Dariusz Chajewski

Dokąd tory poniosą, czyli z ziemi polskiej do Polski, na kresy z Kresów

Letnica rok 1949 siostra Basia jako traktorystk z POM Kisielin na "Pogłębianiu orek" obpok w białej koszuli siostra Marysia. Fot. Archiwum rodzinne Letnica rok 1949 siostra Basia jako traktorystk z POM Kisielin na "Pogłębianiu orek" obpok w białej koszuli siostra Marysia.
Dariusz Chajewski

Andrzej Janion z podzielonogórskiej Letnicy spisał dzieje swoje i swojej rodziny. Tym razem podzielił się z nami wspomnieniami z drogi na zachód i pierwszych dni w Winnym Grodzie. Dziś pierwsza ich część, za tydzień druga...

W połowie maja 1945 roku o zachodzie słońca, stłoczeni w małym szesnastotonowym wagonie, w jedenaścioro osób z krową, kozami, kurami ruszyliśmy w nieznane, bacznie zważając, żeby mieć przed sobą zachodzące słońce.

Dokąd tory poniosą

Z Janowa Poleskiego do Brześcia jechaliśmy jakieś dwa tygodnie, mimo że jest to niecałe 100 km, zatrzymując się na bocznicach małych stacyjek w celu przepuszczenia jadących na wschód licznych pociągów radzieckich pobiedczyków (zwycięzców - przyp. red.). Widzieliśmy w tych wagonach rozśpiewanych, pijanych, grających na harmoszkach, strzelających na wiwat radzieckich sołdatów z łupem wojennym, zwanym przez nich przewrotnie „pobiedą”, czyli zwycięstwem, w postaci mebli, rowerów, maszyn rolniczych, fabrycznych i innych a cennych rzeczy.

Żołnierze wracali z wojny do swojej ojczyzny weseli, szczęśliwi. A nam, choć też ponoć wracaliśmy do ojczyzny, wcale nie było do śmiechu. Jechaliśmy w nieznane.

Nawet nasi maszyniści nie znali marszruty i docelowej stacji naszej tułaczki.
Warszawa. Próbujemy odnaleźć krewnych, znajomych, lecz zamiast pięknych szerokich ulic, placów, kamienic naszej stolicy, napotykamy morze gruzu i gdzie tu szukać, kogo pytać?... Ruszyliśmy dalej w naszą tułaczą podróż. Ruszyliśmy tam, dokąd kierowały przekładane na oślep zwrotnice, bo nawet wysocy urzędnicy repatriacyjni nie wiedzieli, gdzie kierować pociągi, albowiem, choć kilka tygodni temu skończyła się wojna, to nowy nabytek terytorialny Polski nie był jeszcze wolny od Niemców.

Kurs na zderzenie

Pędzimy prosto na północ, a że z tamtej strony nie jadą pobiedczycy, więc szybko, nocą, zajeżdżamy do Torunia, a nad ranem do Bydgoszczy. Tutaj nasi maszyniści pytają sowieckiego komandira (od komendant, a nie dowódca) stacji „gdzie dalsze”? Odpowiada: - Kuda wiedziot trasa (dokąd wiodą szyny). Od słowa do słowa podpartego butelką bimbru i gęsim udem, dowiadujemy się, że na północy, gdzie mamy jechać, wsie i miasta nadal są zamieszkane przez Niemców, a i nie brakuje tam faszystowskich niedobitków i dywersantów. Więc co mamy robić, gdzie jechać dalej?
- A jedźcie nawet do diabła! - odpowiada usypiający ko-mandir.

Powoli wyjeżdżamy ze stacji i widząc zwrotnicę, przerzucamy wajchę na lewo, licząc, że to tory na Poznań. W tym momencie zjawia się skądś kolejarz z dwoma strażnikami i wrzeszczy:
- Co wy do cholery robicie? Jedziecie na zderzenie!

