Sceliną (wyd. Znak Horyzont, 2019).
Napisałeś książkę z najsławniejszymi leśnikami w kraju.
Widziałaś, ile Nadleśnictwo Baligród ma polubień na facebooku?
Widziałam. Prawie 150 tysięcy. Sama śledzę ich fotozagadki przyrodnicze i filmiki ze zwierzętami.
Fenomen tego profilu polega na tym, że Kazimierz Nóżka i Marcin Scelina naprawdę prowadzą go z pasji. Nie mają za to dodatkowych profitów (poza nagrodami, ostatnio jakąś dostali), nie są przez to zwolnieni z obowiązków służbowych. Oni nie mają takiego podejścia jak w mieście: wybiła 18, karta chipowa odbita, wracamy do domu. Oni ciągle są w pracy. Albo inaczej: nie są w niej nigdy, bo są prawdziwymi pasjonatami. Ludzie to wyczuwają, więc darzą ich sympatią. Wśród ich odbiorców są młodzi, starsi, lokalni mieszkańcy i ludzie z całego świata, łącznie z Iranem. Kaziu i Marcin prześcignęli w internecie centralne urzędy, typu policja czy CBA.
Myślisz, że za tym internetowym fenomenem stoją tylko postacie charyzmatycznych leśników? Czy jednak to, że są to leśnicy z Bieszczadów?
To drugie na pewno też. Bieszczady działają jak magnes, od powojennych czasów kojarzą się z wolnością, dzikością, pięknem natury. Gdy myślimy „Tatry”, widzimy handlarzy na Krupówkach i tłum turystów na Giewoncie...
A gdy myślimy „Bieszczady”…
Kowbojów na koniach, hipisów, dziką przyrodę. Ta powojenna legenda jest wciąż żywa. Bieszczady po akcji „Wisła” zostały prawie całkowicie wysiedlone, wciąż widać tam wielkie, puste przestrzenie, wciąż życie potrafi tam dać w kość. Z drugiej strony - Bieszczady są pełne uciekinierów. Na tratwie na Solinie żyje na przykład taki Michał Giercuszkiewicz, były perkusista Dżemu, który w latach osiemdziesiątych wpadł z Ryśkiem Riedlem w narkotykowy cug. Riedel zmarł, Gier przeprowadził się w Bieszczady i jakoś się pozbierał.
Poznałam go, to wujek mojego kumpla. Kiedyś odwiedziliśmy go na tej tratwie.
Ja u niego nie byłem. Jak się wchodzi do tej tratwy?
Trzeba podpłynąć jeszcze mniejszą tratwą, przypiętą do sznurka. Kiedyś tratwa Giera była przycumowana do brzegu, ale ponoć nałożyli na niego jakąś opłatę, to odpłynął z 10 metrów dalej, by jej uniknąć. Radzi sobie facet.
To dobrze. Bo widzisz, niektórzy uciekli w Bieszczady, ale już się nie pozbierali. Z górami jest często tak: co masz w głowie i z czym tam przyjeżdżasz, to samo - w pewnym sensie - tam dostajesz. Jeśli uciekasz od problemów, to prawdopodobnie je tam znajdziesz. Jeśli chcesz się rozwijać, coś osiągnąć i masz na to pomysł - to Bieszczady są fajnym miejscem, żeby się realizować. Wielu ludzi wyjeżdża na prowincję bardzo świadomie, mają pewną wizję - że będą prowadzić agroturystykę albo stadninę koni - i idzie im dobrze, są szczęśliwi. Moi bohaterowie - Kaziu i Marcin - też prowadzą ciekawe, satysfakcjonujące życie.
Miejscowi nie zazdroszczą im popularności? Nie zarzucają Nóżce i Scelinie, że przedstawiają Bieszczady na swój sposób?
Zazdrość może być branżowa - każde nadleśnictwo prowadzi swój profil na facebooku, ale żadne inne nie ma takich sukcesów. Natomiast jeśli chodzi o ludzi… wiesz, jesteśmy po trzech spotkaniach autorskich w Bieszczadach: w Lesku, Sanoku i w Czarnej. Zauważyłem, że Marcin i Kaziu mają tam status lokalnych bohaterów, z których Bieszczady są dumne. Na zasadzie: duma, bo to nasi ludzie, którzy są rozpoznawalni w całym kraju.
Nóżka odczuł, co to krytyka. Zamieścił kiedyś taki filmik…
Tak. Filmował z ukrycia niedźwiadki, na które „zaczaiła” się wataha wilków. Krzykiem odstraszył wilki. No i rozpoczęła się dyskusja, że niepotrzebnie zaingerował w przyrodę. Podobnie ostatniej zimy, kiedy zamieścił filmik, na którym mówi do niedźwiadków, pytając, czemu nie śpią. Znów pojawiła się krytyka.
