Donald Tusk. Jak wystygła ciepła woda w kranie
Przez ostatnie lata był kanclerzem, hegemonem, który zdominował polską politykę. Dziś jest samotny w Brukseli, a jego polityczny projekt tonie.
Wiosna 2005 r. W warszawskiej restauracji U Aktorów w Alejach Ujazdowskich panuje zawsze taka nieskrępowana atmosfera, na biesiadujących spoglądają z fotografii najwięksi polscy aktorzy. To tutaj przez cały okres PRL spotykała się artystyczna bohema, teraz wpadają ci, którzy chcą poczuć atmosferę minionej epoki. To też pięć minut spacerkiem od Sejmu, pewnie dlatego jeden z polityków Platformy Obywatelskiej wybrał restaurację na świętowanie jakiejś swojej osobistej okazji.
Przy złączonych stołach siedzą politycy grający w Platformie pierwsze skrzypce.
Otworzył się już rok podwójnych wyborów, prezydenckich i parlamentarnych. Za kilka miesięcy zawisną billboardy z Janem Rokitą i jego hasłem „Premier z Krakowa”, to też czas, gdy wciąż żywa jest wizja PO-PiS-u. Wspólnych rządów Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego. Ale już wiadomo, że w wyborach prezydenckich wystartuje lider Platformy.
W luźnej atmosferze, podlewanej winem i wódeczką, politycy PO dowcipkują i żartują. Wtedy też jeden z nich rozgrzany wypitym alkoholem dowcipkuje, pytając, czy przypadkiem dziadek lidera PO nie strzelał z pancernika „Schleswig-Holstein” do obrońców Westerplatte.
Dzieje się to na kilka miesięcy, zanim Jacek Kurski w wywiadzie dla tygodnika „Angora” powiedział: „Poważne źródła na Pomorzu mówią, że dziadek Donalda Tuska zgłosił się na ochotnika do Wehrmachtu”. Prawda jest taka, że Józef Tusk do Wehrmachtu został wcielony siłą, tak jak wiele tysięcy Polaków. A sam Lech Kaczyński publicznie przepraszał Tuska i doprowadził wtedy do wyrzucenia Kurskiego z PiS.
Ale ten tekst nie jest o tym, jakimi to plotkarzami po kieliszku byli politycy PO. Tego polityka kilka lat później Donald Tusk, już premier, niezwykle skutecznie, jak to mówią w polityce, „frezował”, zresztą z zupełnie innych powodów. Też nie o tym, jaką mimo wszystko słabą i niespójną ekipą była PO. To ma być tekst o samotności w polityce. O tym, jak „Projekt”, czyli zdobycie przez Platformę Obywatelską trzech ośrodków władzy, czyli parlamentu, rządu, Pałacu Prezydenckiego, załamał się. Przewrócił się. Także, a może przede wszystkim dla samego Donalda Tuska i przez niego. I co teraz ma być „Projektem”?
Ostatnia funkcja w polityce?
Zaledwie półtora miesiąca temu w Brukseli przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk powiedział znamienne słowa, które przeszły w Polsce bez większego echa, o tym, że pełniona przez niego obecnie funkcja może być jego ostatnim zajęciem politycznym.
Deklaracja, którą można odczytać jako zapowiedź wciągnięcia na maszt białej flagi, padła nie tylko w odpowiedzi na nadciągająca zmianę układu politycznego w Polsce. Bo - jak wiadomo - Tusk formalnie został wybrany na 2,5-roczną kadencję, jego ponowny wybór będzie wymagał poparcia rządu w Warszawie, który jest przecież gabinetem PiS.
To był przede wszystkim sygnał do polityków w Brukseli. Szef Rady Europejskiej przez pierwszy rok miał duży problem w odnalezieniu się na nowym stanowisku. Musiał szlifować swój angielski, zarzucano mu pasywność i bierność. Musiał uczyć się polityki europejskiej, która w największym stopniu opiera się na negocjacjach, zakulisowym uzgadnianiu stanowisk. W takich finezyjnych gierkach Donald Tusk dotąd nie brał udziału. Jeśli już próbował przejmować inicjatywę (sprawa Ukrainy czy restrykcji gospodarczych wobec Rosji), nie podobało się to zwłaszcza europejskim socjalistom. A jeszcze do tego trafił na niezwykle mocnego przeciwnika, szefa Komisji Europejskiej Jeana-Claude’a Junckera. Owszem, udało mu się być akuszerem porozumienia między Angelą Merkel a greckim premierem Aleksisem Tsiprasem w sprawie kryzysu w Eurolandzie. Ale już w sprawie najpoważniejszego kryzysu, jaki dotknął Unię Europejską, kryzysu związanego z uchodźcami, Tusk jest na cenzurowanym, choć jego stanowisko podoba się w Polsce i jest za nie chwalony.
