Domowe fajerwerki (młodego chemika). Felieton Tadeusza Płatka
Z pewnym zdziwieniem obserwuję, już od wielu lat, brak zainteresowania dzieci ogniem.
Babcia mówiła „zapałki plus dziecko równa się pożar”. Dziś, gdyby ktoś cos takiego powiedział, od razu wszyscy zaczęliby się doszukiwać głupich podtekstów. Że polityk jakiś np. bawi się sądami, grzebie w konstytucji itp. Nic z tych rzeczy. Brak przyzwolenia na używanie zapałek przez osoby nieletnie był w czasach mojej młodości tak powszechny, zupełnie jak młodzieżowa miłość do płomieni, eksplozji, krzesania ognia na wszelkie możliwe sposoby.
Ja tylko przypomnę, że dawne, obskurne klatki schodowe krakowskich kamienic i bloków szpecone były spalonymi zapałkami, które najpierw trochę śliniono, obklejano tynkiem, po czym, umiejętnie zapalając, wystrzeliwano jednocześnie w górę. Przyklejały się one do sufitu i tam płonęły, zostawiając czarny placek spalenizny. Albo brało się dwie dwuzłotówki sprzed denominacji, między nie kładło draski, do środka rozetkę z zapałek i tak na powstałą kanapkę zrzucano wielki jakiś kamień, co powodowało całkiem spory wystrzał. Jeśli już kto w ogóle nie miał fantazji, to po prostu czynił smoka, czyli podpalał całe pudełko na raz. Moc była z tym radości, a w przypadku zdobycia kwaterki rozpuszczalnika albo jagodzianki na kościach, radość bezkresna, niezawodny przyczynek do zabawy. O nudzie mowy być nie mogło, szło się do kolegi z propozycją „zobaczymy, jak to się pali” i był to już gotowy plan na całe popołudnie.
Wraz z rozwojem osobistym i pojawieniem się w klasie szóstej przedmiotu „chemia”, moja młodzieńcza piromania zyskała nowe paliwo - związki nieorganiczne! Pilnie przygotowując się do olimpiady z chemii, stałem się przy okazji dzielnicowym guru do spraw wybuchowych. Skompletowałem (różnymi sposobami, również czarnorynkowymi) wspaniały garażowy magazyn, który składał się z trzech skrzynek, podpisanych „Utleniacze, reduktory i barwniki”.
Utleniacz i reduktor dawały mieszaninę, która się gwałtownie spala, były mieszaniny błyskowe, wybuchowe - o ich rodzaju decydowały użyte związki i stopień ubicia. Barwniki z kolei to sole, które nadawały mieszankom kolor. Sole baru płonęły na zielono, sole miedzi na fioletowo, sole strontu na czerwono, natomiast niedostępnym moim marzeniem, takim na miarę dzisiejszych ajfonów, były dla mnie sole cezu. Wzdychałem do nich, bo podobno można było z nimi uzyskać najpiękniejszy, niebiesko-fioletowy kolor. Moja pani od chemii nie pomogła, mało tego, zrugała mnie, że się tymi solami zatruję i żebym się lepiej zajął chemią kwantową, bo więcej z tego pożytku.
Ja jednak nie ustawałem w płomienieniu świata. Moimi ulubionymi utleniaczami były nadmanganian i chloran potasu, preferowanym zaś reduktorem - pył aluminiowy, od którego cały dom wyglądał jak miejsce zbrodni. Wszystkie szafki, drzwi, klawiatur pianina Seiler, były ubrudzone metalicznym pyłem, takim samym, jakiego do dziś używa się przy ściąganiu odcisków palców.
Dziś wszystkie odczynniki można kupić bez problemu. Tylko, że dzieci to już nie interesuje. A szkoda. Spaliłyby coś, choć raz.