Bo leśnicy i Lasy Państwowe w środowiskach, powiedzmy, niekonserwatywnych, nie cieszą się dobrym wizerunkiem.
Kaziu i Marcin robią swoje, polityką się nie zajmują. Ale polityka i tak, w pewnym sensie, ich dopada. Jak każdego z nas. Dla mnie, człowieka z przestrzeni miejskiej (urodziłem się w Andrychowie, studiowałem we Wrocławiu, mieszkam w Krakowie), postulaty ekologiczne zawsze były dość bliskie. Praca nad książką uzmysłowiła mi jednak, ile propagandy i braku zrozumienia drugiej strony jest w niektórych przekazach medialnych. Nie chcę przez to powiedzieć: ekolodzy nigdy nie mają racji, a Lasy Państwowe są świetną organizacją, która nie popełnia błędów. Ale tych błędów czasem szuka się na siłę. Na przykład ostatnio krytykowano leśników, że na szlakach umieścili ławki. Łatwo wyśmiać, ale jak się uzmysłowi, że jednym z zadań Lasów Państwowych jest promowanie turystyki wśród rodzin i osób starszych - to ławki już nie wydają się niedorzeczne. Można dyskutować na każdy temat, ale powinniśmy starać się zrozumieć drugą stroną, wysłuchać. To jedna z refleksji, którą miałem, pracując nad książką: że z każdym można znaleźć wspólny język. Teoretycznie z Marcinem i Kaziem niewiele mnie łączy - oni ludzie lasu, ciężkiej pracy, funkcjonujący w konserwatywnym środowisku. Ja humanista, człowiek miasta. Dwa światy. A znaleźliśmy wspólny język.
A co zaskoczyło cię w samych Bieszczadach?
Roślinność. Jeździłem wcześniej w Bieszczady, dla mnie też - jak dla wielu - one były przestrzenią wolności. Nie zastanawiałem się jednak nad bogactwem flory, nad tym, że patrząc na roślinność, jesteśmy w stanie zrozumieć historię miejsca. Jeśli widać gdzieś jabłonie, to znaczy, że przed wojną musiał tam być sad. Jeśli agrest - to najpewniej znajdujemy się w czyimś dawnym ogrodzie. Szczaw lubi ziemię bogatą w azot, a to oznacza, że wypasały się tam owce, bo ich odchody są bogate w ten pierwiastek. To szczególnie fascynujące w miejscach takich jak Beskid Niski czy Bieszczady, które zostały wysiedlone po wojnie.
Niesamowite, jak przyroda w ciągu kilkudziesięciu lat umie zawłaszczyć taką przestrzeń. Roślinność wdzierała się do opuszczonych domów, aż w końcu niemal je „zjadała”. Dziś po całych wioskach niemal nie ma śladów, nie licząc jakichś resztek fundamentów i tych jabłoni.
Zgadza się. W Bieszczadach jest sporo takich miejsc. Ja opisałem w książce jedno, dość oczywiste, przy Połoninie Caryńskiej. Właśnie po to, aby pokazać, że taką przestrzeń można znaleźć nawet przy najbardziej obleganym szlaku.
Masz ulubioną bieszczadzką roślinę?
Uwielbiam bieszczadzkie buki. Wiem, to bardzo powszechne drzewo, spotkamy je nie tylko w górach. Ale w Bieszczadach, przez trudne warunki, buki potrafią być skarlałe, dziwaczne, powykręcane.
Ta książka nosi tytuł „Zanim wyjedziesz w Bieszczady”…
Zagraliśmy hasłem, które bardzo wdarło się do przestrzeni publicznej, szczególnie internetowej - rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady.
A ty miałeś pokusę, żeby wyjechać? Twoja książka kończy się i zaczyna opisem krakowskich Klinów, na których mieszkasz: że zakorkowane, że są tam szpetne płachty reklamowe, że chciwi deweloperzy. Dusisz się tu?
Czasami się duszę. Ale wyjazd w Bieszczady jest dla mnie fantazją, którą lubię się bawić, ale której - jak sądzę - nigdy nie zrealizuję. Żeby funkcjonować w takiej przestrzeni, trzeba być na to gotowym. Miasto dostarcza wielu bodźców, daje wybór, możesz w każdej chwili wyskoczyć na wystawę, koncert, spotkać się ze znajomymi, raz tymi, raz tamtymi. A jak lądujesz na prowincji, musisz wpasować się w klimat, który tam panuje. Nie da się tam sprowadzić i zamknąć się we własnym świecie. Ja więc na miasto mogę się obrażać, ale to miasto jest moim miejscem.