Dr Marek Prawda: 15 lat temu Polska wróciła w krwiobieg Europy
Polska przyczyniła się do zjednoczenia Europy. To, co wydarzyło się w naszym kraju, dla niektórych było dowodem na istnienie Boga - mówi Marek Prawda, dyrektor Przedstawicielstwa KE w Polsce.
Gdzie byśmy byli, gdybyśmy 15 lat temu nie weszli do Unii Europejskiej?
Według najostrożniejszych szacunków przystąpienie do Unii pozwoliło nam przyspieszyć pogoń za bogatszymi krajami o ok. 10-12 lat. Najważniejsze są trzy elementy: po pierwsze Unia okazała się najbardziej skuteczną maszyną konwergencji, czyli zasypywania rowów między krajami mniej i bardziej rozwiniętymi. Mało jest na świecie przykładów, z wyjątkiem kilku krajów azjatyckich, tak szybkiego i skutecznego wyrównywania standardów życia. Polska należy do największych beneficjentów tego procesu. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Japonia potrzebowała 30 lat, od 1950 do 1980 roku, żeby z 33 proc. dochodu PKB na głowę w stosunku do Niemiec dojść do 60 proc. Także Polsce zajęło to prawie 30 lat, tylko że od przełomu w 1989 roku.
Narzekamy jednak na transformację i jej koszty.
W zasadzie to, co osiągnęła Polska nie miało prawa się udać. Nie mieliśmy oszczędności ani kapitału, które są potrzebne, by inwestować i dzięki temu się rozwijać. Fundusze unijne w znacznym stopniu kompensowały ten brak, a także pomogły zapewnić akceptację trudnych i bolesnych reform. Czyli, po drugie, członkostwo w UE bardzo złagodziło koszty naszej transformacji gospodarczej.
Jakie jeszcze inne plusy obecności w UE widzi Pan dla Polski?
Trzeci element to głębsza obecność Polski w europejskiej - a więc i światowej - wymianie gospodarczej. Procesy produkcji są coraz bardziej podzielone na etapy, w których uczestniczą wyspecjalizowane firmy. Dzięki akcesji Polska mogła zostać włączona w tzw. międzynarodowe łańcuchy dostawcze i odgrywać w nich coraz bardziej znaczące role. Wolelibyśmy oczywiście mieć do tego jeszcze silne polskie marki, ale przestrzegałbym przed niedocenianiem dobrej pozycji w łańcuchach dostawczych. To daje łatwość korzystania z technologii i otwiera rynki. Sceptycy powiedzą, że produkujemy przede wszystkim części zamienne, ale także one potrafią nam zapewnić niebłahe korzyści, jeśli chodzi o wartość dodaną dla naszej gospodarki. Polska weszła w światowy krwiobieg ekonomiczny. Oczywiście trzeba powiedzieć, że teraz będzie coraz trudniej. Kraj, który zrobił taki skok rozwojowy i przybliża się do średniej unijnej, będzie musiał coraz więcej inwestować w kapitał wiedzy.
Co Polska wniosła do UE poza tym, że otworzyliśmy rynek dla zachodnich koncernów i ich produktów?
Kalkulacja była taka, że my - czyli nowe kraje Unii otworzymy rynki, ale wy, czyli „stara Unia”, pomożecie nam w reformowaniu gospodarki. Elementem tego porozumienia była ogromna pomoc, którą uzyskaliśmy. Przypominam o naszym braku kapitału i oszczędności. Pamiętam, że gdy pracowałem w Polskiej Akademii Nauk, zarabiałem w przeliczeniu 20 dolarów. I większość moich znajomych zarabiała tyle samo. Z naszych oszczędności nie dało się więc raczej reformować gospodarki. Byliśmy skazani na transfery.Polska wniosła do Unii doświadczenie kraju, który przyczynił się do zjednoczenia Europy, ale najważniejsze było to, że kraj, który wprowadzał demokrację własnymi siłami, pokazał, jak ten trudny proces przekłada się na wzrostgospodarczy. To było doceniane, bo przecież są przykłady w historii pokazujące, że taki proces nie musi przebiegać gładko.
W Rumunii doszło do egzekucji dyktatora Nicolae Ceaușescu. Zastąpił go jego współpracownik. Transformacja tego kraju przebiegała dłużej.
