Dziecko do pokochania od zaraz
W pogotowiu rodzinnym dzieci powinny przebywać maksymalnie trzy miesiące. Siedmioletnia Sandra w gdańskim pogotowiu czeka na rodziców prawie całe swoje życie.
Krótka fryzurka, ładna buzia, ciężkie okulary o grubych szkłach zsuwają się na czubek noska. Siedmioletnia Sandra, wiedząc, że przyszedł ktoś obcy, zachowuje dystans. Jednak po chwili przerywa zabawę z kilkumiesięcznym Ksawerym i chwyta za zmiotkę. Chce pokazać, że dba o porządek w domu. Zamiata podłogę, sprawnie poruszając się między meblami.
- Trudno poznać, że nie widzi na jedno oko, a w drugim wada sięga 14 dioptrii - mówi Roman Kuklicz, prowadzący pogotowie rodzinne w Gdańsku. - Opanowała rozkład domu, daje sobie świetnie radę. Przez pogotowie rodzinne Małgorzaty i Romana Kukliczów w ciągu 17 lat przewinęło się 90 maluchów. Pogotowie jest przystankiem, gdzie zgodnie z przepisami, na trzy miesiące zatrzymują się dzieci, zanim trafią do rodziny zastępczej lub adopcyjnej. Sandra, zwana przez Kukliczów Saną, jest jedyną podopieczną, która na przystanku spędziła prawie całe życie. - W momencie gdy kolejne dzieci odbierane są przez nowych rodziców lub opiekunów, Sana pyta: wujku, kiedy przyjdzie po mnie mama i tata? - wzdycha pan Roman. - Nie rozumie, dlaczego nikt jej nie chce. I mnie to trudno zrozumieć. Kukliczowie kochają dziewczynkę. Mówią, że dawno by ją zaadoptowali, gdyby nie zbyt duża różnica wieku. Bardziej się nadają na dziadków niż na mamę i tatę. Małgorzata jest już na emeryturze, a Roman przejdzie na nią za kilka lat. Sandra czeka na młodszych rodziców.
- Dramatyczna historia - przyznaje Sylwia Ressel, rzecznik Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie w Gdańsku. - Chociaż Sandra jest kochanym dzieckiem, z każdym rokiem jej szanse maleją. Jeśli nie znajdzie się ktoś, kto zechce stworzyć dla niej rodzinę, resztę życia może spędzić w domu pomocy społecznej. Dramat.
Biologiczni rodzice mieli więcej dzieci. Wszystkie oddali państwu. - O Sandrę też nie walczyli
Czekanie na uwolnienie
Świat od początku nie był życzliwy dla Sandry. Miała 10 miesięcy, gdy z niedoborem wagi i zaćmą została przekazana przez szpital do pogotowia rodzinnego. Kobieta, która ją urodziła, w czasie ciąży nie stroniła od alkoholu. Skutek - zdiagnozowany dopiero u czteroletniej Sandry FAS, czyli alkoholowy zespół płodowy, prowadzący do wad narządów. Bo alkohol pity przez matkę niszczy komórki dziecka.
Biologiczni rodzice mieli więcej dzieci. Wszystkie oddali państwu. - O Sandrę też nie walczyli - mówi Urszula Kiblicka z MOPR, współpracująca z pogotowiem rodzinnym Kuk li - czów. - Niestety, sprawa o odebranie im praw rodzicielskich trwała długo. Za długo.
Na początku sąd dał im szansę, tylko ograniczając prawa rodzicielskie. Z szansy nie skorzystali, co nie przeszkodziło im w blokowaniu - przez brak pisemnej zgody - niezbędnych operacji dziewczynki. Niektóre zabiegi przeprowadzano w ostatnim możliwym momencie.
Pracownicy socjalni co pół roku kierowali do sądu rodzinnego kolejne pisma, wnioskując o wszczęcie postępowania. Sąd słał wezwania do rodziców, a ci nie stawiali się na rozprawy. To prawne odbijanie piłeczki trwało prawie pięć lat. Dziewczynka tymczasem rosła i z roku na rok malała szansa na jej adopcję.
