Drużyna dr Joli - specjaliści do spraw ostatecznych
Trzeba umierającej Teresce urządzić ślub, z chorym na raka Jasiem ugotować spaghetti, podać lek, rękę, zagadać. Drużyna dr Joli służy pomocą 24 godziny na dobę. Bez nich nie byłoby Hospicjum Cordis.
Doktor Jola. Jolanta Markowska, prezeska Hospicjum Cordis, nie pozwala, żeby w pokoju chorego pojawiły się sztuczne kwiaty. Pilnuje, żeby w ściennych zegarach zmieniać baterie. Zegar w pokoju chorego nie ma prawa stanąć! Nigdy! Jest jak magnes i przyciąga do siebie ludzi, którzy nie przeliczają życia na złotówki i nadgodziny. - Zwraca uwagę na rzeczy wielkie i niby błahe. Stawiam wtedy siebie do pionu i mówię: Jezu, ona ma rację - wyjaśnia Iwona Kurzela, opoka Cordis. Jasne, musimy się wypłakać. Wiele sytuacji przerasta nasze psychiczne możliwości, ale siłę daje nam to, że jesteśmy razem - uśmiecha się Justyna Szczot. To chorzy są naszymi najlepszymi nauczycielami - nie ukrywa Sebastian Wala. Iwona, Sebastian, Justyna, Maja Gałęziowska, Ewa Nowak i Arleta Buchta - Białek - drużyna dr Joli, specjaliści ds. ostatecznych, wydawałoby się beznadziejnych. Serwis 24 godziny na dobę.
Tu znalazłem prawdziwą wspólnotę
Sebastian chciał zostać księdzem. Niesienie pomocy ludziom ma we krwi. Mama pielęgniarka: zawsze zapracowana, zaangażowana, oddana pacjentom. Jako kleryk trafił do Hospicjum Cordis na praktyki. Był w Boże Narodzenie, w Wielkanoc, ,w dni szczególne i w zwykłe dni. I już nie potrafił odejść. - Zakon Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej w swoim przesłaniu stawia na budowanie wspólnoty. Rok się zastanawiałem zanim podjąłem decyzję, by odejść, bo przecież była to wielka zmiana. Poprzez codzienną obecność w Hospicjum uznałem, że właśnie tu, w tym miejscu, idea wspólnoty realizuje się najpełniej.
- Trzymanie za rękę umierającego człowieka zmienia, ustawia wartości na właściwym miejscu. Twoje problemy stają się błahe, bo przecież ty sobie skaczesz po schodach, a dla pana Kazimierza wejście na trzy schody to jak zdobycie Mount Everestu - mówi Sebastian.
"Swoich" pacjentów pamięta z imienia i nazwiska. Rozmawiać z chorymi nauczyła go umierająca pani Krysia. Dzięki niej wiedział, gdzie są granice, jakie słowa są niepotrzebne, a na jakie człowiek czeka. I że te obolałe kobiety chcą mieć zrobiony makijaż, włosy, paznokcie. Wtedy czują, że w ogóle jeszcze są. Chorym należy sprawiać małe i duże przyjemności. Ostatnio sprowadził dla pani Jadzi specjalnego gościa, Jana Grzegorczyka, autora książki pt. "Niebo dla akrobaty". Była szczęśliwa. W "ramach realizacji marzeń" leciał już samolotem, był w teatrze, kinie. Jeśli tylko może coś zrobić, to się nie waha. Teresce w hospicyjnej kaplicy zorganizował ślub, który chciała zawrzeć z mężem po latach cywilnego małżeństwa. Wszystko było jak trzeba - i welon, i tort, i łzy, i śmiech.
- Po dyżurze w hospicjum nie jest tak, że przychodzisz do domu, włączasz sobie ulubiony serial i jest relaks. My musimy chronić swoją psychikę, ale więź z pacjentem jest podstawą naszego działania. Dziewczyny mogą sobie popłakać. Ja nie. Gdy już czuję, że muszę się zresetować, jadę w góry. Najbliżej mam do Ustronia - mówi Sebastian. Ten niezwykle zorganizowany człowiek ma swoją małą odskocznię: jest fanem autostopu.
