Siedmiolatek bawił się na płyciźnie. Chłopiec nagle zniknął ojcu z oczu...
W upalną niedzielę, 30 lipca, nad jeziorem w Kosobudzu doszło do dramatycznego zdarzenia. Z wody został wyciągnięty 7-latek, który się topił. Walka o życie chłopca rozpoczęła się już na brzegu jeziora.
– Siedmiolatek z rurką do nurkowania bawił się na płyciźnie i nagle zniknął ojcu z oczu – informuje sierż. sztab. Marcin Ruciński ze świebodzińskiej komendy policji.
Mamy też relację bezpośredniego świadka niedzielnego zdarzenia. Kobieta będąca również na plaży zobaczyła, jak mężczyzna wynosi z jeziora na rękach nieprzytomnego chłopca. – Ludzie zaczęli się denerwować, krzyczeć, pytać o pomoc lekarza. Ja chwyciłam za telefon i zadzwoniłam od razu na 999 – opowiada nam kobieta, która chce pozostać anonimowa.
W tym czasie dwóch mężczyzn i kobieta błyskawicznie rozpoczęli akcję ratunkową. Masaż serca, wdechy i sprawdzanie tętna. – Chłopczyk nie oddychał, ale oni wciąż masowali – podkreśla nasza rozmówczyni. Dodaje, że po ok. 3-5 minutach chłopiec zaczął łapać oddech. – Najpierw rzadziej, potem częściej... Przytomności nie odzyskiwał – opisuje świadek.
Nasza rozmówczyni relacjonowała wszystko dyspozytorowi pogotowia, on udzielał wskazówek, jak postępować. – Ale oni (ratujący – dop. red.) wiedzieli co robić. To oni uratowali mu życie! – podkreśla kobieta.
Profesjonalne zachowanie osób udzielających pierwszej pomocy przedmedycznej podkreśla i chwali również kierownik Skoncentrowanej Dyspozytorni Medycznej w Gorzowie Wlkp.
– Dyspozytor prowadził resuscytację, a właściwie prowadził tych ludzi. Te osoby znały się, wiedziały co robić – mówi nam Robert Kozłowski. – Trzy osoby prowadziły resuscytację, a czwarta kobieta przekazywała informacje. Robili te czynności, które są potrzebne, czyli uciskali klatkę piersiową, co 30 uciśnięć dwa wdechy – dodaje.
W siódmej minucie od rozpoczęcia rozmowy z dyspozytorem, dziecko zaczęło wymiotować i zaczęło też łapać oddech. W związku z tym dyspozytor zalecił, żeby położyć je na boku i obserwować do przyjazdu karetki. – Dziecko w miarę odzyskało swój oddech, to znaczy, że serduszko bije – tłumaczy kierownik SDM. Nie wiadomo, ile czasu było pod wodą. Zostało wyłowione bez oddechu, sine.
Po ok. 25 minutach przyjechała karetka i niemal równocześnie przyleciał śmigłowiec.
– Oddałam telefon strażakowi, który już dalej rozmawiał z dyspozytorem – mówi kobieta, która podtrzymywała kontakt z pogotowiem. Dodaje, że tato chłopca był od początku akcji ratunkowej, głaskał dziecko i mówił do niego. – Nie można powiedzieć, że rodziców nie było, albo że nie upilnowali – podkreśla nasza rozmówczyni. – Mama przybiegła później, ale tata był cały czas. Nie znam tych ludzi, przyjechali pewnie na weekend albo na urlop.
Mieszkańcy Kosobudza zaalarmowali straż pożarną, wyła syrena. – Byłam na miejscu w Kosobudzu, akurat jechałam rowerem, kiedy usłyszałam syrenę – mówi nam sołtys Renata Borysewicz. – Pomyślałam, że znowu pali się. Mijała mnie karetka, już leciał samolot.
R. Borysewicz mówi, że na plaży było „multum narodu”. – Ludzie nie tylko przyglądali się, ale pomagali. Nie czekali tylko na karetkę. Pomoc poszła sprawnie – mówi sołtys.
Także Robert Kozłowski podkreśla, że czynności, które zostały wykonane przez osoby współpracujące z dyspozytorem, były wykonane bardzo dobrze. – Już w momencie wykonania telefonu były podjęte czynności resus-cytacyjne konieczne w takim przypadku, a więc zaraz po wyłowieniu była uciskana klatka piersiowa – komentuje kierownik SDM.
Chłopiec został przewieziony śmigłowcem do szpitala w Zielonej Górze. Jak nas poinformował rzecznik świebodzińskiej policji, w poniedziałek rano jego stan nadal był ciężki. Ojciec jest cały czas przy synu.