- A jakie to ma znaczenie, kolego, czy roztrzaskamy się o ruską pobiedę, czy szkopy nas gdzieś po drodze do Kołobrzegu ukatrupią? - odkrzykuje maszynista i dając sygnał rusza na ryzykowny szlak.
Do Poznania nie udało się, bo liczne transporty pobiedy skutecznie zablokowały nam drogę. Wlekliśmy się więc bocznymi torami, powoli, dzień za dniem, tydzień za tygodniem i chociaż niemrawo, to dotarliśmy do Landzberga mijając Piłę.

Jak na karuzeli

W Landzbergu, a właściwie Kobylej Górze, bo niemiecka nazwa była zamalowana, kolejny narwany rosyjski komandir powiedział, że dalej nie pojedziemy, bo most wysadzony i nakazuje niemie-dlenno wygruzitsa, bo wagony potrzebne dla pobied-czyków. Charaszo, panie kamandir, wygruzimy się, ale pozwól, że najpierw zobaczymy, czy te miasto nadaje się do zamieszkania.
Na rekonesans poszli wszyscy uczestnicy naszego eszełonu. Niestety, miasto było solidnie pokiereszowane nawałą armatnią, a do tego ten smród spalenizny, ulatniającego się gazu, dziegciu i ta cholerna nazwa „Kobyla Góra” nad niemiecką nazwą Lan-dzberg. Złośliwcy przekręcali tę nazwę na „kobyla dupa”. To wszystko spowodowało, że ludzie zawrócili na pięcie mówiąc, że tam, gdzie śmierdzi piekłem, nie będą mieszkać.
Mimo miotania się komandira, strzelania dla postrachu, maszyniści przebuksowali parowóz i ruszyli, gdzie tory zawiodą.

Znów w drodze

I zawiodły wprost do Poznania. W Poznaniu znowu kilkutygodniowy postój na Garbarach. Paskudne miejsce. Z jednej strony ruiny stalowych konstrukcji jakiejś fabryki, a po drugiej, pokiereszowane bombami ruiny niemieckiej cytadeli i kikuty zdruzgotanych drzew. Było tam tak straszno, że dzieciaki nawet bez prikazu rodziców nie wyściubiali nosa z wagonu, bo „niemieckie niedobitki” z cytadeli mogli porwać i pożreć dzieci żywcem albo na mydło przerobić.
Znowu jedziemy, nie za szybko, ale jedziemy. Po zwiedzeniu Zbąszynka i Zbąszynia zamieszkanych przez Polaków, ruszamy dalej i docieramy do Czerwieńska. W Czerwieńsku niespodzianka. Nikt nie uprzedził nas, że przetaczają tu parowóz i myśleliśmy, że jest tu coś nie tak, skoro stacja zapchana ruskimi sołdatami i sprzętem bojowym, a nas wycofują. Myśleliśmy, że to jakiś kontratak niemiecki.

Miasto winnic

Po przejechaniu Odry pociąg przyśpieszył i w kilka chwil mignął jakiś napis Grünberg i pociąg gwałtownie zahamował przy rampie na bocznicy. Było już późno, prawie noc, ale mimo to większość ludzi wyszła z wagonów, żeby ochrzanić maszynistę za te gwałtowne hamowanie. Nim jednak dopadli maszynistę, natknęli się na miejscowych kolejarzy, od których dowiedzieli się, że miasto, w którym się zatrzymali, po naszemu nazywa się Zielonagóra i jest to piękne miasto, bez żadnych ruin, że jest tu duża stacja, i że potrzebują tu dużo kolejarzy. Słowem samo dobro!

W naszym transporcie było wielu kolejarzy, więc postanowili tu zamieszkać. Po nich i pozostali uznali, że starczy im tej mordęgi, upokorzeń, przymierania głodem.

