Dzieci zagubione w kolumbijskiej dżungli, czyli przetrwać mimo wszystko

Czytaj dalej
Fot. FOT. HANDOUT COLOMBIAN AIR FORCE/AFP/East News
Dorota Kowalska

Dzieci zagubione w kolumbijskiej dżungli, czyli przetrwać mimo wszystko

Dorota Kowalska

Jednych w sytuacjach kryzysowych paraliżuje strach, nie potrafią racjonalnie myśleć, inni - wręcz przeciwnie - nastawiają się na działanie, włącza się u nich duch walki, chcą przetrwać za wszelką cenę. I często im się udaje

Tą historią żyje cały świat. Czwórka dzieci z Kolumbii przeżyła katastrofę samolotu, a potem przetrwała w dżungli 40 dni! Maluchy jeszcze, najstarsza dziewczynka ma trzynaście lat, jej młodsze rodzeństwo: dziewięć, pięć i najmłodsze niespełna jedenaście miesięcy.

„To radość dla całego kraju” - napisał na Twitterze prezydent Kolumbii Gustavo Petro, publikując zdjęcie ekipy ratunkowej złożonej z wojskowych i wolontariuszy, którzy pomagali szukać dzieci.

- Cieszymy się, bo ta cała sytuacja nie dawała nam spać. To było dla nas jak tkwienie w ciemności. Ale cały czas mieliśmy nadzieję na odnalezienie dzieci. Ta nadzieja trzymała nas przy życiu. Kiedy dowiedzieliśmy się, że udało się je uratować, poczuliśmy radość. Jesteśmy wdzięczni Bogu - powiedział dziadek odnalezionych dzieci.

- Doszłam do siebie po bólu wywołanym stratą córki. Teraz będę zachęcać wnuki, by żyły dalej, potrzebuję ich tutaj. Chcę je przytulić - mówiła w rozmowie z dziennikarzami babcia rodzeństwa.

Cessną 206 podróżowało siedem osób, samolot zniknął z radarów 1 maja na południu Kolumbii w okolicach San José del Guaviare. Wcześniej pilot zgłosił problemy z silnikiem.

Ruszyły poszukiwania. Kilkanaście dni później ratownicy natrafili na wrak Cessny, znaleźli w nim ciała trzech dorosłych osób: pilota, kobiety i mężczyzny, który według lokalnych mediów był przywódcą rdzennej społeczności Uitoto, do której należeli pasażerowie. Wokół maszyny nie było jednak dzieci, a leciała nią czwórka rodzeństwa.

Stu żołnierzy z psami tropiącymi, miejscowa ludność tygodniami szukali zaginionych. Do akcji, jak podawała Polska Agencja Prasowa, włączyły się również siły powietrzne Kolumbii. Nad dżunglą krążyły trzy helikoptery, trzystu wojskowych przeczesywało las. Z pokładu jednej z maszyn nadawano przez potężne głośniki wiadomość nagraną przez babcię dzieci, zrzucano też jedzenie i picie w nadziei, że rodzeństwo jednak przetrwało i szuka pomocy.

Po ponad miesiącu w pobliżu granicy między kolumbijskimi prowincjami Caqueta i Guaviare, niedaleko miejsca, w którym rozbił się jednosilnikowy samolot, natrafiono na czwórkę zaginionych dzieci. Były lekko odwodnione, ale całe i zdrowe. Na ich ślad ekipę naprowadził między innymi szałas, który zbudowały z gałęzi, oraz fragmenty ich odzieży.

13-letnia dziewczynka o imieniu Lesly powiedziała ratownikom, że jest głodna. Jej brat dodał, że ich matka zmarła.

Ojciec dwójki ocalałych dzieci, Manuel Ranoque, wyjaśnił, że kobieta żyła jeszcze cztery dni po wypadku awionetki. Kazała rodzeństwu uciekać, ruszać przez dżunglę w poszukiwaniu pomocy.

„Wynoście się stąd. Zobaczycie, jakim człowiekiem jest wasz tata i okaże wam taką samą wielką miłość, jaką ja wam okazałam” - cytował jej ostatnie słowa przekazane przez 13-letnią Lesly. Kobieta nazywała się Magdalena Mucutuy i była przywódczynią rdzennego plemienia.