Nie ma mowy o rutynie
Justyna pracuje w Hospicjum Cordis od 13 lat. Zastanawia tylko, czy słowo praca rzeczywiście pasuje, by opisać to, co robią. Z pewnością to więcej niż praca, ale Justyna nie zamierza używać wielkich słów.
- Trafiłam do Cordis zaraz po liceum. Byłam bardzo młodziutka. Miałam mgliste wyobrażenie. Ale wiedziałam, że to miejsce, w którym trzeba być blisko drugiego człowieka. Od razu zauważyłam, że wokół mnie są wyjątkowi ludzie - opowiada. Znajomi uważają, że jest osobą silną i twardą. No bo przecież w innym przypadku nie pracowałaby w "takim miejscu". Justyna tylko się uśmiecha. Od razu wpadła na głęboką wodę, oddział dziecięcy, gdzie bardziej jeszcze niż małym pacjentom, trzeba pomóc towarzyszącym im rodzicom. Tu nie ma mowy o rutynie. Niektórzy pacjenci trafiają na kilka dni, ale innych czas mierzy się w tygodniach i miesiącach. Gdy odchodzą, pojawia się uczucie buntu i niepogodzenia. - Pozwalamy sobie na łzy. Wiele razy płakało się z rodzinami - mówi Justyna.
Przeszła kryzys zwątpienia, gdy na raka zachorowała jej mama. Znalazła się pod opieką Cordis. Było ciężko. - Kiedy umarła nie wiedziałam, czy tu powinnam zostać. Ale otrzymałam niewiarygodne wsparcie zespołu. Byłam im potrzebna, a oni mnie - wyjaśnia. W domu czeka na nią trzyletnia córeczka Ania. Idą na basen, albo poszaleć na rowerze.
Przy nas czują się bezpieczni
Arleta to wulkan energii. Taka mała elektrownia atomowa. Jak trzeba "zasila" innych. Jako poszukująca pracy pielęgniarka składała podania do różnych szpitali. Od zaraz było miejsce w Hospicjum. Szybko się zdecydowała. Wcześniej szukała miejsca w życiu: może prawo, może dziennikarstwo. Pielęgniarstwo to w sumie przypadek. I dobrze się stało. Skończyła licencjat, potem studia magisterskie. Największą szkołą jest jednak Cordis. I chore dzieci.
- Gdy dziecko zachoruje na raka to choruje cała rodzina i cała potrzebuje pomocy - twierdzi Arleta. Do jej obowiązków należy też opieka domowa, niejednokrotnie dalekie wyjazdy do chorych. Wtedy jest nie tylko pielęgniarką. Nie tylko podaje leki. Rodzice chcą rozmowy, pocieszenia, tej chwili wytchnienia, żeby mogli wyjść spokojnie na papierosa. - Wchodzimy w różne relacje. Często słyszę: Oj dobrze, że pani przyszła to się trochę pośmiejemy. Chcą, żeby z nimi posiedzieć przy stole, kawy się napić. Przy nas czują się bezpieczni.
Ale nawet uśmiechnięta Arleta w pewnym momencie czuła, że musi chwilę odpocząć. Zresztą pojawiła się okazja - praca przez rok w Arabii Saudyjskiej w rządowym szpitalu na OIOM-ie dziecięcym. Nieprawdopodobny komfort, mniejsze zaangażowanie uczuciowe, ale też bardzo trudne stany. - Zdobyłam wiele doświadczenia. Zachęcano mnie, żebym została. Płaca nieporównywalna. Ale tęskniłam za domem, za mężem. I nie wyobrażałam sobie pracy poza Hospicjum.