A do tego ktoś tam policzył, że nasz transport repatriacyjny jechał 101 dni, a jutro będzie sto dwa, więc jest to dobra, szczęśliwa liczba. Na to hasło wszyscy opuścili wagony, rozpalili ogniska, wyciągnęli skądś butelki z bimbrem, przekąski i zaczęła się radosna wrzawa.
Tańcowano, częstowano się bimbrem - przypijano nawet do pana Boga - śpiewano patriotyczne, a i święte pieśni, i tak aż do świtu. Co było dalej na rampie, nie wiem. Bo nasi, odkrywszy wyłom w murowanym płocie, za którym znaleźli pustą chatę akuratną do zamieszkania i skąd będzie blisko do roboty, nie trwonili czasu na hulanki i wzięli się za przenoszenie naszych gratów, do naszego domu. Nasi znajomi kolejarze z Janowa Poleskiego: Puszkarski, Radomski, Zawadzki, Trułowicz i inni też daleko nie szukali. Zajmowali najbliższe domy bądź mieszkania w kamienicach przy ulicach Traugutta, Topolowej, Akacjowej, Lipowej, Klonowej, Walki Młodych, Batorego.

Miasto otoczone było winnicami i sadami, rozłożone na kilku wzgórzach nie było zbyt wielkie, ale bez wątpienia najpiękniejsze, jakie dotychczas spotkaliśmy na trasie naszej wędrówki i rzeczywiście, nie było tu widać najmniejszych oznak zniszczeń wojennych.

Nawet okna nie były powybijane. Domy jakby świeżo malowane, zadbane, z ogródkami pełnymi kwiatów i krzewów. Obsadzone drzewami ulice, całkiem czyste, jakby przed chwilą pozamiatane.
Ci, co wcześniej tu przyjechali mówili, że wnętrza mieszkań były kompletnie umeblowane, z zasłanymi łóżkami, które sprawiały wrażenie jakby ich mieszkańcy wyszli gdzieś na chwilę i zaraz wrócą. Niestety, specgrupy rosyjskich żołnierzy szybko i skuteczne oczyszczały domy z tego, co cenne i wysyłały w postaci „pobiedy” do Rosji, jako łup wojenny. Nie brakowało też i polskich szabrowników zwłaszcza z Warszawy, Poznania.

Ta pierwsza niedziela

Huczą, wspaniale huczą dzwony „Zbawiciela” wzywające repatriantów na mszę dziękczynną.
W domu rozgardiasz: mycie się, prasowanie, cerowanie, glancowanie „oficerek” cudem przechowanych od czasów wolnej Polski na Polesiu. Awantura z Ryśkiem, bo nie wiadomo, żartuje czy na serio chce iść w błękitnym mundurze ojca. Jeszcze gorzej ze mną, bo poza wypłowiałą koszuliną nie mam absolutnie nic, w co można by mnie odziać na tak godną uroczystość. Z siostrami też kłopoty. Powyrastały ze swoich strojów, a innych odświętnych szat nie mają, bo wszystko się spaliło w zbombardowanym domu.
Wreszcie wszyscy gremialnie ruszają w stronę kościoła Zbawiciela.

Cała kolejarska brać. Wszyscy wyprasowani, wysztyftowani, wypucowani, wyglancowani. Kobiety w krakowskich i poleskich strojach. Mężczyźni w ukrywanych w czasie wojny mundurach legionowych, kolejarskich.

Na głowach maciejówki, rogatywki. Niektórzy przytroczyli do pasa kordziki bądź ułańskie szable. Daszki, guziki, „oficerki” lśnią w słońcu niczym iskry w popielniku.
Mama patrząc na to, zauważa:
- Odważny ten nasz polski naród, odważny. I Szwaby chcieli z nami wygrać wojnę, a Ruscy oszwabić!? Za przechowywanie tych widocznych wojskowych i narodowych imponderabiliów grozili kulą w łeb, a i tak nikt się ich nie przestraszył. Ot co, chłopaki!
Mnie nie było w co ubrać, więc wdziano mi haftowaną na czerwono białoruską koszulę po Heńku, w której wyglądałem jak w sukience. W tym całym rozgardiaszu nie zwrócono uwagi na moje nogi „na których można było siać rzepę”. Dopiero pod kościołem bratowa Luba dostrzegła to uchybienie i chwyciwszy za ucho pokazała mi kierunek do domu.