Manuel Ranoque dodał, że, póki co, dzieci są słabe, więc ciężko z nimi rozmawiać, ale niebawem „opowiedzą swoją historię”.

Pytanie pierwsze: Jak udało im się przeżyć katastrofę samolotu?

„Szczegółowe oględziny wraku wykazały, że podczas lądowania na zalesionym terenie nastąpiło pierwsze uderzenie w drzewa. Uderzenie to spowodowało oderwanie się od konstrukcji samolotu silnika wraz z jego osłoną i śmigłem. W wyniku gwałtownego wyhamowania i utraty kontroli po pierwszym zderzeniu samolot spadł pionowo i zderzył się z ziemią” - napisano w cytowanym przez CNN fragmencie dokumentu. Zawarto w nim również grafikę przedstawiającą przebieg wypadku.

Tak więc szanse na przetrwanie tej katastrofy były w dużej mierze uzależnione od miejsca zajmowanego przez osoby na pokładzie.

„Obrażeń śmiertelnych doznali ci, którzy siedzieli na przednich siedzeniach: pilot oraz dwie pozostałe osoby dorosłe” - stwierdzili autorzy raportu.

Troje dzieci siedziało w fotelach w tylnej części samolotu. Dwa z tych foteli, mimo uderzenia o ziemię, pozostały na swoich miejscach. Zdaniem autorów raportu najmłodsze dziecko najprawdopodobniej było w ramionach matki, które w momencie katastrofy zamortyzowały uderzenie o ziemię.

Pytanie drugie: Jak tak małe dzieci przeżyły 40 dni w dżungli? Na dodatek w tym czasie nad tym terenem Kolumbii przechodziły ulewy. Wiadomo, że po śmierci matki rodzeństwo w obawie przed atakami węży i dzikich zwierząt ukrywało się w pniach drzew.

- Jesteśmy rdzenną ludnością. Wierzę w dżunglę, która jest naszą matką. Dżungla i natura nigdy nas nie zdradziły - mówi Manuel Ranoque.

Dzieci same zdobywały pożywienie, bezcenna okazała się też żywność zrzucana przez wojskowych z helikopterów.

- Przetrwały dzięki mące z tapioki, którą się żywiły. Kiedy mąka się kończyła, zaczęły jeść nasiona - powiedział Fidencio Valencia, wujek uratowanego rodzeństwa.

Valencia odwiedził dzieciaki w szpitalu wojskowym w Bogocie.

- Przynajmniej już jedzą, trochę, ale jedzą - nie ukrywał radości. I podobnie jak ojciec ocalonych mówił, że członkowie rodziny, chcąc im dać czas na otrząśnięcie się z szoku, nie męczą ich rozmową.

Z kolei władze Kolumbii poinformowały, że przebywające w szpitalu dzieci czują się coraz lepiej i „chcą się bawić”. Planowana jest też uroczystość urodzinowa dla najmłodszych maluchów, które podczas podróży przez dżunglę ukończyły pierwszy i piąty rok życia.

Psychologowie nie mają wątpliwości: fakt, że czwórka dzieci pochodzi z miejscowego plemienia Uitoto, że zna dżunglę, wie, jak się w niej zachować, co można jeść, a jakie owoce są trujące, miał kluczowe znaczenie. Ważna jest także więź, jaka łączyła rodzeństwo.

- Te dzieci były same, a mimo to poradziły sobie. Przejdą do historii. One są dziećmi pokoju, dziećmi Kolumbii - mówi Gustavo Petro, prezydent Kolumbii.

Akcja „Nadzieja” jeszcze nie została zakończona. Ratownicy poszukują Wilsona - psa tropiącego, który walnie przyczynił się do odnalezienia dzieci i zaginął podczas akcji.