Tusk zdaje sobie sprawę, że te dwa czynniki: niechęć europejskich polityków i brak wsparcia ze strony Warszawy, mogą spowodować jego szybszy powrót do Polski.
„Nie będę udawał, że wszystko mi się podoba, kiedy mi się nie podoba. I to nie zawsze jest mile widziane w Brukseli, ale ja nie zmienię swojego sposobu postępowania. A jeśli będzie to oznaczało, że będę tu dwa i pół roku, a nie pięć lat, to warto tę cenę zapłacić” - tak sam powiedział.
Tylko czy będzie miał do czego wrócić?
Bo 58-letni Tusk jest zdecydowanie za młody na emeryta. Ktoś tak uzależniony od władzy i adrenaliny musi, patrząc na losy Aleksandra Kwaśniewskiego po jego prezydenturze, oblewać się zimnym potem z przerażenia.
Stygnąca ciepła woda
Znów cofnijmy się w czasie. Jest rok 2010, wczesna jesień. Donald Tusk w wywiadzie dla tygodnika „Polityka”, na rok przed wyborami parlamentarnymi, a już po wygranej przez Bronisława Komorowskiego prezydenturze, mówi, że nie ma z kim przegrać wyborów. I dopowiada: „Nie jest dla mnie jedyną ważną rzeczą wygrać przyszłoroczne wybory, ale jest dla mnie rzeczą ważną, żeby tak rządzić, by wygrać następne wybory [w 2015 - red.]”. Do tych kolejnych wyborów Tusk już nie dotrwał. A Platforma Obywatelska je przegrała. Choć nie z kretesem, to jednak w kiepskim stylu.
I gdzie jesteśmy? PiS rządzi samodzielnie, twardo biorąc władzę. Trybunał Konstytucyjny, służby specjalne, za chwilę media publiczne. Platforma jest zdewastowana. W kolejnych sondażach traci pozycję wicelidera na rzecz Nowoczesnej Ryszarda Petru. To, jak słabą i bez pomysłu na siebie opozycją jest PO, pokazała debata nad uchwałami unieważniającymi wybór sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Posłowie Platformy głupawo i bezrefleksyjnie wyszli z sali, ustępując pola posłom Ryszarda Petru, którzy świetnie wykorzystali szansę. Pokazali, że są nową jakością w Sejmie.
Co gorsza dla samej PO, partia sama zafundowała sobie kilkumiesięczne wybory, które zamieniają się w groteskowy spektakl. Grzegorz Schetyna zakłada konta w mediach społecznościowych, Tomasz Siemoniak tłumaczy, że ma w sobie moc lidera. Z kolei wciąż jeszcze przewodnicząca Platformy Ewa Kopacz weszła w fazę „dąsania się” na swoich kolegów, którzy nie wybrali jej na szefową klubu.
Partia zgrillowana przez „aferę taśmową” jest słaba jak nigdy. Bez pomysłu, z pełnymi zbiornikami balastowymi.
Cechą rządów Tuska było nieustanne przejmowanie inicjatywy. Masowe zatrucia „dopalaczami”? Ogłaszamy krucjatę przeciwko narkotykom. Głośna medialnie historia pedofilska? To „jedziemy” z pomysłem chemicznej kastracji pedofilów. Premier Donald Tusk znikał na długie tygodnie, po czym przyśpieszał, pokazując wszystkim, kto jest panem sytuacji. Na tym zbudował osobistą hegemonię na długie lata w polskiej polityce. Nic z tego nie przetrwało w dzisiejszej Platformie.
W czasie debaty telewizyjnej Kopacz - Szydło przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi usłyszałem komentarz: Gdyby na miejscu liderki PO był Tusk, byłoby to starcie Władimira Kliczki z Przemysławem Saletą. Być może.