Mea culpa

Nie wiem, czy w kościele było ciasno, a może w ogóle nie był otwarty, bo od przodu dopytywano, czy nie przywieźliśmy księdza choćby i byle jakiego. Ktoś zadzwonił końskimi janczarami i wszyscy przeżegnawszy się, przywitali się ze sobą i zaczęli rozmawiać o wojnie, o przeżyciach. Plotkowano o babach, co było nie na moje uszy, więc mnie przepędzono. Częstowano się wzajemnie bimbrem, przegryzano, i od czasu do czasu na znak dzwonka żegnano się, przyklękano, bito się kułakiem w piersi, powtarzając razem: „mea culpa, mea culpa”.
Nudziło mnie to, więc postanowiłem pójść do domu. Niestety, zapomniałem już wskazany przez bratową kierunek i poszedłem w pierwszą lepszą uliczkę, ale wnet okazało się, że nie był to najlepszy wybór.

Po kilkudziesięciu krokach trafiłem na cmentarz z betonowymi nagrobkami, ale bez krzyży. W ich miejscu były krasnoarmiejskie zwiozdy.

Po lewej, na końcu tego cmentarza zobaczyłem pomnik, a na nim dwie armaty. Mnie sprzęt wojskowy zawsze interesował, więc pobiegłem, by je obejrzeć. Potem sprawdziłem, w co są one wycelowane. „Psiakrew” - zakląłem jak mój tata św. pamięci! Bo jedna armata mierzyła w nasz dom, a druga w parowozownię i w tym momencie, z nagła, pojawił się przede mną jakiś ruski sołdat i wrzasnął, bym niczego nie dotykał, bo jak coś tam, to... Nie mogę tego przetłumaczyć, bo się zgorszycie. Ruscy wyrażali się bowiem bardzo obrazowo i dosadnie. Nie do przyjęcia na wasze, nasze kulturalne uszy. W każdym bądź razie, gdybym przypadkiem wystrzelił, to nasza parowozownia znalazłaby się gdzieś tam u kobiety.

Lekcja pływania

Bałem się ruskich żołnierzy nie mniej niż niemieckich i miałem ku temu powody. Jeden Niemiec strzelał do mnie i trafił w nogę, rozwalił łuk brwiowy kolbą pistoletu maszynowego, a rosyjski żołnierz w Janowie usiłował nauczyć mnie w sadzawce pływania. Wrzucał mnie z uporem z powrotem do wody ilekroć wygrzebałem się na brzeg, a przecież nie umiałem pływać.
Kiedy wojak wycelował we mnie pepeszą, rzuciłem się do ucieczki. Niestety, w złym kierunku i wnet znalazłem się na placu Ratuszowym.
Dookoła było pusto. Widocznie nawet szabrownicy czcili dzień święty. Wlazłem do kilku sklepów przez rozbite wystawy i nie znalazłszy nic interesującego, postanowiłem wracać do domu. Aliści na plac Ratuszowy wiodło 10 uliczek, a ja nie zapamiętałem, którą z nich tu wszedłem. Wybrałem więc pierwszą lepszą na chybił trafił i chociaż nie był to zły wybór, to jednakże po wyjściu na ulicę skręciłem nie w lewo na Pionierską jak powinienem, lecz w prawo, która dziś nazywa się Wrocławską.
Maszerowałem śmiało przed siebie środkiem jezdni i kopałem zamaszyście licznie rozrzucone tu kartonowe tulejki na nici do maszyn przędzalniczych. Że idę w złym kierunku, uświadomiłem sobie dopiero po przekroczeniu zapory przeciwczołgowej i dotarciu do winnych wzgórz. Widząc dojrzałe winogrona, postanowiłem wpierw najeść się do syta nim zawrócę.

