Jak uczy pop - psychologia relacji: wierność to podstawa długotrwałego związku. Staromodna konserwa? Może. Ale pomyślcie Państwo o tych wszystkich brawurowych historiach, które zaczęły się od nakrycia drugiej połowy in flagranti, znalezienia w cudzym telefonie dwuznacznych wiadomości, czy odkrycia śladu szminki na koszuli. A potem już lody wyjadane prosto z pudełka, kołdra naciągnięta na głowę i rozpaczanie, że on/ona nie był taki jak się wydawał. Nie tak miało być. Jak się okazuje zasada „wierność to podstawa” działa nie tylko w odniesieniu do związków człowieka z człowiekiem, ale i człowieka z kulturą.
Ostatnio in flagranti przyłapana została Ania Shirley. Pamiętają Państwo: ruda, psotna, inteligentna sierotka o złotym sercu, która wprowadziła pokój i dobro do wiejskiego Avonlea.
Jej losy, ekranizowane nie raz, tym razem wziął na warsztat i Netflix (już 3. sezon). I po prawdzie z powieści Lucy Maud Montgomery niewiele zostało. Owszem, Ania nadal jest ruda, psotna i ma złote serce, ale jego porywy wykorzystuje do obrony wolności słowa, walki o prawa kobiet i zwalczanie nierówności rasowych - krótko mówiąc, do zajmowania się sprawami, które wiejskim dziewczynkom w końcówce XIX wieku raczej nie zaprzątały głów. I co? I obraza miłośników klasyki, bo przecież „nie tak było w książce”.
Obraza przewidywalna, bo zarzut niewierności pojawia się regularnie przy okazji premier adaptacji. „Opowieść podręcznej” – zła, bo kontynuuje opowieść, mimo że akcja książki dobiegła końca, „Wielkie Kłamstewka” - to samo, „Patrick Melrose” - atmosfera nie ta, „Sherlock” - fuj, uwspółcześnione, „Ślepnąc od świateł” - czy w książce też było tyle przemocy?
Lista takich przykładów jest długa, a będzie jeszcze dłuższa, jako że seriale oparte na literaturze cieszą się sporym powodzeniem. A powodzenie to powód do kręcenia kolejnego sezonu, i następnego w takim tempie, że pisarze nie nadążają z dopisywaniem dalszych losów i oddają swe uniwersa w ręce innych, którzy często mocno oddalają się od oryginału. Czy jest w tej niewierności coś złego?
Kontrowersyjnie można by powiedzieć: liczy się nie tyle to, czy artysta zdradza, ale jak zdradza.
Adaptacja pozwala na twórcze interpretowanie dzieła, bawienie się motywami, budowanie nowych światów na bazie tych, które na dobre zagościły już w naszej wyobraźni.
Ta niewyczerpana paleta kreacji to jedna z najpiękniejszych możliwości, jakie daje nam kultura. I wcale nie nowa: czym innym są liczące kilka tysięcy lat apokryfy? W tym ogromie możliwości jest tylko jedno ale: przetwarzać i interpretować trzeba tak, żeby na końcu uzyskać jakąś dodaną do oryginału wartość. Inaczej jest to ordynarny recykling i twórcze złodziejstwo, choć w mocy prawa. Eksperci od prawa autorskiego może się do tego nie przyczepią, ale krytycy już tak. I będą mieć świętą rację.