Dziewki są lane witkami, a same... polewają śliwowicę. Czyli Vanoce!
Czesi nie są tak ateistycznym narodem, jak się to wydaje Polakom – uważa ks. Mariusz Banaszyk, polski duszpasterz w Zlatych Horach. - Wiedzą, po co idą do kościoła.
Autobus z Jesenika przyjechał pełny. W Wielki Piątek późnym wieczorem na parkingu ośrodka narciarskiego Bohemia zebrała się grupa kilkudziesięciu pielgrzymów.
Uzbrojeni w krzyż i latarki, z modlitwą i śpiewem wyruszyli kamienistą górską drogą do sanktuarium Matki Boskiej Pomocnej – Mariahilfe na Poprzecznej Górze nad Zlatymi Horami.
Dwie godziny wędrówki, cztery kilometry pieszo wzdłuż przedwojennej drogi krzyżowej z kamiennymi kapliczkami. A potem jeszcze powrót do samochodu.
W Wielki Piątek zawsze idzie tu większa grupa wiernych, ale takie nocne pielgrzymowanie drogą krzyżową do Mariahilfe odbywa się w każdy pierwszy piątek miesiąca.
- Oprócz stycznia i lutego, bo wtedy śniegu w górach bywa tyle, że nie da się przejść – mówi ks. Mariusz Banaszczyk, polski kapłan od roku pracujący w parafii Zlate Hory, ale w Czechach od 10 lat. – W pozostałe miesiące idziemy bez względu na deszcz czy brzydką pogodę. Czasem przyjeżdża 150 osób. Czasem idzie nas 20. Czesi nie są tak ateistycznym narodem, jak to się wydaje Polakom. A ci, co chodzą do kościoła, to naprawdę wiedzą po co.
30 stopni do nieba
Kościół w Zlatych Horach jest potężny. W ławkach zmieści kilkaset osób. Góruje nad malowniczym rynkiem miasteczka. Z placu prowadzi do niego prawie 30 schodów, co jest zmartwieniem ks. Mariusza, bo starsze osoby narzekają, że nie są w stanie wejść.
Dawne górnicze i włókiennicze miasteczko Zlate Hory liczy ok. 4 tys. mieszkańców. W czasie spisu powszechnego, jaki przeprowadzono w Republice Czeskiej kilka lat temu, około tysiąca zadeklarowało wyznanie katolickie. Do kościoła regularnie chodzi 50–60 osób.
Wszyscy się znają, choć czasem trafia się też ktoś nowy. Jest tu trochę starszych, dwie lub trzy rodziny z dziećmi. Druga parafia ks. Mariusza to sąsiednie Ondrejowice. Na 300 mieszkańców na niedzielnej mszy zjawia się kilkunastu.
- Do kościoła chodzi 5–6 procent mieszkańców – przyznaje ks. Mariusz Banaszczyk. - To mało. Ktoś powie, że Czechy to kraj ateistyczny, ale w Polsce też są miejsca, gdzie do kościoła chodzi 10 procent ochrzczonych. Gdy się pytam znajomych księży w diecezji opolskiej, ilu mają wiernych w kościele, to niektórzy przyznają, że nawet tylko 20–30 procent. Dawniej nie do pomyślenia! Prawie jak w Czechach. Dlatego byłbym ostrożny, mówiąc o ateistycznych Czechach.
Jesenicko, czyli czeskie pogranicze w Sudetach, to kraj specyficzny. Pełno tu okazałych, bogato zdobionych świątyń, krzyży przydrożnych, kapliczek. Są świadectwem wiary przedwojennych Ślązaków, autochtonów, Niemców sudeckich, którzy tu stanowili prawie 100 procent mieszkańców.
W 1946 roku deportowano ich do Niemiec na mocy dekretów prezydenta Benesza za oderwanie Sudetów od Republiki Czeskiej w 1938 roku.
- Po wojnie przyjechali nowi osadnicy – mówi Vladimir Začal, parafianin ze Zlatych Hor, który do kościoła zaczął chodzić w 1979 roku, już jako dorosły. - Księdzem był wtedy u nas ojciec Wylk, bardzo lubiany. On zaczynał rozwijać „duchowy żywot” w miasteczku. Ale dyrektorka szkoły była komunistyczną aktywistką. Ona zastraszała rodziców i w efekcie wygnała ludzi z kościoła.