Ale dziś, po roku nieobecności w kraju, wizerunek samego Tuska jest bardzo mocno nadszarpnięty. Przez dość pokrętny sposób, w jaki zdobył stanowisko szefa Rady Europejskiej (przecież cała publiczność do samego końca wierzyła, że stawką polskiej gry jest posada szefa unijnej dyplomacji dla Radosława Sikorskiego, zresztą do końca wierzył w to również sam Sikorski). Byłego premiera obciąża też całkowita bezradność wobec „afery taśmowej”. Ani jej nie zamknął, ani - choćby symbolicznie - nie rozliczył swoich ministrów, którzy na nagraniach prezentowali się skandalicznie. I wreszcie Tusk rozliczany jest dziś nie tylko ze swoich sukcesów, ale też z wyzwań, którym nie udało mu się sprostać. A tych jest więcej niż sukcesów.
Kamieniem milowym w politycznej historii Donalda Tuska była jego deklaracja, że celem prowadzonej przez niego polityki nie będą wielkie cele, ale „ciepła woda w kranie”, czyli stabilizacja i materialny rozwój. Jednak z czasem nawet owa ciepła woda zaczęła w tym kranie stygnąć. Bo też, zapewne wbrew intencji autora, zaczęto to interpretować jako opis mało ambitnej polityki, którą miał prowadzić. I to jeden z najważniejszych kluczy do oceny Donalda Tuska. Mniejsza o to, czy prawdziwy. Ale taki właśnie pasuje do zamka ocen.
Polityka spalonej ziemi
Tusk jest dziś samotnym żaglem. Funkcja, którą sprawuje, wyklucza go z aktywnego udziału w krajowej grze. Owszem, raz czy dwa publicznie wsparł Bronisława Komorowskiego w czasie kampanii prezydenckiej, ale zrobił to jakby od niechcenia. Na pewno nie pomógł tym Komorowskiemu.
Owszem, plotkowano o jego konsultacjach z Ewą Kopacz, mówi się o długim cieniu, jaki rzuca wciąż na Platformę Obywatelską, ale coraz bardziej przypomina to opowieść o yeti, o którym wszyscy mówią, ale nikt go nie widział. Nawet jeśli miał wpływ na Ewę Kopacz, na PO, to były to nieudolne rady.
A teraz prowokacyjnie. A może Donald Tusk świadomie zastosował wobec PO taktykę spalonej ziemi? „Wyjadę do Brukseli, radźcie sobie sami. A im mocniej poobijacie się, im niżej spadniecie, tym bardziej za mną zatęsknicie”.
W trwającej 26 lat historii wolnej Polski od 10 lat główną osią podziału jest konflikt Donalda Tuska z Jarosławem Kaczyńskim. To dwóch największych drapieżników polskiej polityki. Za cztery lata będziemy cieszyć się z 30-lecia. I wtedy powiemy - połowa naszej najnowszej historii minęła w cieniu tego epickiego konfliktu.
Spójrzmy, jakiego Tuska poznaliśmy przez te wszystkie lata. Uwodzicielskiego. Potrafiącego czarować i rozmówców, i wyborców. Finezyjnie brutalnego. Ten miłośnik włoskiej kuchni, muzyki barokowej, z wykształcenia historyk, mógł godzinami gawędzić o starożytności. Zwłaszcza o krwawej historii rzymskich triumwiratów. Zdumiewające, ile takich triumwiratów możemy odnotować w tej opowieści. Pierwszy, założycielski, z Olechowskim i Płażyńskim. Drugi - z Rokitą i Gilowską. Trzeci - ze Schetyną i Drzewieckim. Wreszcie czwarty, czysto taktyczny, z Komorowskim i Sikorskim. Wszyscy ich uczestnicy, poza samym Tuskiem, upadli, dawni sojusznicy nie byli niszczeni bezpośrednio przez samego lidera PO, tylko finezyjnie, przez innych skrytobójców.
Wreszcie ostatnia cecha. Samotność. Co najmniej od „afery hazardowej” wszyscy zrozumieliśmy, że Donald Tusk może pozbyć się każdego, kto stanowi dla niego zagrożenie na drodze do utrzymania hegemonii i władzy.
Jest jakimś wielkim paradoksem, że ten towarzyski, otwarty, potrafiący być niezwykle empatyczny i serdeczny Donald Tusk jest dziś takim politycznym singlem. A postrzegany jako nieufny, zamknięty i podejrzliwy Jarosław Kaczyński tak bardzo, przynajmniej formalnie, podzielił się władzą. Ba, to lider PiS bardziej zaprzyjaźnił się z myślą i pytaniem zarazem, kto będzie jego sukcesorem.