- Odejście chorego dziecka jest zawsze zbyt wczesne. Rodzicom wydaje się czasem, że jak nie padnie słowo "śmierć" to ona nie przyjdzie. Ja wiem, że dzieci rozumieją więcej niż się nam wydaje. Czują więcej.
- My właściwie codziennie w Hospicjum mamy jakieś "bojowe" zadanie. Pozaproceduralne - Arleta szeroko się uśmiecha. - No bo jak "nasz" dzieciak chce labradora to oczywiście natychmiast go musi mieć.
Co roku osieroconych rodziców zapraszają na Mszę. Jest wtedy wspólne oglądanie kronik, wspomnienia.
To po prostu dobrzy ludzie
Maja jest psychoterapeutką. Już na studiach zaczęła się interesować opieką paliatywną. Szukała inspiracji zawodowej. Do Hospicjum Cordis przyszła jako wolontariuszka. Została dwa lata, a potem okazało się, że... nie ma dość. Wyciszona, profesjonalna, delikatna.
- My jesteśmy do granic poruszeni historiami, z jakimi się spotykamy. To sytuacje tak krańcowe, że tylko usiąść i płakać. Musimy jednak stanąć na wysokości zadania i być wsparciem. Nasi pacjenci to nauczyciele życia przedni. Jak bezdomna staruszka, którą opiekowałam się jeszcze jako studentka. Pani Jasia nagle z bezdomności, alkoholizmu, samotności, brudu została "dzięki" chorobie wyrwana do czystej pościeli, wygodnego łóżka. I ona była szczęśliwa - opowiada Maja. Pamięta jej opuchniętą od leków twarz, rozmowy i... nawlekanie koralików. Bo bardzo chciała pięknie wyglądać.
- Osobiście radzę sobie załatwiając konkretne, choćby drobne sprawy dla rodzin. Gdy młodemu chłopakowi umrze mama to dzwonię do niego, pytam co słychać, załatwiam jakieś kolonie, paczkę na święta. To przynosi ulgę...
Nigdzie indziej tak jak tu widać, że ludzie wobec umierania są równi. I boją się bólu i duszności. Mają poczucie winy, straconych lat. Jako opiekunowie, terapeuci dostajemy mocną dawkę emocji. Maja trzy lata była poza Hospicjum. Urodziła w tym czasie dwoje dzieci. - Macierzyństwo bardzo mi pomogło. Dało mi większą siłę i lepszą perspektywę, ale nie mogę ukrywać, że bałam się powrotu. Wracałam przecież w najpiękniejszej chwili swojego życia, do miejsca, gdzie życie nabiera najgłębszego sensu, ale się nieuchronnie kończy - mówi Maja.
Ale powrót przeszedł "gładko". Dzięki dr Joli, Iwonie, Ewie, wszystkim. W tych bojach i płaczach i wysiłkach bardzo się zbliżyli. Zauważą chwilę słabości i spieszą sobie z pomocą. - To po prostu dobrzy ludzie.
Wigilia może się zdarzyć w połowie roku...