W 1956 roku w Zlatych Horach do pierwszej komunii przystąpiło 40 dzieci. W ubiegłym roku – dwoje. W latach 70. pater Holek w niedzielę odprawiał tu trzy msze – rano po niemiecku, sporo kobiet mówiło wtedy jeszcze po niemiecku. O 10 była suma, na którą chodziły rodziny z dziećmi. Dziś niedzielna msza jest jedna, także dla tych dwóch czy trzech ostatnich autochtonek. Na wielkanocną spowiedź ks. Mariusz nie potrzebuje wsparcia, bo sam chętnych sprawnie wyspowiada. A rezurekcji o 6 rano nie robi, bo nie ma dla kogo.
Vladimir Začal do dziś siada w kościele w ławeczce, gdzie jest tabliczka z nazwiskiem miejscowego działacza partyjnego, kierownika w fabryce. Pamiątka, że tu przystąpił do pierwszej komunii.
Kiedy w latach 80. Vladimir Začal ochrzcił swoje dzieci, ten komunistyczny działacz po cichu, prywatnie spytał go kiedyś, czy się nie boi posyłać dzieci do kościoła. On sam, choć żyje do dziś, nie pamięta o tej tabliczce i swojej pierwszej komunii. Ale są też drogi odwrotne. Inny znajomy parafianina urodził się w rodzinie ateistycznej, komunistycznej.
- W młodości też był ateistą, ale przeżył ciężki wypadek samochodowy i to był pierwszy moment, który nim wstrząsnął – opowiada Vladimir. - Zaczął czegoś szukać w życiu, pojechał do Lourdes, nawrócił się, swoje dzieci wychowuje w duchu chrześcijaństwa.
Zielony Wielki Czwartek
Bohumila Tinzova, dyrektor państwowego archiwum w Jeseniku, jako naukowiec, historyk, pasjonuje się zwyczajami przedwojennych mieszkańców czeskiego Śląska i Sudetów. A te wielkanocne były bardzo ciekawe i bogate. W nocy z Wielkiej Soboty na Niedzielę Wielkanocną ludzie w procesjach objeżdżali konno sąsiednie pola. Modlili się przy polnych kapliczkach.
Przed świtem kobiety wychodziły na najbliższe wzgórze oglądać, jak wstaje słońce, bo to znak na przyszłość.
- Większość tych zwyczajów zanikła – mówi Bohumila Tinzova. – Po wojnie przyjechali tu Czesi, Morawcy, nawet Rumuni i Grecy. Każdy przywiózł swoje zwyczaje. I tak mamy tu prawdziwy kocioł kultur.
Czesi inaczej niż my nazywają poszczególne dni Wielkiego Tygodnia. Od kolorów. Poniedziałek jest modry, czyli niebieski, bo to kolor nadziei. Wtorek jest żółty na znak początku nowego życia. Środa popielata, bo w ten dzień w kościołach sypie się popiół na wiernych, tak jak u nas w środę popielcową na początek postu. Czwartek jest zielony.
- Tego dnia powinno się jeść wszystko, co zielone, żeby być zdrowym – mówi Agnieszka Więckowska, Polka mieszkająca od dwóch lat w Lipowej Łaźniach, pracownik centrum informacji turystycznej Katownia w Jeseniku. – U nas w Jeseniku można nawet wypić zielone piwo. Tego dnia głowa rodziny bierze wodę z potoku i wszyscy domownicy tą wodą obmywają sobie twarz, żeby choroby, nieszczęścia, dzikie zwierzęta nie stawały na ich drodze.
Wielki Piątek od dwóch lat w ateistycznych Czechach jest dniem wolnym od pracy.
- Tego dnia organizuje się dużo wydarzeń artystycznych, spotkań, warsztatów kulturalnych dla dzieci, gdzie mogą się uczyć np. robienia pisanek – opowiada Agnieszka Więckowska.
Wielka Sobota jest po czesku białą sobotą.
- Czesi, nawet ci ateistyczni, tego dnia lubią odwiedzać leśne czy polne kapliczki, dekorują je, przyozdabiają – mówi Agnieszka Więckowska. – To specyficzny naród. Potrafią dostrzec Boga w przyrodzie, naturze, w górach, nawet jeśli nie chodzą do kościoła.
Dla nas Wielka Sobota to dzień święcenia pokarmów i nawiedzania Grobu Pańskiego. W Czechach wiele zależy od tradycji lokalnej, w swojej parafii.
– U nas święci się wypiekane baranki albo mazanec – słodkie ciasto z rodzynkami – opowiada Vladimir Začal. – Nie robi się tego specjalnie w sobotę, ale na niedzielną mszę dzieci przynoszą ze 20 koszyczków z ciastem, jajeczkami i ksiądz to święci w czasie mszy. Nie ma tradycji rozdawania tych pokarmów, bo nigdy nie wiadomo, co obdarowany zrobi z poświęconym jedzeniem.
