Drugie życie kultowych rowerów. Pamiętasz Wigry?
Kiedy w 1975 roku z fabryki Romet wyjeżdżał pierwszy rower z jubileuszowej edycji Wigry 2, Bartka Szabata nie było na świecie. Dzisiaj lśniący egzemplarz takiego składaka stoi u niego na honorowym miejscu.
Moja pasja? Owszem, nietypowa jak na dzisiejszą młodzież. Mnie jednak zawsze interesowało wszystko, co jest stare i jeździ. A ponieważ jako nastolatek nie mogłem jeździć motocyklem czy samochodem, kupiłem kultowy składak z czasów PRL. Miał krzywą ramę, był niekompletny i nawet nie opłacało się go remontować. Ale okazał się wyjątkowy o tyle, że dał początek mojej kolekcji, która dzisiaj liczy ponad 20 rowerów. Chociaż niektóre mają ponad 30 lat, tylko drobne otarcia zdradzają, że nie wyjechały wczoraj z fabryki - mówi Bartłomiej Szabat z Sokołowa Młp.
W przydomowym warsztacie własnoręcznie robi z kultowych polskich jednośladów prawdziwe cacka. Podczas gdy rówieśnicy ścigają się na nowoczesnych „góralach” i szosówkach, on w wolnym czasie woli wybrać się na 80-kilometrową przejażdżkę trącącym myszką wagantem.
Ulica Polna leży w cichej, willowej części Sokołowa Młp. To tu w niepozornym drewnianym budynku za garażem kultowe rowery produkowane po 1970 roku odzyskują dawny blask. 16-letni Bartłomiej Szabat, uczeń II Liceum Ogólnokształcącego w Rzeszowie, wie o nich wszystko. Jednym tchem wymienia różnice między kolejnymi generacjami serii Wigry. A dla większości jego rówieśników rowery te są po prostu składakiem. Takich składaków 20 lat temu na podwórkach było tysiące. Jedni jeździli nim na działkę, inni demontowali błotniki, bagażnik i zakładali na koła tarcze zbliżające rower wyglądem do żużlowego motocykla. Na takich jednośladach wokół podwórek na rzeszowskich blokowiskach rozgrywano wyścigi, w których startowali chłopcy wcielający się w Janusza Stachyrę i Zoltana Adoriana.
Dzisiaj, kiedy jazda na rowerze to przede wszystkim sposób na modne i zdrowe spędzanie wolnego czasu, na topie są kolarki i „górale”. Zakopane pod stertą rupieci w garażach i piwnicach składaki obrastają kurzem. Wiele z nich trafia na złom. Dzięki pasjonatom, takim jak Bartek, niektóre udaje się jednak uratować.
Podstawa to dobre kontakty
Bartłomiej Szabat w kolekcji ma ponad 20 rowerów. Kilkanaście to pojazdy kompletne, w pełni oryginalne. Każdy element pochodzi z minionej epoki, lakier na każdej ramie jest oryginalny.
- Interesują mnie modele produkowane od 1970 roku do lat 90. Najistotniejsze kryterium doboru eksponatów to stan zbliżony jak najbardziej do fabrycznego. Nawet uszkodzony lakier oryginalny jest bardziej wartościowy od nowej warstwy. To samo dotyczy naklejek. Bardzo mi zależy, aby moje rowery miały takie, jakie oryginalnie naklejono na nie w fabryce. Owszem, kalkomanię można dorobić na wzór oryginału, ale to już nie to samo - podkreśla kolekcjoner.
Rowery produkowane za komuny to bardzo proste mechanizmy. Z tego względu ich restauracja nie jest zadaniem specjalnie trudnym. Dzięki dobrze zachowanym instrukcjom, a także grupom dyskusyjnym, które zrzeszają w internecie miłośników tych pojazdów, można nauczyć się samodzielnego serwisu. Bartek każdy nowy rower rozbiera na czynniki pierwsze, wymienia zużyte i uszkodzone części, smaruje i ponownie składa w całość. Co ciekawe, mimo upływu lat, wiele podzespołów można bez większych problemów kupić. Warunek? Trzeba mieć kontakt z kolekcjonerami, którzy wiedzą, gdzie ich szukać.
- Niedawno kupiłem przez internet wyprodukowane przez Stomil w latach 80. opony do Waganta. Chociaż leżały w magazynie ponad 30 lat, są w idealnym stanie. W podobny sposób udało mi się dostać pięć kompletów oryginalnych opon do Wigier. Płaciłem po 50 zł za dwie sztuki, czyli tyle samo, ile kosztują produkowane dzisiaj opony z Chin - mówi kolekcjoner.