Spiryt a sprawa polska

Kiedy wdrapałem się na skarpę, w górze ulicy pojawiła się kolumna samochodów. Na przedzie jechał „gazik”, a tuż za nim „zisy” wyładowane szabrem. Gazik zatrzymał się, a jadący nim oficer zawołał do mnie:
- Malczik, a spirt u was jest?
- Chyba tak - odkrzyknąłem i zastanowiłem się, czy dobrze zrobiłem, zdradzając to, co zawsze było tajemnicą
- A gdzie żywiosz?
- Nu gdzież by - doma!
- No prawilno, a gdzie twoj dom?
- Nie znaju. Ja pagubił sia.
Oficer wypytywał, gdzie mieszkam, ale nie wiedział, gdzie są ulice Traugutta i Walki Młodych. Dopiero gdy mu wspomniałem o dziurze w ceglanym płocie na rampę, natychmiast się zorientował i po kilku minutach byliśmy już w domu.
Oficerowie chcieli wymienić swój łup wojenny, który nazywali pobiedą, na bimber. Niestety, nie było już samogonu, ale mama zrobiła z nimi „dogawor”, że jeżeli dostarczą żyto na bragę, to będą mieli samogonu „skolka ugodno”.
Ot i tak zaczęliśmy pędzić bimber, i robiliśmy to do czasu, aż ostatni Rusek wyjechał z Zielonej Góry.
To była żmudna, śmierdząca i niebezpieczna robota. Śmierdziało nie tylko w domu, ale i na ulicy, a tu jeszcze trza uważać, by kocioł nie wybuchł i nie naszli ubecy.

Wszyscy po kolei

Rysiek, Romek oraz siostra Marysia z miejsca rozpoczęli pracę - oczywiście na kolei. Nam, dzieciakom, przypadły przeto w udziale obowiązki gospodarskie. A był to huk pracy. Dzień w dzień, czy to piątek, czy świątek, ze starszym bratem Heńkiem, a nieraz i z Baśką musieliśmy nazbierać i przywieźć do domu trzy bite wózki trawy: dla wiecznie głodnej i ryczącej krowy, dla pijanych prosiaków karmionych bragą po samogonie, kurom i indykom, które dostawały pypcia od sfermentowanego żyta i, oczywiście pijanym kozom podżerającym karmę prosiaków. Kozy świadomie siorbały bragę jak notoryczny pijak. I na koniec, oczywiście królikom, które wytargowaliśmy od Ryśka Kraszewskiego.

Rysiek wymienił siekany tytoń z Janowa na króliki u mieszkających tu Niemców. Zbieranie chwastu dla naszego dobytku było trudnym i żmudnym obowiązkiem. Zielonogórska ziemia, sucha i piaszczysta niewiele rodziła trawy. Musieliśmy przeto wybierać się po nią hen, daleko za miasto, a i to rezultat nie był pewny, bo dookoła miasta znajdowały się piaszczyste wzgórza z dobrze odchwaszczonymi winnicami i sadami.

Najczęściej wybieraliśmy się na koniec ulicy Batorego i dalej ul. Źródłową wzdłuż strumyka aż do Wagmostawu i dalej Sulechowską do domu. Była to trasa mająca najmniej siedem kilometrów. Nieraz szło się wzdłuż toru aż do Kisielina bądź na soczysto-zielone łąki za ulicą Bema. Szybko jednak wszystko to, co było zieleńsze i dorodniejsze znalazło swoich właścicieli, a nam pozostawały coraz dalsze wycieczki na Łężycę, Przylep. Najgorsze było w tym to, że człowiek zawsze musiał wykonać ten obowiązek, chociażby nie wiem jak mu się nie chciało.

Wszyscy znali się z widzenia

Trawę na Źródłowej wyskubaliśmy nieomal doszczętnie, tym prędzej że przybyła nam konkurencja. Pojawili się tam pasterze wypasający swoje krowy i kozy. Zrobiło się też tam niebezpiecznie. Nie, nie dlatego, że baliśmy się pastuchów. To byli nasi koledzy, znajomi. Wtedy jeszcze wszyscy zielonogórzanie znali się choćby z widzenia. Było niebezpiecznie, bo zabawialiśmy się niebezpiecznymi zabawami. Starsi chłopcy wrzucali do ognia niewypały: zapalniki, kule, a nawet granaty i miny. Zabawa polegała na tym, by wrzucić do ognia ten śmiercionośny ładunek i nie dać się zabić. Niektórym się to nie udawało... Trzech zawodników nie zdążyło uciec, a Rączka, ten, który wymyślił tę durną zabawę, dogorywał w szpitalu.
Na Bema też nie było bezpiecznie. Włączono tam do sieci prąd, choć druty leżały na łące. Na tych drutach spalił się młodszy z Kurków.
Po wyczerpaniu się „zasobów paszowych” z tej strony miasta, musieliśmy ruszyć na poszukiwanie nowych terenów „paszonośnych”.
Zachodni rejon miasta nie wchodził w rachubę. Było daleko i zamieszkiwali tam „podwarszawscy warszawiacy i podkieleccy kielczczanie”, wrogo nastawieni do „zabugowców”. Ruszyliśmy więc na „dzikie pola” południowej części miasta, tzw. wzgórza braniborskie.

