Dobrze, żeby ksiądz wiedział, co mu się w kobiecie podoba
Syn premier Szydło, Tymoteusz, księdza profesora Jana Żelaznego wybrał na promotora swojej pracy magisterskiej. Poprosił go też, by wygłosił homilię podczas pierwszej mszy. Nam ks. Żelazny opowiada o formowaniu młodych mężczyzn, którzy przygotowują się do roli kapłana. Jak rozpoznają swoje powołanie, czego należy ich uczyć?
Ks. prof. Jan Żelazny: Dlaczego akurat ze mną chciała pani porozmawiać?
Nazwisko Księdza Profesora pojawiło się niedawno w mediach w związku z przyjęciem święceń kapłańskich przez Tymoteusza Szydło. Ksiądz był promotorem jego pracy magisterskiej i odprawił homilię podczas jego mszy prymicyjnej.
Na ten temat nie udzielam żadnych informacji.
Rozumiem, ale chciałabym przy tej okazji porozmawiać, jak wygląda proces kształcenia przyszłych księży i czym jest powołanie? Może na początek: kiedy powstały seminaria duchowne?
W XVI wieku. Wezwanie do ich tworzenia było odpowiedzią Soboru Trydenckiego na kryzys duchowieństwa i zarzuty, jakie pojawiały się w czasie reformacji. Postanowiono więc sięgnąć do sprawdzonego modelu zakonnego i utworzyć seminaria duchowne, które miały przygotować wierzących i praktykujących młodych ludzi, którzy postanowili poświęcić się kapłaństwu, do wykonywania ich misji.
Praktykujących i wierzących - ale czy z powołaniem? Czy ono może pojawić się już później, w czasie tych sześciu lat w seminarium?
W XVI wieku założenie było takie: przyjmujemy młodzieńców, dzieci rodziców praktykujących i wierzących, którzy już swoje powołanie rozpoznali. Ta struktura miała ich przygotować do praktyki kapłańskiej; o powołanie nikt nie pytał, to było rzeczą oczywistą. Ale to później się zmieniało. Jeden z wielkich ojców Kościoła, żyjących ponad 100 lat, pytał młodzieńców: dlaczego tu przyszedłeś? I jak słyszał odpowiedź „bo chcę zostać księdzem”, to już wiedział, że ten człowiek się nie nadaje.
To jaka jest prawidłowa odpowiedź?
„Bo tak odczytałem swoje powołanie”. To Pan Bóg ma wybrać, nie ten młody człowiek. Jeśli chłopak idzie do seminarium, bo mu się to podoba - ma do tego podejście transakcyjne - to już na początku pojawiają się problemy. To tak, jak z miłością i małżeństwem. Od ponad 20 lat jestem duszpasterzem akademickim, często rozmawiam z młodymi ludźmi, którzy przygotowują się do roli męża, żony. I z doświadczenia wiem, że jeżeli taka młoda osoba zadaje sobie pytanie „co ja z tego będę miał?”, to z tego nic nie będzie. Ale jeśli ktoś zastanawia się, co on może dać drugiej osobie - tak po prostu, bo jest nią zachwycony, bo ją kocha, bo chce dla niej dobrze - to małżeństwo przetrwa. Bo jeśliby do sakramentu małżeństwa podchodzić w transakcyjny sposób, to jego definicja powinna brzmieć: permanentny brak okazji do zdrady. A przecież to byłoby absurdem.
Z powołaniem do roli księdza jest podobnie. Jego rozpoznanie jest jednym z największych wyzwań. Ale seminarium tego za młodego człowieka nie zrobi. On musi zrobić to sam, w swoim sercu.
Ale skąd taki młody człowiek, tuż po maturze, ma to wiedzieć? Przecież to są chłopaki, prawie dzieci.
Nie tylko. Niektórzy decydują się na wstąpienie do seminarium już po kilku latach studiów, a nawet po ukończeniu pierwszego kierunku - tak było w moim przypadku; zanim rozpoznałem powołanie, skończyłem fizykę. Ale ma pani rację, w większości to są 19-letni mężczyźni, którzy mają jeszcze 5 lat formacji seminaryjnej na rozeznanie i podjęcie ostatecznej decyzji. Jednak proszę pamiętać, że 17-, 18-latkowie tworzyli Szare Szeregi, walczyli podczas Powstania Warszawskiego.