Ostatnio udało mu się kupić także sześć stylowych liczników rowerowych. To niewielkie sześciany montowane przy przedniej piaście. Liczbę pokonanych kilometrów pokazują w okienku skierowanym do rowerzysty. Dystans jest tu rejestrowany za pomocą zabieraka montowanego do szprychy, w mechaniczny sposób informującego o tym licznik.
- Do Waganta, który ma koła 27-calowe, kupiłem licznik produkcji radzieckiej. Z kolei do Wigier udało mi się dostać pięć fabrycznie nowych liczników, wyprodukowanych w Niemczech, po 10 zł za sztukę. Trzy założyłem już do moich rowerów, dwa pozostawię sobie w pudełkach jako eksponaty na półkę - zapowiada Bartek.
Dodaje, że niedawno jego znajomemu udało się upolować kilka nigdy nieużywanych ram do składaków, zapakowanych jeszcze w fabryczny papier przez pracowników Rometa w Bydgoszczy.
Unikaty znalezione na złomie
Kolekcja rowerów to przede wszystkim składaki. Najstarsze Wigry pierwszej generacji posiadają jeszcze skórzane, amortyzowane siedzenie i metalowe motylki, pozwalające szybko zmienić wysokość kierownicy i siedzenia. Produkowane po 1977 roku Wigry 2 na pierwszy rzut oka różnią się tylko cyfrą w nazwie.
- Mają jednak inne siodełko i motylki. Pozostałe elementy, w tym błotniki, są takie same jak w poprzedniej wersji - wylicza Bartek Szabat.
Tłumaczy, że mimo niewielkich różnic wypuszczenie na rynek nowej generacji nie było zabiegiem przypadkowym, ale przemyślaną taktyką producenta.
- W czasach socjalistycznych każdy powód do sukcesu był dobry. Chcąc pokazać, jak świetnie prosperuje fabryka rowerów, zaprezentowano nowy model, sprawiając wrażenie dużego wyboru w sklepach sportowych. To była iluzja, każdy, kto znał Wigry, chciał mieć nowsze Wigry 2. A że te rowery były niemal identyczne, to już zupełnie inny temat - mówi nasz rozmówca.
Wartość rowerów z minionej epoki jest różna. Najwięcej, nawet 2000 zł za składaka, żądają handlarze. Ale dobry egzemplarz można znaleźć nawet za kilkadziesiąt złotych. Unikatowy biały Uniwersal, który jest ozdobą kolekcji Bartka, został odkupiony ze skupu złomu we Wrocławiu. Odnalazł go tam jego znajomy kolekcjoner.
- Uniwersal to marka eksportowa rowerów z Bydgoszczy. A egzemplarz w tym kolorze jest niezwykle rzadki. Po dokładnym wyczyszczeniu i smarowaniu okazało się, że jest w świetnym stanie. Teraz szukam do niego jeszcze oryginalnego bagażnika w tym kolorze. To trudne zadanie. Jeśli przez dłuższy czas się nie uda, pewnie zamontuję inny, oczywiście wcześniej polakieruję go farbą dobraną pod kolor w mieszalni lakierów - mówi Bartek.
Ze swojej kolekcji sprzedał tylko jeden rower - produkowany na rynek amerykański Uniwersal Beach Cruiser. Dostał za niego 1500 zł. Był wyposażony w kierownicę przypominającą kształtem te montowane w motocyklach Harley Davidson. A także importowaną z Japonii trzybiegową przerzutkę Shimano i produkowane we Włoszech na zamówienie Rometa siodło „bananowe”. Za zarobione pieniądze kupił gitarę elektryczną. Teraz poszukuje kolejnego egzemplarza takiego modelu. Zapowiada, że już go nie sprzeda. Poluje także na Passata, czyli sportową odmianę Waganta, którym nierzadko pokonuje jednorazowo nawet 60 - 80 kilometrów.
Kolekcja licząca ponad 20 rowerów z trudem mieści się w przydomowym garażu. Mimo to kolekcjoner zapowiada, że nie zamierza się zatrzymać w zbieraniu i restauracji jednośladów. Nie wyklucza, że rozbuduje budynek, gdzie przechowuje swoje cenne egzemplarze. Muzeum? To niewykluczone.
- Podczas tegorocznej nocy muzeów wystawiłem już moją kolekcję w Muzeum Ziemi Sokołowskiej i ludzie byli nią bardzo zainteresowani - opowiada. - Co roku biorę też udział w ogólnopolskim zlocie miłośników takich rowerów w Radomiu. To największa tego typu impreza w Polsce. W ubiegłym roku za Beach Cruisera otrzymałem główną nagrodę zlotu - mówi z dumą Bartosz.
Najbliższe ferie zimowe zamierza poświęcić na wyjazd do Bydgoszczy, gdzie chce odszukać byłych pracowników fabryki Romet. Chce porozmawiać z ludźmi, którzy tworzyli jej historię.