Dlaczego jestem taka sama jak moja matka? O wzorcach i traumach przekazywanych z pokolenia na pokolenie
O tym, jak rodzinne traumy lubią się powielać z pokolenia na pokolenie i dlaczego nieraz tak trudno jest wyrwać się spod wpływu rodziców, mówi dr Joanna Lessing-Pernak, psycholożka z Centrum Uważności w Bydgoszczy.
Często słyszy się, że ktoś „wdał się w ojca”, to „wykapana mama” albo „ma coś po babci”. O ile za wygląd odpowiadają geny, to z naszym zachowaniem czy charakterem nie jest to chyba takie jednoznaczne?
Nasze ciała ewoluowały przez miliony lat i cały ten proces mamy zapisany w informacji genetycznej. Dziedzicząc pewien garnitur genów, dziedziczymy też predyspozycje do pewnych zachowań i umiejętności, ale z drugiej strony dostajemy także informacje z otoczenia, czego się od nas oczekuje i staramy się temu za wszelką cenę sprostać. Jest to więc wzajemna interakcja genów ze środowiskiem. Jednocześnie na poziomie psychologicznym możemy projektować na swoje dzieci to, co wiemy i pamiętamy o naszych przodkach. Sytuacja, w której widzimy, że dziecko to wykapany wujek Franek - a Franek to np. cwaniak i człowiek, na którym nie można polegać - może prowadzić do nieświadomych wniosków, że z małym Jasiem będzie podobnie. Jaś również nieświadomie chłonie od rodziny te nieprzekazywane wprost negatywne informacje na swój temat, a dokładniej na temat wujka Franka, z którym jest mylony, a nawet go nie poznał. I to determinuje nasze postrzeganie samych siebie. Pięknie pisze o tych zbiorowych rodzinnych projekcjach Bertrand Cramer w książce „Zawód dziecko”. To trudne zadanie odnaleźć w tych zawiłościach siebie. Odróżnić to, co moje, czego pragnę dla siebie, od tego, czego ode mnie oczekują inni i co jest pamięcią rodową.
A czy jest możliwe, że dziedziczymy w pamięci genetycznej nie tylko pewne ogóle cechy, ale konkretne wzorce zachowań? Np. dziadek, którego nigdy nie poznaliśmy, miał arachnofobię i my też panicznie boimy się pająków, choć nikt nas nimi nie straszył w dzieciństwie?
Jako terapeuta odpowiem - tak. Często pracuję z lękami przed nalotem samolotowym lub z osobami, dla których brzmienie języka niemieckiego lub rosyjskiego uruchamia potężny lęk lub pewien stan emocjonalny zupełnie niewytłumaczalny przez obecne doświadczenia. Jednak już bardziej zrozumiały, jeśli pomyślimy sobie o wojennych losach naszych pradziadków. Niedawno pracowałam też z młodą kobietą nad flashbackami z gwałtu, którego nigdy nie doświadczyła, ale wybudzały ją w nocy w koszmarach sennych. Trudno to wytłumaczyć nie zakładając hipotezy o działaniu pewnego rodzaju traumy transgeneracyjnej.
W psychologii jest takie pojęcie jak „skrypty międzypokoleniowe”, czyli wzorce przekazywane z pokolenia na pokolenie. Powielamy zachowania rodziców, którzy powielali zachowania swoich rodziców, nie zastanawiając się nieraz co sprawiło, że dany wzorzec w rodzinie w ogóle zaistniał...
Dobrze obrazuje to ta historyjka: mąż pyta żonę, dlaczego obcina końcówki szynki przed pieczeniem. Żona odpowiada: tak się robi - moja mama tak robiła. A dlaczego twoja mama tak robiła? No bo moja babcia tak robiła! Idą więc do babci i pytają, dlaczego odkrawała końcówki tej szynki. Babcia odpowiada: bo miałam małą brytfankę, w której cała się nie mieściła (śmiech). Czasami tradycja nie ma już żadnego sensu, ale uczymy się poprzez naśladowanie i powielamy to, z czym mieliśmy styczność w dzieciństwie. Pamiętajmy o tym, gdy mówimy naszym dzieciom z papierosem w ustach, że palenie jest niezdrowe, lub kiedy krzyczymy do nich, żeby na nas nie krzyczały.
Czy chłonąc wzorce w dzieciństwie można w ogóle „być sobą”? Eric Berne pisał, mniej więcej, że każdy z nas nosi w sobie napisany przez rodziców skrypt do odegrania, od którego zależy kim jesteśmy i co osiągniemy. Brzmi trochę fatalistycznie!