Niektórzy mówili nawet, że Polska jest „dowodem na istnienie Boga”, czyli że sprawy przybierały tu właściwy obrót: wprowadzanie reguł demokratycznych oraz państwa prawnego w życiu politycznym kraju umożliwiało rozwój gospodarczy. Siłą Polski była zdolność do pokonywania własnych słabości i dobre wykorzystywanie pomocy zewnętrznej. Staliśmy się dla UE dobrym przykładem do promocji współpracy międzynarodowej. “Polska boksowała ponad wagę” - mówimy, bo przecież nie byliśmy ani tacy piękni, ani perfekcyjni, jak niektórym się wydawało. Mieliśmy jednak dorobek, który budził szacunek. Polska była krajem, który w kończącym się właśnie budżecie dostał 4,5 mld euro więcej niż we wcześniejszym, mimo że cały budżet wieloletni był o 40 mld mniejszy niż w poprzednim rozdaniu. Stało się tak, bo mieliśmy wpływ na mechanizm dzielenia środków. Zakładał on wyrównywanie różnic między bogatymi i biednymi, ale też premiowanie sprawnego wydawania środków unijnych. To, że Polska była krajem słuchanym, że akceptowano nasze argumenty, wynikało w dużej mierze z uznania dla naszego dorobku. Polska z reguły organizowała spotkania grupy państw-przyjaciół polityki spójności, czyli tzw. biorców netto. W odbiorze Brukseli i innych stolic byliśmy krajem, który pilnował interesów całego regionu, który ciągle jeszcze musiał nadrabiać dystans do bogatszych. Przyczyniliśmy się do tego, że Unia nie rozpadła się na strefę euro i tych, którzy do niej nie należą.
Ale wiele krajów również teraz chce tego podziału na „jądro”, czyli strefę euro i na pozostałych.
Jako przedstawiciel Polski przy UE w latach 2012-16 często otrzymywałem instrukcje, by bardzo ostrożnie reagować na propozycje politycznego obudowywania strefy euro. Obawialiśmy się, że jak na przykład powstanie osobny parlament czy budżet dla strefy euro, to może to zagrozić funkcjonowaniu wspólnego rynku. A to on jest przecież jedną z głównych zdobyczy integracji. Pyta Pani, co Polska dała Europe? Zawsze broniła integralności Wspólnoty.
Manfred Weber, kandydat na szefa Komisji Europejskiej w rozmowie z nami mówił, że nie chce Europy dwóch prędkości. Inni kandydaci reprezentują inne stanowisko. Jak będzie wyglądać Unia w przyszłości?
Polska powinna się bronić przed powrotem do Europy karolińskiej, składającej się tylko z państw - założycieli Wspólnoty. Aby przeciwdziałać Europie wielu prędkości trzeba mieć dobrych sojuszników i uczestniczyć w poważnych projektach unijnych. Wierzę, że w Europie przeważy kierunek zachowania jedności. Jednocześnie Wspólnota znalazła się na zakręcie i powinna uświadomić sobie, że nie można dziś tylko kontynuować tego, co było. W kontekście brexitu, w obliczu zmian politycznych w USA, potrzebujemy reform.
Jakich reform potrzebuje Unia Europejska?
Siłą Unii była raczej umiejętność skutecznego reagowania na to, co jest potrzebą chwili, a nie próby sprostania warunk jakiegoś modelu idealnego. Unia musi zaakceptować fakt, że kraje członkowskie będą się starały osiągać wspólne cele różnymi drogami. Trzeba będzie więc zarządzać różnorodnością, ale w taki sposób, by nie powodowała ona rozpadu Wspólnoty, lecz ją wzbogacała.Obywatele chcą też naprawiać strefę euro, mimo że dostrzegają jej deficyty. Od 2004 roku nie było tak silnego poparcia na kontynencie dla wspólnej waluty. Z dokumentów Komisji Europejskiej wynika, że strefa euro może stanowić trzon przyszłej Unii i jej centrum decyzyjne. Czyli nieobecność w niej może być z czasem kosztowna i gospodarczo, i politycznie.
Europejczycy chcą, by reformowana Unia mogła ich lepiej obronić przed negatywnymi skutkami globalizacji. Ale Unia musi być wspólnotą normatywną, opartą na wartościach, jeśli chce się liczyć w świecie. Inaczej byłaby na przykład tylko stowarzyszeniem od pilnowania granic. Tylko czy taka Unia przetrwa? Czy taka Unia jest nam w ogóle potrzebna? W Polsce słychać czasem opinie, że najbardziej pasowałaby nam Wspólnota, która zapewni nam możliwość korzystania ze wspólnego rynku, ale nie wtrąca się do kwestii praworządności. Ale jak może funkcjonować wspólny rynek bez przestrzegania tych samych zasad, według tej samej wykładni? Co powiemy inwestorom, którzy chcą, aby ich spory były rozstrzygane przez niezależne sądownictwo. Albo, z drugiej strony, co zrobimy, jeśli jakiś kraj uzna, że od teraz nie zatrudnia Polaków, „bo nam wolno, bo jesteśmy suwerennym krajem”. W takiej sytuacji, bez możliwości powołania się na traktatowy zakaz dyskryminacji ze względu na narodowość, Polska byłaby praktycznie bezbronna. Jeśli ktoś mówi, że pasuje nam Unia, która się nie wtrąca, to pozbywa się narzędzia, którego sami kiedyś możemy potrzebować.