Oni mieli przyśpieszony kurs dojrzewania.
Tak, ale w ogóle społeczeństwo wychowywało do dojrzałości. Dzisiaj 19-latkowie są często infantylni, niezdolni do podejmowania dojrzałych decyzji i brania za nie odpowiedzialności. I to nie tylko problem kapłaństwa i seminariów. Dawniej rodzice i społeczeństwo tak wychowywali dzieci, żeby one stały się jak najszybciej dojrzałe, samodzielne, odpowiedzialne. Dzisiaj proces wychowania ma służyć bardzo często wyłącznie temu, żeby było miło i przyjemnie.
Żeby jak najwięcej spróbować, przeżyć, skonsumować - a jak coś nam się znudzi albo pojawiają się pierwsze trudności, to zostawić. Jestem instruktorem nurkowania i mogę powiedzieć, że z młodych ludzi, którzy zaczynają kurs, kończy co piąty (wciąż, tak naprawdę, mówię o problemie, który dotyczy też seminariów). Też kiedyś taki byłem, też się wszystkiego łapałem i szybko nudziłem. Pamiętam jeden szkolny rok, kiedy zapisałem się na wszystkie możliwe zajęcia pozalekcyjne. Na jujitsu, koło teatralne, do wodniaków i na inne. I wtedy rodzice, w bardzo piękny sposób, dali mi lekcję konsekwencji i odpowiedzialności za swoje czyny.
Jak?
Kiedy zapisywałem się na te wszystkie zajęcia, mówili: oczywiście, zapisz się. Ale postawili jeden warunek - musiałem chodzić do końca roku szkolnego na wszystkie zajęcia, które wybrałem. Myślałem, że dostanę obłędu. Jednego popołudnia nie miałem wolnego. Czekałem z utęsknieniem na wakacje, a w kolejnym roku zapisałem się już tylko na dwa dodatkowe zajęcia. Dzisiaj, mam wrażenie, rodzice tej konsekwencji i odpowiedzialności nie uczą.
A ci ludzie, którzy zgłaszają się do seminarium, nie są wzięci z księżyca. Są ze społeczeństwa, z naszych szkół. To są maturzyści. I stąd u części z nich niemożność podejmowania odpowiedzialnych decyzji i brania na siebie ich konsekwencji. Nie jest to ich zła wola, ich po prostu nikt tego nie nauczył. I potem, jeśli tacy ludzie przychodzą do seminarium, to może się zdarzyć, że nie dlatego przyszli, że dojrzeli do tej decyzji, że prawidłowo odczytali swoje powołanie. Oni przychodzą realizować swoją wizję, a nie wizję Pana Jezusa.
I wtedy odchodzą z seminarium?
Czasem odejście nie jest najgorszym rozwiązaniem. Można zostać i być skwaszonym. A skwaszeni księża… Użyję analogii z innej dziedziny. Moja nieżyjąca mama, nauczycielka, zawsze mówiła: „Nauczycielem albo się urodziłeś, albo nigdy nie będziesz. Wykształcić można tylko rzemieślnika, który podaje wiedzę”. Proszę mi powiedzieć: ilu jest prawdziwych nauczycieli, a ilu rzemieślników? I ilu jest sparzonych, młodych ludzi właśnie przez to, że nie spotkało nauczyciela; przez okres edukacji spotykało tylko rzemieślników - rzemieślnika od matematyki, chemii, od historii… To są ludzie potem sparzeni na całe życie. Często w dorosłym życiu, gdy ktoś pięknie opowie im coś o nauce, są zszokowani, że to może być ciekawe.
I że nauka, po pierwsze, jest fascynująca, a po drugie - wcale nie taka trudna?
Oczywiście. Prof. Tischner zawsze nam mówił: im mniej człowiek rozumie, tym bardziej komplikuje swoją wypowiedź. A im lepiej rozumie, w tym prostszych słowach potrafi opowiedzieć o trudnych rzeczach.
Dalej nie rozumiem do końca, czym jest powołanie? Czy realizacją planów Boga?