Absolutnie nie musi! Pod warunkiem, że zdecydujemy się odszukać samego siebie - swoje pragnienia, potrzeby, wartości. Swoje, a nie należące do mamy, taty, babci czy wujka. Odważymy się zajrzeć w głąb siebie i powiedzieć sobie, że np. nie lubię Świąt Bożego Narodzenia i tej sztucznej, napiętej atmosfery panującej w mojej rodzinie. Albo że wcale nie uważam, żeby męczenie się i marnowanie życia w toksycznym, niesatysfakcjonującym związku było cenniejsze niż rozwód i wybranie wolności. To jest moje życie i moje decyzje, mam do nich prawo bez względu na to, co uważają moi bliscy. I nie powinnam się przejmować, że moja matka - jak grozi! - umrze na zawał, jeśli na wesele kuzyna Stasia przyjadę w tej kiecce i do tego z kobietą. Nie powinniśmy się ograniczać tylko dlatego, że w jej głowie nie mieszczą się nowe tendencje w modzie i homoseksualizm. To ja biegnę teraz w sztafecie pokoleń i ci, co biegli przede mną, mogą mi kibicować, ale nie mają prawa decydowania za mnie - oni już mieli swoją szansę. Spotkałam się z opinią, że jesteśmy zobowiązani do pielęgnowania wartości naszych rodziców. Pozwolę sobie się z tym nie zgodzić. Syn lekarzy może być florystą, jeśli tego pragnie. A czy przyjdzie mu za to zapłacić cenę zakały rodziny, czarnej owcy, to już sprawa wewnętrzna systemu rodzinnego. Na pewno otworzy to choć lufcik wolności dla następnych pokoleń.
To jest moje życie i moje decyzje, mam do nich prawo bez względu na to, co uważają moi bliscy. I nie powinnam się przejmować, że moja matka - jak grozi! - umrze na zawał, jeśli na wesele kuzyna Stasia przyjadę w tej kiecce i do tego z kobietą.
Zdarza się, że dzieci buntują się przeciw otrzymanym wzorcom, mówią sobie „nie będę taka jak moja matka”, „nie popełnię tych samych błędów co ojciec”, a po latach odkrywają, że są kopią swoich rodziców. Dlaczego tak się dzieje?
Czasami, gdy chcemy od czegoś w sobie uciec - od czegoś trudnego lub bolesnego - niejako lądujemy na drugim biegunie i uruchamiamy taką bujawkę wewnętrzną. Wpadamy w skrajności, raz góra, raz dół. Na przykład obiecuję sobie, że już nigdy nie wybuchnę złością na moich bliskich, bo strasznie ich zraniłam i odczuwam ogromne poczucie winy. Staram się więc być spokojna, udawać, że nie ma we mnie irytacji, rozdrażnienia, ale powoli zbieram w tym wewnętrznym kontenerze coraz więcej emocji. Potem idę do pracy, tam szef doleje oliwy do ognia, po drodze mam stłuczkę i jak wracam zmęczona do domu, a tam moje dzieci kłócą się, wtedy nie wytrzymuję i krzyczę głośniej. Sytuacja się powtarza. Jak na bujawce - od gniewu do miłości i z powrotem.
Uciekając od czegoś, możemy się odbić i wrócić do punktu wyjścia, przekazując ten sam schemat dalej, kolejnym pokoleniom?
Trauma w psychice lubi się odtwarzać. Taka jest jej natura i jej sposób na samouzdrawianie. W końcu ktoś w rodzie zorientuje się, jak działa ten program i go uwolni, wprowadzi tam świadomość i zmieni uwarunkowanie. Ale jednocześnie dzieje się to także w nieświadomym mechanizmie. Tylko wtedy płacimy za to większą cenę.
Trauma w psychice lubi się odtwarzać. Taka jest jej natura i jej sposób na samouzdrawianie.
Słyszałem, że ci, którzy próbują odejść od zachowań rodziców, często powielają zachowania dziadków. To też trochę wygląda na receptę na zamknięty krąg, tylko z pominięciem, co drugiego pokolenia.
Często z pokolenia na pokolenie odbijamy skrajne wzorce zachowania, żeby wypracowywać powoli drogę środka. Przykładowo: babcia zaangażowana jest tylko w dom i w opiekę nad dziećmi, a jednak całkowicie zależna od nadużywającego alkoholu i wyżywającego się na niej i dzieciach dziadka, który notabene miał nieleczone PTSD, czyli stres postraumatyczny po wojnie, ale nie był złym człowiekiem. Jej córka postanawia odmienić los i zdobywa niezależność od mężczyzny. Jednak skoncentrowana na karierze zawodowej, zaniedbuje swoją córkę, która w babci widzi idealną matkę, bo czas już zdążył uleczyć dziadka. Co robi ich córka i wnuczka? Najprawdopodobniej połączy w sobie zamiłowanie do tradycyjnej roli kobiety realizującej się poprzez macierzyństwo, ale ubogacona już poczuciem wolności zdobytym przez matkę, nie straci tej wolności z perspektywy. Tak to wygląda z fotela psychoterapeuty, który widzi, że ta bujawka powoli zwalnia.
A jaki w tym wszystkim jest wpływ środowiska zewnętrznego - znajomych? W pewnym wieku ich zdanie staje się dla nas ważniejsze od zdania rodziców...