Ale czy nie jest to wybiórcze traktowanie przez Unię? Spójrzmy na pracowników delegowanych. Mamy filar Unii; wolny przepływ pracowników i usług, który takim krajom, jak Belgia czy Francja zaczął przeszkadzać. Polska przegrywa na tym polu i nasze firmy zapewne w przyszłości nie będą mogły delegować pracowników na polskich zasadach.
Mam ambiwalentny stosunek do tych regulacji. W Europie przez długi czas kraje uboższe korzystały z tańszej siły roboczej, co było akceptowane przez bogatszych, zyskujących na niższych kosztach kapitału.
A ich firmy korzystały na niższych kosztach pracowników np. z Polski.
Żyliśmy w sytuacji równowagi i jakoś to działało. Próby ingerencji regulacyjnej zakłócają tę równowagę i mogą godzić w interesy krajów naszego regionu.
Nagle “starej Unii” konkurencja ze Wschodu przestaje się podobać. Wartości, wartościami, a pieniądze - pieniędzmi.
Ale „nowa Unii” coraz mniej chętnie akceptuje pewne wartości „starej Unii”, jak np. zobowiązania do solidarnego ponoszenia kosztów pomocy innym. Jedno napędza drugie.Generalnie mamy sytuację rosnącego nacisku na ograniczenie czterech swobód, które były sprawdzonym sposobem na postęp i wyrównywanie poziomu życia w UE. Swoboda przepływu kapitału, towarów, osób i usług zaczęła być postrzegana w „starej Europie” jako zagrożenie. Słychać opinie, że choć na globalizacji początkowo skorzystała duża część świata, to teraz przenoszenie produkcji do innych krajów pozbawia pracy np. Francuzów. Klasa pracująca, od dziesięcioleci ciesząca się względnym dobrobytem, zaczyna teraz uważać, że traci na globalizacji, kontaktach z rynkami wschodzącymi, a nawet na rozszerzeniu Unii na wschód. Znaleźliśmy się w trudnym momencie: podczas gdy jedna część Europy chce wzmacniać swobody i zwiększać ich zakres, druga domaga się ich redukcji.
Mówił Pan o radzeniu sobie z ciemnymi stronami globalizacji. Europa potrzebuje więcej socjału?
Unia Europejska potrzebuje przede wszystkim lepszych narzędzi do zwalczania wszelkich nieprawidłowości, jak nadużywanie pozycji monopolistycznej czy unikanie płacenia podatków przez niektóre korporacje międzynarodowe.
Korporacje są silniejsze niż państwa.
I dlatego Unia powinna wchodzić tam, gdzie państwa sobie nie radzą. Bo dzisiaj, jak mówi prezydent Macron, interesów narodowych nie da się zagwarantować na poziomie narodowym. Musimy działać wspólnie. Nie ma suwerenności narodowej bez suwerenności europejskiej. W tym najlepiej wyraża się współczesny sens bycia razem.
Jakie są zagrożenia, przed którymi stoi Europa? Czy obawia się Pan o wyniki wyborów europejskich, które są przed nami?
O Unii Europejskiej mówi się czasem tak, jakby była matką wszystkich nieszczęść. Tymczasem mamy na świecie kryzys demokracji liberalnej i przechodzimy przez procesy, które są od Unii niezależne. Wspólnota jest tylko z nimi skonfrontowana, szuka rozwiązań, podejmuje wyzwania globalne. Ale skutki tych wysiłków są brane za kłopoty Unii. Jakby ona sama je wywoływała. Spójrzmy na kryzys migracyjny. Kiedy upadł mur berliński niektórzy przestrzegali, że niedługo runie inny mur, ten między bogatą Północą a ubogim Południem. Wówczas wydawało się to odległą perspektywą, choć dla wielu z nas musiało być jasne, że w wyniku procesów globalizacyjnych biedniejsze Południe zapuka kiedyś do Europy. Jak zareagowała UE? Stała się jednym z najważniejszych aktorów, który próbuje poradzić sobie z tym wyzwaniem. Mamy tzw. plan Marshalla dla krajów afrykańskich, umowę z Turcją i program uszczelniania granic zewnętrznych. Wszystko to pozwoliło radykalnie ograniczyć niekontrolowany napływ migrantów.To także jeszcze jeden przykład na to, jak procesy globalne wpływały na wzrost odczuwanego zagrożenia i pogorszenia się sytuacji wyborców tradycyjnych partii politycznych, także klasy robotniczej.