Nie. Bo dla Pana Boga nie jesteśmy automatami, które służą do wykonywania jego woli. Powołanie jest raczej miejscem, w którym to, co jest twoim dobrem (ale też twoją słabością), daje największe możliwości. Posłużę się przykładem, który zawsze do mnie trafia - diament dopiero po oszlifowaniu staje się brylantem. Nas zachwyca efekt końcowy, ale największa sztuka jubilera to zobaczyć ten klejnot jeszcze w diamencie.
Wielkość Michała Anioła, który wyrzeźbił Dawida, polegała na tym, że zobaczył w tym konkretnym kamieniu, porzuconym na rynku we Florencji, materiał do stworzenia dzieła sztuki. I z tego pękniętego kamienia stworzył symbol renesansu. Rozumie pani, o co mi chodzi? W pękniętym kamieniu stwórca widzi rzeźbę. To jest powołanie.
A co, jeśli ktoś to powołanie w sobie odnajduje, ale stwierdza, że nie chce zostać kapłanem?
To robi swoje. Człowiek ma wolną wolę.
I męki piekielne go z tego powodu nie dosięgną?
Nie. Ponoć na tym rynku we Florencji, gdzie leżał kamień, z którego Michał Anioł wyrzeźbił Dawida, stały też inne kamienie. Z nich powstała podłoga w pałacu Pitti. Czy podłoga w pałacu, na której są piękne mozaiki, to mało? Jest tylko podłogą, a może aż podłogą. Podobnie jak nie pójdziemy za powołaniem. Po prostu nie skorzystamy z możliwości, które dał nam Bóg. Wybierzemy inną drogę. Nie znaczy, że złą.
Rozumiem, że Michał Anioł w tym porównaniu symbolizuje Boga?
Tak.
Kim w procesie kształcenia przyszłego księdza jest jego przewodnik duchowy, mentor?
Pomaga seminarzyście w tym sensie, że towarzyszy mu w tej drodze, służy radą, ale to młody człowiek, w swoim sercu, musi sam odpowiedzieć sobie na pytanie dotyczące powołania. Ojciec duchowny dla takiej osoby jest tylko punktem odniesienia. To nauka wprost z fizyki relatywistycznej: jeżeli poruszasz się ruchem jednostajnym prostoliniowym i nie masz punktu odniesienia, to nie wiesz nic, nie możesz sprawdzić, czy się poruszasz czy nie, a sam dla siebie nie możesz takim punktem być. Więc ojciec duchowy w tym dialogu między przyszłym kapłanem a panem Bogiem może pomóc więcej dostrzec.
Jeśli rozpoznanie powołania nie dokonuje się podczas całego pobytu w seminarium, taka osoba powinna odejść przed przyjęciem święceń?
Tak mi się zawsze wydawało. A w praktyce jest różnie.
Czyli czasem seminarium kończą ludzie, którzy nie mają powołania.
Święcenie kapłańskie, z punktu widzenia wiary, jest sakramentalnym potwierdzeniem, że ten człowiek może udzielać innych sakramentów, że jeśli nie miał powołania wcześniej, to teraz je otrzymał. Jeśli sobie powiemy, że kapłan jest tym, który w imieniu Chrystusa ma przekazywać jego obecność, to można powiedzieć, że ksiądz dysponuje kartą kredytową na obecność Chrystusa. A pan Bóg mówi: okej, honoruję zobowiązania z tej karty. I być może ten gość oszukuje, może ma na koncie pusto, ale pan Bóg mówi: ja biorę za to odpowiedzialność.
Nawet jak ksiądz zbłądził, nie miał powołania, pogubił się, a może i stracił wiarę w Boga, to udzielane przez niego sakramenty są ważne?
Tak. Nawet sakramenty udzielane przez wyklętego księdza są ważne, choć nie godziwe. Prawo kanoniczne przewiduje nawet sytuację, w której człowiek usunięty z kapłaństwa - na przykład z powodu popełnienia przestępstw - w przypadku zagrożenia życia innego człowieka może udzielić mu świętych i ważnych sakramentów.
W jakich okolicznościach dochodzi do rozpoznania powołania? Ci młodzi mężczyźni mówią o długim procesie dojrzewania do tej drogi, nagłych zrywach czy odczytywaniu znaków?