W zależności od rozkładu mszy w sobotę lub niedzielę jest też wspólny rodzinny świąteczny posiłek. Wieczerza w sobotę lub częściej niedzielne, wielkanocne śniadanie. Bo święta są okazją do rodzinnych zjazdów nawet w ateistycznych i świeckich familiach. Tym bardziej że wszyscy mają wolne.
Pomlazka, czyli wesoły poniedziałek
Największą frajdę daje Czechom wielkanocny poniedziałek. Mężczyźni i chłopcy od kilku dni splatają z wierzbowych gałązek rózgę – pomlazkę do symbolicznego bicia panienek po tyłkach.
Z samego rana ruszają na swoiste kolędowanie po okolicznych domach, a panie i dziewczyny muszą ich wpuścić do środka.
- To bardzo żywy zwyczaj. W Poniedziałek Wielkanocny nie polewa się wodą, jak w Polsce w śmigus-dyngus, ale bije tymi rózgami – mówi Zbigniew Romankiewicz, Polak, tłumacz języka czeskiego, który od 20 lat mieszka w Białej Wodzie, małej wiosce koło Jawornika. - Dzieci i dorośli mężczyźni chodzą po domach w wiosce, żeby „mskat”, czyli trzepać tyłki. Oczywiście bije się symbolicznie, najczęściej młode dziewczyny w tylną część ciała, żeby wiosna przeszła na nie. A one na rózdze wieszają kolorową wstążkę. Dzieciom dają jajko czy słodycze, a dorosłym śliwowicę, dlatego po całym dniu chodzenia uczestnicy zabawy są trochę zmęczeni...
- Mówi się, że dziewczyny trzeba „zmlacić”, żeby nie uschły – śmieje się pani Agnieszka z Jesenika. - Ale najfajniejsze jest to, że potem te obite panny muszą postawić „panaka”, czyli śliwowicę, tym, co przyszli. Oni zaś zbierają „masliczki” – kolorowe wstążki, żeby policzyć, ile kto obił.
- Mówi się u nas na tę tradycję „slużki” – opowiada Vladimir Začal. - Już od wczesnego rana widać mężczyzn i chłopców, jak chodzą po ulicach z witkami wierzbowymi i dzwonią do domów. Dla niektórych jest to wyczekana od dawna okazja, żeby za darmo dostać coś do wypicia. Po kilku godzinach mają problemy z chodzeniem z powodu wypitego alkoholu. Niektórzy chodzą z odwiedzinami tak długo, aż padną. Kobiety polewają wodą mężów, którzy wracają do domu zbyt późno. Dlatego po obiedzie chłopy już nie chodzą, zresztą większość i tak nie jest w stanie.
Jak tłumaczy Začal - są dwie teorie pochodzenia tego zwyczaju. Chrześcijańska mówi, że to na pamiątkę czasów zmartwychwstania Chrystusa, gdy żołnierze rzymscy chodzili i bili wyznawczynie Jezusa. Tradycja ateistyczna mówi, że chodzi o omlazeni - odmłodzenie kobiet, ale to nie działa – śmieje się mieszkaniec Zlatych Hor.
I tak tradycje chrześcijańskie, religijne mieszają się w Czechach ze świeckimi i całkiem współczesnymi pomysłami. W Lipowej Łaźniach na przykład od dwóch lat w białą sobotę organizują konkurs domowej śliwowicy. Przed rokiem oceniano 52 trunki zrobione nie tylko ze śliwek, ale też z gruszek, mirabelek, moreli.
Produkcja domowych wódek na własne potrzeby jest w Czechach dozwolona, a wśród miejscowych nie brakuje specjalistów w tej dziedzinie. Mieszkańcy znanego dawniej uzdrowiska organizują przy tej okazji festyn, gra muzyczka, jest degustacja jedzenia i oczywiście też samych śliwowic. W uzdrowisku Priessnitza w Jeseniku w Wielki Czwartek odbył się świąteczny taneczny wieczór, w Wielki Piątek wyświetlono film o twórcy uzdrowiska, a w Wielką Sobotę w muzycznej altanie zorganizowano wielogodzinne czytanie Biblii.
- W te święta nie widać jednak więcej ludzi w kościele – komentuje Zbigniew Romankiewicz z Białej Wody. - Dla Czechów, także niewierzących, bardziej przyciągająca jest pasterka – „polnocni” – na Boże Narodzenie. Wtedy idą do kościoła z tradycji. W Wielkanoc niewierzący nie przychodzą do kościoła.