Takich historii, cudownych ocaleń, jest więcej. 23 czerwca 2018 trener Ekkapol Chanthawong zabrał dwunastu chłopców w wieku 11-16 lat do jaskini Tham Luang w północnej Tajlandii, w prowincji Chiang Rai przy granicy z Mjanmą. Chłopcy należeli do juniorskiego klubu piłkarskiego Dziki. Ekkapol Chanthawong, osierocony przez rodziców jako dziecko, dziesięć lat spędził w zakonie buddyjskim, potem zaczął trenować młodych Tajlandczyków. Mężczyzna uchodził za opiekuńczego i odpowiedzialnego. Mali piłkarze w jaskini byli już wcześniej, tym razem chcieli uczcić siedemnaste urodziny jednego z członków zespołu, Peerapata Sompiangjaia.

Podczas wędrówki po jaskini drużynę zaskoczył intensywny deszcz, który zalał korytarz i odciął chłopców i ich trenera od wyjścia. Szukali miejsca, w którym mogliby się schronić przed wzbierającą wodą. Zorientowali się, że zgubili drogę, więc postanowili przygotować obóz. Rozbili go na skalnej półce. Dziesięć dni niczego nie jedli, za namową trenera oddali się medytacji. Rozmawiali, grali w warcaby.

- Młody trener w tej kryzysowej i pełnej stresu sytuacji zachował się nad wyraz profesjonalnie, co podkreślali również wszyscy eksperci. Trener nie tylko uczył ich podstaw medytacji, ale próbował kontemplować razem z nimi, nie pozwalając, aby wkradło się zwątpienie czy brak wiary w ostateczny sukces - mówił mi wówczas Waldemar Dubaniowski, ambasador RP w Tajlandii. - Rola „Eka” w tym kryzysie jest nie do przecenienia, to on zadbał w pełni o stronę mentalną, nie dopuścił, aby doszło do paniki czy zwątpienia. Charakterystyczne, że po tak długim okresie przebywania w niezwykle traumatycznych warunkach, w kompletnej ciemności, na półce skalnej w jaskini z ograniczonym dostępem powietrza oraz minimalną ilością żywności chłopcy wytrzymali psychicznie, prezentowali hart ducha i zaskakująco silną oraz dojrzałą postawę. Nie było mowy o załamaniu - dodał.

Zaginięcie zgłosiła na policję matka jednego z chłopców, kiedy syn nie wrócił na noc do domu. Poszukiwania rozpoczęto tego samego dnia, u wejścia do jaskini znaleziono rowery i sprzęt sportowy, wydawało się jasne, że mali piłkarze weszli do jaskini. Pierwsi ratownicy zagraniczni przybyli do Tajlandii 28 czerwca. Akcja ratunkowa z początku była chaotyczna, padał intensywny deszcz. 30 czerwca, kiedy deszcz ustał, ratownikom udało się dotrzeć do tak zwanej sali numer trzy, właśnie tam założono obóz. 2 lipca drużyna wraz z trenerem została odnaleziona przez dwóch brytyjskich płetwonurków - Richarda Stantona i Johna Volanthena. Według relacji Stantona wyczuli zaginionych po zapachu. Chłopcy byli głodni i osłabieni, myśleli, że odnaleźli ich turyści. Poprosili o jedzenie, pytali o dzień tygodnia. Brytyjscy ratownicy spędzili z nimi pewien czas, podnosili na duchu, zapewniali, że po nich wrócą, odchodząc, zostawili im latarki. Przez tydzień dostarczali im wodę, leki, żywność i listy od rodziców. Z chłopcami został australijski lekarz Richard Harris, anestezjolog i nurek z 30-letnim doświadczeniem. Mali piłkarze zapewniali, że czują się dobrze, że są silni i poradzą sobie, wyjdą przy pomocy ratowników z jaskini.

Po rozważeniu wielu możliwych rozwiązań, w tym czekaniu cztery miesiące na koniec pory deszczowej, 8 lipca zdecydowano o rozpoczęciu akcji ratunkowej. Wyprowadzenie grupy było bardzo trudne - przejścia w jaskini były ciasne, a syfony do pokonania wypełnione wodą. Obawiano się paniki wśród chłopców, żaden z nich nigdy nie nurkował, więc przed ewakuacją każdemu podawano ketaminę, lek stosowany w medycynie i weterynarii do znieczulania przedoperacyjnego.