Dopiero w wieku pięciu lat Sandra została prawnie „uwolniona”. Wtedy rozpoczęto poszukiwania adopcyjnych rodziców. - W lutym 2015 roku Sandra została zgłoszona do nas przez MOPR - wspomina Joanna Skurska z Ośrodka Adopcyjnego Fundacji „Dla Rodziny”. - Szukaliśmy dla niej rodziny najpierw w województwie, potem w całym kraju. Bezskutecznie. W grudniu 2015 roku została zakwalifikowana do adopcji zagranicznej.
Przedstawiciele włoskiej agencji adopcyjnej La Ciciogna odwiedzili Gdańsk. Spotkali się z Sandrą i jej opiekunami, obejrzeli dokumentacją lekarską. Włosi ostatecznie uznali, że przez niepełnosprawność sprężoną - czyli FAS i groźbę utraty wzroku - kandydatura małej Polki może być trudna do zaakceptowania.
Szansa zobaczenia świata
Sandra siedzi z nosem w tablecie. Bohaterów animowanych bajek widzi tylko z bliska, punktowo. Problemy ze wzrokiem to także „prezent” od pijącej w ciąży matki. - W ostatnim możliwym momencie przeprowadzono u Sany operacje zaćmy - opowiada Roman Kuklicz. - Potem w jednym oku dwukrotnie wszczepiano jej soczewkę. Przeszczep się nie przyjął.
osoba z zewnątrz na pierwszy rzut oka nie zorientuje się, że Sandra prawie nie widzi.
W ubiegłym roku Sandra poszła do szkoły nr 59 na gdańskiej Olszynce. Szkoła jest publiczna, do klasy uczęszczają dzieci z dzielnicy. Jej wychowawczynią została Małgorzata Zimoch.
- Chwyciła mnie za serce - mówi nauczycielka. - To dziecko jest do pokochania od zaraz. A poza tym doskonale funkcjonuje w grupie i mimo własnych ograniczeń zawsze jest pierwsza, gdy trzeba komuś pomóc. Zadziwia mnie też jej samodzielność, to, jak funkcjonuje na terenie klasy. Zapisała sobie „mapę” otoczenia i osoba z zewnątrz na pierwszy rzut oka nie zorientuje się, że Sandra prawie nie widzi.
No właśnie, prawie. Małgorzata Zimoch zaczęła szukać w całym kraju specjalistów, którzy chcieliby jeszcze raz zbadać Sandrę i ocenić jej szansę na zobaczenie świata. Umówiła dziecko na wizytę u znanego profesora w Lublinie. Orzekł, że jest nadzieja na poprawienie wzroku w drugim, widzącym oku. Jednak przed podjęciem decyzji o operacji potrzebna jest konsultacja u specjalistów w renomowanym ośrodku okulistyki w Katowicach.
Konsultacja dopiero przed Sandrą, więc na razie żaden lekarz nie wyda zaświadczenia o rokowaniach dla dziecka. Zaświadczenia, które można byłoby przedstawić kandydatom na adopcyjnych rodziców. A co z diagnozą FAS? Specjaliści mówią, że dzieci z FAS, w zależności od stopnia szkód poczynionych przez alkohol, odzyskują pewną sprawność pozwalającą funkcjonować mimo przeciwności.
- Jeśli uda się zmniejszyć wadę wzroku z 14 do 5-6 dioptrii, to Sana będzie samodzielna - mówi z nadzieją w głosie Roman Kuklicz. - Będzie mogła się uczyć, pracować. Na razie mała lubi tańczyć, śpiewać, rwie się do pomocy przy przygotowywaniu jedzenia, sprzątaniu, do zabawy z młodszymi dziećmi. Sandra stoi z boku, przysłuchuje się rozmowie. Nagle przerywa: - Chcę być przedszkolanką - mówi, uśmiechając się szeroko.