Tak, Donald Tusk ma w szeregach PO wielu sympatyków, stronników, wielu za nim tęskni, ale też za chwilę jego własna partia wymknie mu się rąk. Dlaczego? Odpowiedź jest krótka. Grzegorz Schetyna. On znacznie bardziej niż Tomasz Siemoniak przyswoił sobie uwodzicielskie cechy Tuska. Wspierany po cichu przez Tuska i otwarcie przez Ewę Kopacz Siemoniak ma znacznie mniejsze szanse w walce o przywództwo w PO. Schetyna nie tylko jest twardszym zawodnikiem, ale również ma większą zdolność do „zaczarowania” członków Platformy. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że to będzie nowy lider Platformy. Bo okazuje się najzdolniejszym uczniem mistrza. Czym dla Tuska były przegrane wybory prezydenckie, tym dla Schetyny - doświadczeniem formującym - była dymisja z rządu i wiele lat marginalizacji. Dlatego też w partii rządzonej przez Schetynę Donald Tusk będzie mógł zostać co najwyżej honorowym strażnikiem żyrandola.
Co teraz jest „Projektem”
Pamiętam wywiad, którego Donald Tusk udzielił nam po pierwszych wygranych wyborach parlamentarnych. Siedział przed nami człowiek z wizją, opowiadający o cywilizacyjnym projekcie zmodernizowania Polski. Nie tylko reformy, drogi, autostrady, polepszenie prawa, zaufanie do obywateli. Tusk opowiadał nam, że dobra władza jest także po to, aby dbać o przestrzeń publiczną, także w drobnych sprawach. Choćby, żeby nie dopuszczać do zaśmiecania jej chaotycznymi „gargamelami” czy wszechobecnymi billboardami. Rozmawiał z nami człowiek z wizją, dla którego „Projektem” była przebudowa Polski. Nie tylko czysta władza.
Jadwiga Staniszkis powiedziała kiedyś, że czasach, w których żyjemy, rząd jest jak kapitan tankowca. Trzeba bardzo długo czekać, aż tankowiec zmieni kurs. Sztywne wydatki, zobowiązania powodują, że każdy rząd może skorygować swój kurs zaledwie o kilka stopni. Może pięć, może osiem stopni na rok. Ale Tusk rządził prawie przez dwie kadencje. Gdyby uwiesił się koła sterowego, mógłby osiągnąć znacznie więcej.
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość: rządy Tuska były udane, powinniśmy je dobrze oceniać, bo uchronił kraj przed poważniejszymi zawirowaniami.
A miał wiele raf na swoim kursie, kryzys gospodarczy czy wielką tragedię, jaką była katastrofa smoleńska. Choć w tej ostatniej sprawie, niestety, dał się ograć Rosjanom, co jest i będzie mu wypominane.
Tusk stracił jednak po drodze swoją wizję, mierzoną przez wielkie i ambitne projekty. Zastąpiła ją ciepła woda w kranach Polaków. A jak pokazały ostatnie wybory, sami Polacy uznali, że ona już wystygła.
Co teraz może być „Projektem” dla Donalda Tuska, a co dla Platformy, bo dziś ich cele są rozbieżne? Platforma potrzebuje nie tylko przewietrzenia, ale przede wszystkim nowego zdefiniowania celów, określenia, po co jest potrzebna w polityce. Musi też zdefiniować swoje relacje z Nowoczesną Ryszarda Petru, bo za moment obie te partie będą się kanibalizować. Odzyskać dusze. Najpierw własną, żeby móc później w ogóle myśleć o odzyskaniu dusz Polaków.
A Donald Tusk? Dziś wygląda na to, że jego decyzja o wyjeździe do Brukseli była jego największym błędem. Pozbawiony wsparcia politycznego płynącego z kraju będzie coraz słabszym szefem Rady Europejskiej.
Zostawił po sobie Platformę słabnącą, bardzo mocno podzieloną. Może teraz myśli o kolejnych wyborach prezydenckich, a może znów zechce stać się twarzą obozu anty-PiS?
Najnowsza historia Polski uczy, że słabo udają się powroty do polityki. Tak przegrali Wałęsa i Kwaśniewski, i wielu innych. Ale są dwa wyjątki. Jarosław Kaczyński i Donald Tusk. Ta epicka historia między tymi dwoma politykami jeszcze się nie skończyła.