Chłopców z jaskini wyprowadzano pojedynczo. Każdy był przywiązany za pomocą uprzęży do pierwszego ratownika idącego z przodu. Drugi ratownik asekurował sytuację z tyłu. Chłopcy mieli zamontowane maski zakrywające całą twarz, do nich dołączona była butla z tlenem.

Wyciąganie jednego chłopca trwało średnio trzy godziny. W ciągu pierwszego dnia wyciągnięto czterech nastolatków. W ciągu kolejnych dwóch dni uratowano pozostałych. 10 lipca zakończono akcję, którą okrzyknięto największym działaniem ratowniczym w historii, jakie miało miejsce w jaskini.

- Moim zdaniem nie bez znaczenia w tej niezwykle ciężkiej sytuacji była zarówno buddyjska filozofia stawiająca na opanowanie, jak i spokój oraz morale drużyny. W Tajlandii duże znaczenia w sprawach wychowania przywiązuje się do spraw myślenia zbiorowego, wśród młodzieży kształtuje się postawy dbania o dobro grupy, wzajemnego szacunku i wsparcia swojej rodziny czy swojej lokalnej społeczności - mówił mi Waldemar Dubaniowski.

W przypadku rodzeństwa z Kolumbii ważne było ich pochodzenie, dzieci znały dżunglę, wiedziały, jak w niej przetrwać. Tu nie bez znaczenia był fakt, że chłopcy uprawiali sport, byli w jednej drużynie.

- I naprawdę zachowywali się jak solidarna i zgrana drużyna, która wierzy w zwycięstwo, a w tym przypadku w szczęśliwe opuszczenie pułapki w jaskini. Wspierali się wzajemnie i na dodatek tak jak w silnej drużynie sportowej wierzyli, że trener ma przygotowaną odpowiednią strategię działania. Warto dodać, że podobnie solidarnie zachowywali się rodzice, oni również stanowili zwartą drużynę. Kiedy na początku pierwsi chłopcy zostali szczęśliwie wyprowadzeni z jaskini i odwiezieni bezpośrednio do szpitala, ich rodzice zdecydowali się pozostać na miejscu i czekać aż kolejni członkowie drużyny wyjdą na powierzchnię - opowiadał ambasador RP w Tajlandii.

Gen. Roman Polko, były szef GROM, tłumaczy, że bardzo wiele w sytuacjach trudnych, sytuacjach zagrożenia życia czy zdrowia zależy od cech indywidualnych, osobowości, charakteru.

- Jedni ludzie, nawet inteligentni i mądrzy, w sytuacjach kryzysowych blokują się, strach ich paraliżuje, nie potrafią rozwiązywać problemów, racjonalnie myśleć, inni - wręcz przeciwnie - nastawiają się na działanie, wyzwalają energię w konkretnym celu, włącza się u nich duch walki. Wtedy często odkrywają u siebie zdolności, o które nawet by się nie podejrzewali - tłumaczy. I dodaje, że wystarczy jednak, aby w grupie zagubionych, wątpiących, przerażonych znalazł się jeden samiec alfa, ktoś nastawiony na działanie.

- Może uratować pozostałych, bo będzie ich mobilizował, rozdawał zadania, motywował. Inni będą go słuchać, bo albo będą się go bać, albo uznają, że jest dla nich ostatnim kołem ratunku - mówi gen. Polko. Tym kimś dla sportowców był na pewno ich trener Ekkapol Chanthawong, dla dzieci uratowanych w kolumbijskiej dżungli najprawdopodobniej Lesly - najstarsza z rodzeństwa.