Dobór znajomych to też wspólny wybór historycznego systemu rodzinnego, przekazanego nam w formie genów i wychowania. Upraszczając, to trochę tak, jakby znajomych wybierali nam nasi rodzice i dziadkowie.
Czasem rodzice się dobierają na zasadzie przeciwieństw i wtedy dziecko dostaje dwa różne komunikaty na ten sam temat. Czy to jest sytuacja korzystna dla dziecka - bo od małego wie, że są różne wzorce i może wybrać bardziej odpowiadający model zachowań, czy niekorzystna, bo powoduje wewnętrzny konflikt?
Myślę, że nie ma w pełni zgodnej pary rodzicielskiej - zazwyczaj szukamy kogoś, kto nas uzupełni, dopełni czymś, czego nam brakuje, a jednocześnie jest na tyle podobny, byśmy mogli żyć razem. Zawsze są różnice - przekonań, poglądów, tradycji - i o nie często toczy się bój. Z różnych perspektyw ta sama rzecz, sytuacja, zjawisko wydają się być różne. Jeśli więc rodzice dają dziecku wybór, który nie jest uwikłany w lojalności, jest to dla niego korzystna sytuacja. Gorzej, jeśli relacja między rodzicami jest toksyczna i zaprasza dzieci do stawania po czyjejś stronie. Pojawia się konflikt lojalności i dziecko musi wybierać, z którym rodzicem zostanie, po której stronie musi się opowiedzieć. Wtedy robi się bałagan w umyśle dziecka.
Będąc rodzicem pewnie trudno też zorientować się, że wzorce, które przekazujemy mogą się odbić negatywnie w dorosłym życiu naszych dzieci? Bo przecież „wiemy najlepiej” i robimy „wszystko dla dobra dziecka”…
Myślę, że rodzice „wiedzą najlepiej”, ale pod warunkiem, że kierują się nie tylko przekonaniami z racjonalnej kory nowej, ale także pozwalają korzystać z wiedzy płynącej ze starszych warstw mózgu - struktur podkorowych. Rodzice, którzy empatyzują ze swoim dzieckiem i potrafią je mentalizować, czyli popatrzeć na świat z jego perspektywy, a nie tylko z poziomu własnych doświadczeń, skutecznie wspierają jego rozwój. Co innego, jeśli rodzice podejmują decyzje kierując się wyłącznie tym, co im się wydaje, że będzie „dobre dla dziecka”, nie uwzględniając jego rzeczywistych potrzeb i emocji. W takiej sytuacji często okazuje się, że wcale nie wiedzą najlepiej.
Łatwo zrzucać odpowiedzialność za swoje problemy i niepowodzenia na innych. Wyobrażam sobie, że po lekturze tego wywiadu ktoś może stwierdzić „no tak, wszystko co złe w moim życiu, to wina moich rodziców”.
Łatwo, tylko potem jest trudno. Chcemy czuć się niewinni, to daje komfort, ale zrzucanie winy na innych daje tylko pozorną ulgę, bo wraz z odpowiedzialnością odbieramy sobie moc, sprawczość i wewnątrzsterowność, które są kluczami do spełnionego, satysfakcjonującego życia. Ostatecznie to ja decyduję, jak żyję, gdzie i z kim - a nie moi rodzice. Dlatego czasami dystans pomiędzy dziećmi i rodzicami jest najlepszym rozwiązaniem, bo bycie blisko jest toksyczne, wzajemnie raniące i wyczerpujące.
Jak więc walczyć z niekorzystnymi wzorcami wpojonymi nam w dzieciństwie? Często chyba tkwimy w miejscu, bo nawet jeśli nie jest to dla nas korzystne, to jesteśmy do tego po prostu przyzwyczajeni?
Wszystkie nawyki, przyzwyczajenia i modele życia można zmienić, jeśli tylko odzyskamy kontakt ze swoją - czasami głęboko ukrytą - prawdą o tym, czego pragniemy, jak chcemy żyć, co jest dla nas wartością. Dopóki nie odnajdziemy siebie, będziemy żyć w zamieszaniu wielu głosów w głowie i nie będziemy wiedzieć, który z nich ma rację. Nasze myśli są efektem wszystkiego, co w życiu usłyszeliśmy, ale te myśli nie są nami. Niby jest to oczywiste, ale pozwalamy im siebie dręczyć, dopóki im wierzymy. Dlatego musimy przyjrzeć się tym myślom i po kolei sprawdzić, które mi odpowiadają, wpisują się w moje potrzeby i pragnienia, a które mi szkodzą. Które z nich mógłby pomyśleć mój przyjaciel, a które ktoś, kto mnie nie lubi. I na tej podstawie można zrobić pierwszą selekcję, obrać kierunek, który mnie uszczęśliwia. A potem już wystarczy być swoim przyjacielem i wspierać się w realizacji siebie, nawet gdyby rodzice stawali nam na drodze.
Nasze myśli są efektem wszystkiego, co w życiu usłyszeliśmy, ale te myśli nie są nami. Niby jest to oczywiste, ale pozwalamy im siebie dręczyć, dopóki im wierzymy.