I klasy średniej.
Widać to na przykład w Niemczech. Socjaldemokratyczna partia SPD, która była postrzegana jako gwarant stabilności i otwartości, ma dziś zaledwie około 16-17 proc. poparcia. Zyskały za to partie skrajne.
Czyli możemy powiedzieć, że w dużym stopniu to globalizacja zatrzęsła Unią i spowodowała zwątpienie w ideę integracji?
Tak. W wielu regionach świata ograniczyła ona głód i ubóstwo, przyniosła wielki postęp. Ale ubocznym skutkiem tych procesów stały się nowe napięcia. Zachodni kapitał znalazł tańszą siłę roboczą, co zahamowało wzrost dobrobytu pracowników w ich krajach. Stawali się oni teraz częściej klientelą partii populistycznych. Społeczeństwa zaczęły wracać do swoich korzeni i ”tożsamości”, a niektóre rządy wykorzystywały to do straszenia wrogami zewnętrznymi i wewnętrznymi. Im ludzie bardziej się boją, tym więcej władzy gotowi są oddać swoim elitom, żeby ich chroniły, szczególnie przed wrogami wewnętrznymi. Stąd już tylko krok do moralnego dyskredytowania inaczej myślących. A to pogłębia polaryzację, ogranicza wymianę myśli. A jak nie ma swobody dyskusji, to trudniej sobie wyjaśnić złożoną rzeczywistość. To wymarzona sytuacja dla autokratycznych przywódców spoza Unii, którzy jej źle życzą. Chcą, żeby Zachód udławił się swoją wolnością. Są reżimy zainteresowane tym, aby Europa znalazła się z chaosie.
Co to za reżimy?
Wiemy o ingerencjach Kremla w procesy wyborcze w USA, państwach Unii, czy w kampanię przed brexitem. Banki w Rosji zaskakująco łatwo udzielały kredytów tym partiom, które chcą zdemontować integrującą się Europę.
Nie odnosi Pan wrażenia, że Europejczykom wydawało się, że nastała wieczna szczęśliwość, że nie ma wojny i będzie już zawsze tak, jak jest?
Wydawało się nam, że wystarczy administrować zbiorowym szczęściem. To nam najlepiej wychodziło. Ale nie zawsze świeci słońce. Mówiliśmy tu o reformach. Unia powinna zdać sobie sprawę, że urlop od geopolityki właśnie dobiegł końca.Nie wystarczy już tylko trzymać się zasad i polegać na regulacjach. Polityka wróciła do Unii Europejskiej. Stąd w nowym budżecie będzie więcej pieniędzy na obronność, na łączenie zasobów. Wspólnota powstała jako projekt współpracy gospodarczej, aby nikomu w Europie nie opłaciło się wywoływać konfliktów i prowadzić wojen. Ale dzisiaj pokój na naszym kontynencie w dużo większym stopniu zależy od sytuacji poza nim. Dlatego unijna polityka zagraniczna uzyskuje nowy sens i status.
Jak wspomina Pan moment wejścia Polski do UE?
Łączę ten moment z referendum w 2003 roku i pytaniem, czy Polacy chcą przystąpić do Wspólnoty. Byłem wtedy ambasadorem w Szwecji. Wszyscy zastanawialiśmy się, czy referendum będzie skuteczne, czy będzie wystarczająca frekwencja. Bałem się o ten wynik i zwierzałem się ówczesnej minister spraw zagranicznych, Annie Lindh, ze swoich wątpliwości, że może niepotrzebnie nałożyliśmy sobie ten wymóg referendalny. Powiedziała mi wtedy: robicie dokładnie to, co powinniście zrobić. My w Szwecji za mało wysiłku włożyliśmy w wytłumaczenie społeczeństwu, po co idziemy do Unii. Takie referendum jednak pomaga, legitymizuje członkostwo, daje mocny argument na przyszłość. Dla mnie wejście do UE to było przekonanie, że zarzuciliśmy wreszcie kotwicę. To była cywilizacyjna przeprowadzka z podwyższonym ryzykiem. Przejście do rzeczywistości prawnej, instytucjonalnej, gospodarczej, które sprawi, że nie będziemy musieli już - jak tyle pokoleń przed nami - lękliwie trwać w ziemi niczyjej, gdzieś między Wschodem a Zachodem. To jest prawdziwy sens naszego członkostwa w Unii Europejskiej, o którym bardzo często zapominamy.