Takie zwykłe życie

Okazało się, że tam też chwastu jak na lekarstwo, za to... - dziesiątki hektarów winnic i sadów. A w tych sadach? Cuda niewyobrażalne: fantastyczne, soczyste i niewysłowione w smaku morele, brzoskwinie, a na winnicach niczyje winogrona. Takich owoców jeszcze nigdy w życiu nie widzieliśmy i nie smakowaliśmy. Były tam również porzeczki w różnych kolorach: białe, żółte, różowe, czerwone, czarne. W Janowie, zdaje się, poza smorodziną, nie było innych. Rósł tam też agrest w różnych kolorach, z włoskami i bez. Oczywiście, nie brakowało tam też przeróżnych odmian gruszek, jabłek. Były tam też czereśnie, wiśnie i szklanki, ale już objedzone przez ptaki. A wszystko to, zda się niczyje, bo znajdujące się między tymi winnicami i sadami piękne wille były jeszcze niezamieszkane. Heniek, opychając się tymi owocami, marudził:
- Ot, nie powiem, smakuje mi to, ale tak po prawdzie, nie ma to smaku i zapachu naszych melonów, kawonów i soku brzozowego.
- Sok brzozowy puszcza się wiosną - zauważyłem.
- Wsio rawno kiedy, ale i tak nie ma i już - odciął się.
Pod koniec lata w naszym kolejarskim światku zaczęło się dużo dziać, choć niedługo tu żyliśmy. „Było to co prawda za mało, aby zapuścić korzenie, ale wystarczająco dużo, by zaszumieć” - powiadał brat Romek. Bo i rzeczywiście zaszumiało nieco, a nawet wręcz zahuczało, na naszych sennych od upału uliczkach.
Sąsiad spod numeru 6f, przedwojenny oficer, który przeżył niebywałe cierpienia wojenne i obozowe, nie potrafił ścierpieć „gacha” u swojej żony. Postrzelił ją, a potem sam sobie palnął w łeb. Na Batorego zaś Sztykielówna, z wielkiego miłosnego zawodu - sytuacja odwrotna do poprzedniej - usiłowała popełnić samobójstwo, a że nie była oficerem, uczyniła to nożem kuchennym. Rezultat jeszcze gorszy. Pełno krwi.

Nastąpiło też kilka „przedwczesnych chrztów” i kilka „spóźnionych ślubów”. Mama i o jednym, i o drugim mówiła, że to wielki wstyd i aż dziw bierze, że się od tego nie spalili. Brat Rysiek zaś udowadniał, że ze wstydem czy bez wstydu wódka jednako smakuje na weselu.

Siostra Marysia, jak mi się wydawało - w kontekście powyższego - wychodziła za mąż w stanie „bezwstydnym”, to znaczy, że ani nie miała wcześniej dziecka i nie była też w ciąży. Nie mogłem tylko zrozumieć, dlaczego dostałem po buzi i zrugano mnie, gdy ją pochwaliłem, że się żeni „bezwstydnie”...
Za tydzień druga część opowieści Andrzeja Janiona

Poznaj wcześniejsze losy rodziny Janionów

Kim są lubuscy Bukowińczycy

Zobacz film "Nasze Kresy"

https://plus.gazetalubuska.pl/internetowa-premiera-filmu-kresy-zapraszamy-na-seans/ar/c1-13563526

Dariusz Chajewski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.