To jest tak samo jak ze stwierdzeniem, że ten mężczyzna albo ta kobieta jest tą jedną, właściwą osobą, która jest mi pisana, z którą się ożenię lub za którą wyjdę. Zna pani jedną regułę, jak to się odbywa? To jest indywidualne i ile par, tyle historii. Każdy człowiek jest inny. W tym jest tajemnica i piękno.
Czy zdarza się, że do seminarium przychodzą chłopaki już po doświadczeniach zakochania?
Tak. Zresztą według mnie, nie mówię o oficjalnej nauce Kościoła, lepiej żeby chłopak wcześniej się zakochał. Bo to znaczy, że on ma już ideał kobiety, że sobie to przemyślał, wie, co w relacji z kobietą jest dla niego ważne. Uważam, że dobrze, żeby ksiądz wiedział, co mu się w kobiecie podoba, co jest wartościowe. Zresztą, w Kościele łacińskim obowiązuje celibat, ale są Kościoły w jedności z Kościołem rzymskokatolickim, w których kapłani się żenią. Oni też przecież mają powołanie, to niczego w tym względzie nie unieważnia. Mam na to szersze spojrzenie, bo zajmuję się Kościołami wschodnimi, a poza tym moja siostra wyszła za syna niemieckiego pastora.
Czy zakochanie się jest najczęstszym powodem odejścia z seminarium?
Powody są różne. Czasami pan Bóg daje powołanie do seminarium, ale już nie do święceń. Czasem to seminarium jest drogą, która jest potrzebna. Potem taki człowiek odchodzi, ale jest świetnym apostołem w swoim miejscu, jako świecka osoba.
Zerknęłam na warunki przyjęcia do seminarium diecezjalnego. Jeden z nich: przedstawić zaświadczenie ze ślubu kościelnego rodziców.
Pozostałość po Trydencie.
To wyklucza tych, którzy pochodzą z niesakramentalnych związków.
To nie jest dobrze rozumiane. Jeśli seminarium miało zakładać wejście osób już uformowanych od strony wiary (Trydent), to warunek był oczywisty. To nie w seminarium miał uczyć się kandydat do święceń wiary i życia wiarą w środowisku religijnym. Dziś dyspensa jest automatyczna i nie znam nikogo, komu by odmówiono prawa do wstąpienia do seminarium z tego powodu.Ale wtedy też nie było to zupełnym wykluczeniem. Były i są inne drogi powołania - zakony. Tam takiego warunku nie trzeba było spełniać. Czy to znaczy, że zakonnik to drugi gatunek księdza?
Nie. Tylko że jest pewna różnica specyfiki życia. Młodzi mężczyźni, którzy kończą seminarium diecezjalne, muszą sobie poradzić z samotnością. To są single i oni będą singlami do końca życia, w związku z tym między innymi muszą umieć sobie sami zorganizować czas, muszą samodzielnie podejmować decyzje. Natomiast pewne braki osobowościowe, wynikające z wychowania w niepełnej rodzinie, które są problemem, jeśli się jest samemu - nie są problemem, jeśli żyjemy we wspólnocie.
Czy dobry ksiądz musi być mądry? Mam na myśli pewien poziom intelektualny, zgromadzoną wiedzę.
Na pewno księża - intelektualiści są potrzebni. Są potrzebni również księża, których mocną stroną jest charyzma, umiejętność rozmawiania z człowiekiem. Piękną rzeczą w tradycji orientalnej jest to, że ona uczy różnorodności. Właśnie wróciłem z Libanu i z Syrii - jeżdżę tam co roku, badać język aramejski. I tam w kościołach jest coś, czego brakuje mi u nas: część wiernych klęczy, część stoi, jeszcze inni przyjdą, by pogłaskać Matkę Boską. Pełna różnorodność uczestnictwa, bycia. Bo ludzie - znów to powtórzę - są różni. I jeśli księża mają na tę różnorodność odpowiedzieć, to sami muszą się od siebie różnić. I w tym tkwi piękno tej wspólnoty, tych młodych mężczyzn, których uczę. A których część dochodzi do tej chwili, gdy w chwili święceń odpowiada Bogu tak na całe życie!