Byle małe, byle zdrowe
Z adopcjami w Polsce jest problem. Z jednej strony w kolejce ustawiają się rodzice gotowi na stworzenie domu dla potrzebującego ciepła maleństwa. W innej kolejce czekają na miłość porzucone przez biologicznych rodziców dzieci. I te kolejki
nie zawsze się stykają.
Joanna Bartoszewska, dyrektor Pomorskiego Ośrodka Adopcyjnego w Gdańsku, przyznaje, że na 100 proc. wolnych prawnie, zgłoszonych do ośrodka dzieci po diagnozach do adopcji kwalifikuje się 30-35 proc. Powody są różne - dzieci mają liczne rodzeństwo, którego nie należy rozdzielać, a na wzięcie do domu dużej gromadki nie ma chętnych. Czasem dzieci nie wyrażają chęci przysposobienia lub utrzymują silny kontakt z rodziną biologiczną.
Większość rodzin marzy o adopcji małego dziecka. Takiego, które będzie można od początku kształtować i kochać. Maluchów brakuje, bo nie zawsze biologiczni rodzice - tak jak w przypadku Sandry - zostają odpowiednio szybko pozbawieni władzy rodzicielskiej. Nawet jeśli tej władzy nie umieją lub nie chcą odpowiedzialnie pełnić.
I druga, równie zrozumiała przyczyna: rodzice bardzo często chcą , żeby ich dziecko było zdrowe. A z tym jest naprawdę duży kłopot. - Na 111 dzieci (a niektóre z nich czekają od 2007 r.) zakwalifikowanych przez POA do adopcji około 80 procent ma różnego rodzaju dysfunkcje i problemy zdrowotne - przyznaje dyrektor Bartoszewska.
Joanna Skurska z Ośrodka Adopcyjnego Fundacji „Dla Rodziny” ocenia, że skala zjawiska jest jeszcze poważniejsza i dzieci „z kłopotami” to aż 90 procent czekających na adopcję. - Największym problemem jest FAS, który może mieć nawet dziewięcioro na dziesięcioro dzieci - tłumaczy. - A FAS to prawdziwa zagadka, czasem objawy pojawiają się po 10 latach.
Normalnie, moje słoneczko
Sandra nie rozumie tego zamieszania. Choroby, której nie jest winna, dorosłych, którzy boją się pokochać ją na całe życie. - To naprawdę kochane dziecko - mówi Roman Kuklicz. - Samodzielne, bardzo uczuciowe, choć także bywa uparte. Ale zaraz potem przychodzi się przytulić i mówi: wujek, ja cię przepraszam. Świetnie się odnajdzie w domu z gromadką dzieci. Wystarczy trochę cierpliwości i ludzie, którzy stworzą jej dom, zobaczą, że nasza dziewczynka umie się dostosować do każdego środowiska.
Małgorzata Zimoch potwierdza, że choć Sandra na początku utrzymuje wobec obcych dystans, to po bliższym poznaniu kradnie ludzkie serca. Nauczycielka twierdzi, że zdiagnozowany FAS nie przeszkadza małej w nauce i kontaktach z innymi dziećmi oraz dorosłymi. I jeśli uda się poprawić widzenie u dziecka, będzie osobą samodzielną.
- Sandra zasługuje na miłość - dodaje Joanna Radzimowska.
- Kukliczowie świetnie poprowadzili dziewczynkę, włożyli ogromny trud w jej wychowanie i rozwój. Teraz potrzebna jest rodzina, która tej pracy nie zaprzepaści i będzie ją kontynuować.
Najlepiej, by była to rodzina adopcyjna. Ale może być też zastępcza, w której dziewczynka będzie przebywała do 25. roku życia. Jeśli zostanie usamodzielniona, otrzyma prawo do renty socjalnej i pomoc asystenta osoby niepełnosprawnej. Być może podejmie pracę. To dobry wariant. Zły to dom pomocy społecznej. Jestem już drugą godzinę w domu Kukliczów. Sandra siada mi na kolanach.
- Czekasz na mamę i tatę? -
pytam.
- Czekam.
- A jak mają do ciebie mówić?
- Normalnie. Sandro, moje
słoneczko.