Kiedy w czasie wystawy gołębi na Międzynarodowych Targach Katowickich zawalił się dach i zginęło 65 osób Iwona na progu drzwi swojego domu znalazła gołębia z wyrwanym prawym skrzydłem. - Po prostu otworzyłam drzwi, a on tam był - przypomina. Jak się znalazł w Świętochłowicach? To jest najmniej ważne, bo najważniejsze, że wtedy w domu Iwony mieszkał Tomek, pacjent Hospicjum Cordis, któremu rak odebrał prawą dłoń. Tomek po prostu poprosił o pomoc. Całkiem samotny nastolatek, który musiał zmierzyć się z chorobą. - Przed Tomkiem nie byłam tak blisko z Hospicjum. Miałam dobrą pracę, byłam księgową w banku. Ale jakoś tak znienacka zaczęła na oddziale hematologii czuwać przy chorej Julce, a potem poczuła, że chce żyć inaczej. Pełniej. - Kiedy w Wigilię kładziemy dodatkowy talerz na stole to wykonujemy symboliczny gest. Dajemy sygnał: tak, jesteśmy gotowi przyjąć wędrowca, tak jesteśmy gotowi wesprzeć potrzebującego. Dla mnie, dla mojej rodziny Wigilia wypadła akurat w środku roku, gdy pojawił się Tomek. Miał wracać do szkoły, do normalnego życia, a przyszedł nawrót choroby. Poprosił o pomoc. Ja wiem, ile kosztuje taka prośba. Nie postąpiłam nieodpowiedzialnie. Moim dzieciom Kubie i Martynie powiedziałam: Kochani, jeśli chcemy przyjąć Tomka to musimy być z nim na dobre i na złe. Nie będziemy mogli w pewnym momencie powiedzieć: no niestety, wyczerpał się nam już akumulator. Spełniliśmy się w tej pomocy. I moje dzieci to zrozumiały i przyjęły. Jestem im za to wdzięczna - opowiada Iwona. I kompletnie nie rozumie, że zrobiła coś niezwykłego, zasługującego na opowieść. Tomek był u niej do końca. - Jak tylko lepiej się czuł, starał się pomagać. Nawet nie wiem kiedy w tym czasie udało mu się ponaprawiać wszystkie usterki w domu - śmieje się Iwona.
Potem już nie mogła pójść gdzie indziej tylko do Cordis. - My tu nie liczymy godzin. Jasne, teoretycznie wychodzimy o 15.30, ale w praktyce - nagle patrzę na zegarek, a tu jest 17.00. Boże, kobieto, przecież w domu ktoś na ciebie czeka! Cieszy ją wolontariat. Dużo młodych ludzi przychodzi do hospicjum. Do prac porządkowych w ogrodzie, gdzie wiosną i latem ciągną pacjenci, do malowania pisanek i bombek.
Trzeba podać lek i rękę
Ewa hospicyjnym samochodem okrążyła chyba całą ziemię. Pacjenci mieszkają czasami kilkadziesiąt kilometrów od Katowic. Trzeba jechać i - jeśli to konieczne - być całą noc. Bo nagle okazuje się, że to jest właśnie ten dzień - dzień odejścia. I ona jest niezbędna.
- Jeśli nie przemierzyłam ziemi w kilometrach, to z pewnością sercem - twierdzi Ewa. Do Cordis przyszła jako młoda pielęgniarka, po jakimś czasie na krótko odeszła (potrzebny był psychiczny reset) i wróciła. - Spróbowałam pracy w "normalnej" placówce zdrowia, nawet klinicznej, ale to nie było to. Tam schemat, liczenie czasu. Tu jest zupełnie inaczej. I bardzo brakowało mi tego bliskiego kontaktu z pacjentem. I z dziewczynami.
Chorzy trochę ich sobie wybierają. Nie o to chodzi, że jedne są lepsze, inne gorsze. Po prostu czasem tak układa się grafik dyżurów, że z jednymi są dłużej, z innymi krócej. Grafik układa choroba. Czasem pojawia się jakaś "chemia", która połączy mocniej z drugim człowiekiem. Wystarczy słowo, gest. No i nie da się nie przysiąść przy łóżku, poprawić serwetki leżącej na szafce, zapytać, co tam w domu.
- Nie ma nic milszego od słów: dziękujemy za opiekę, była pani jej ulubioną pielęgniarką. Niedawno dowiedziałam się, że dla jednej z pacjentek byłam... siostrą Blade. Ale pierwszy dzień pracy był bardzo trudny. Zabrała z domu trzy bułki i trzy bułki razem z nią wróciły do domu. Nie potrafiła przełknąć nawet kęsa.
- Z dnia na dzień było lepiej. Więcej rozumiałam. Teraz wiem, że trzeba w sobie znaleźć jakąś granicę. Być na tyle, na ile chcą pacjenci.