Wiele lat wcześniej, 13 października 1972 roku, urugwajska drużyna rugby wraz z rodzinami i przyjaciółmi wyruszyła do Chile na zaplanowany mecz. Samolot, z czterdziestoma pięcioma osobami na pokładzie, z powodu trudnych warunków atmosferycznych rozbił się o szczyt góry w Andach w pobliżu granicy argentyńsko-chilijskiej. Pozbawiony skrzydeł i ogona wrak ostatecznie zatrzymał się na zboczu. W ciągu kilku pierwszych dni, tak w wyniku obrażeń doznanych podczas katastrofy, jak warunków panujących w górach, zginęła część załogi i pasażerów. Ci, którzy przeżyli, nie mieli ciepłych ubrań, leków, mogli wykorzystać jedynie to, co znaleźli w kadłubie samolotu. Znaleźli kilka tabliczek czekolady, kilka butelek wina - wystarczyły na krótko. Topili śnieg, wystawiając do słońca metalowe elementy siedzeń, z których woda spływała do pustych butelek. Wiedzieli, że aby przeżyć, muszą jeść ciała zmarłych towarzyszy. Z czasem odnaleźli ogon samolotu, ale to nie zmieniło ich dramatycznej sytuacji, na dodatek pod lawiną zginęło kilka kolejnych osób. Uświadomili sobie, że muszą uciekać, szukać ratunku. Tym bardziej że z uruchomionego radia dowiedzieli się, iż poszukiwania po dziesięciu dniach zostały przerwane. W pierwszych tygodniach ocaleni podjęli kilka wypraw na zachód od wraku samolotu. Byli niedożywieni, odwodnieni, cierpieli na ślepotę śnieżną - nie przedarli się przez góry.

12 grudnia, czyli prawie dwa miesiące po katastrofie, dwóch najsilniejszych rozbitków ponownie ruszyło przez góry. Jednym z nich był Roberto Canessa, wtedy rugbysta, dzisiaj kardiolog, który siedem lat temu wydał książkę „Musiałem przeżyć”.

- Byliśmy więźniami gór. Mieliśmy małe radio, które nam uzmysławiało, że świat wciąż istnieje. Słuchaliśmy chilijskiej stacji i słyszeliśmy, że ludzie cieszą się wiosną, podczas gdy my umieraliśmy, gdy wszystko wskazywało na to, że jesteśmy skazani na śmierć. To było bardzo trudne - mówił w rozmowie z „Deutsche Welle”. I dalej: - Najgorsza była dla mnie ta wielka niepewność: być tak blisko, a zarazem tak daleko od śmierci. Bo kilka metrów ode mnie leżało wielu martwych przyjaciół, ale ja żyłem. Świat gdzieś w oddali wciąż istniał. W końcu zrozumieliśmy, że mamy szansę przeżyć, jeśli wystarczająco uparcie będziemy walczyć. Nie wolno nam było się poddać.

Roberto Canessa wspomniał, że któregoś dnia zmarł kolejny jego przyjaciel. Wtedy Nando Parrado, kolega z drużyny, powiedział mu, że w ciągu najbliższych dni prawdopodobnie umrą też inni, a oni będą coraz słabsi. Nie będą w stanie nic zrobić. Postanowili więc ruszyć po pomoc. Droga była trudna. Tam, gdzie myśleli, że to już szczyt, znajdowała się kolejna, jeszcze wyższa góra. W którymś momencie, gdy wreszcie udało im się przejść poza górski łańcuch, zobaczyli rzekę, rośliny, a nawet jaszczurkę. Wiedzieli już, że są uratowani, że nie umrą. Ruszyli dalej w drogę, aż w końcu spotkali poganiacza mułów Sergio Catalána, z nim dotarli do miejscowości Los Maitenes. Natychmiast powiadomili władze, że w katastrofie lotu Fuerza Aérea Uruguaya 571 nie wszyscy zginęli. Wysłana ekipa ratownicza ostatecznie odnalazła pozostałych czternastu rozbitków.

Roberto Canessa mówił na koniec tak: „Tym, którzy przeżywają trudne chwile, chciałbym powiedzieć: Wiem, jak to jest, wspiąć się na szczyt i stracić odwagę. Ale nie róbcie tego. Uświadomcie sobie, co już osiągnęliście w życiu i że możecie osiągnąć znacznie więcej. Ludzie nie mają problemów. Mają trudności. Problem jest wtedy, gdy człowiek się dowiaduje, że zostały mu tylko trzy miesiące życia. Uderzenie w łańcuch górski jest problemem. Reszta to trudności, które nadają życiu smak”.

Dorota Kowalska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.