Dlaczego dziś stare panny są coraz starsze?
Czasem na wsiach mówi się jeszcze „stara panna”, ale dziś w użyciu jest słowo singielka. Rozmowa z dr Agnieszką Chłostą-Sikorską z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie.
Dzwonię ostatnio do urzędu i mówię: organizujemy konferencję. I że jej tytuł to „Od starej panny do singielki”. Urzędnik, mężczyzna, zaczął się śmiać. Ale pani jest kobietą, to bardziej rozumie.
Starą panną do tego.
Wykształcona 30-latka mieszkająca w dużym mieście jest dzisiaj singielką, nie starą panną. To właśnie ta zmiana, o której mówimy.
Kiedy ta zmiana się dokonała?
Konkretnej daty nie da się wyznaczyć. Inaczej wyglądało to na Zachodzie, inaczej w Polsce. U nas stosunki społeczne zmieniły się w latach 90. XX wieku, po transformacji. Szybciej w miastach niż na wsi. W społecznościach wiejskich kobiety, które nie wyszły za mąż, wciąż są czasem określane mianem „starych panien”.
Ile kobiet w Polsce nie wyszło za mąż?
Około 20 procent. Mężatki stanowią 62 procent polskich kobiet. Reszta to wdowy, rozwódki i będące w separacji. Badania wskazują również, że można wyróżnić dwa główne typy kobiet, które nie wyszły za mąż: te, które wciąż szukają partnera (tego jedynego - i może w końcu gdzieś go znajdą) oraz te, które szukać przestały. Stwierdziły, że albo mają za duże wymagania, albo odrzucają bylejakość, albo po prostu nie widzą się w roli żony, więc skupiły się na innych rzeczach. Wolą rzucić się w wir pracy albo spotkać się z przyjaciółmi, niż wyjść na randkę, z której i tak nie będą zadowolone.
Więcej jest szukających czy zrezygnowanych, pogodzonych ze swoją samotnością?
Szukających. Tak wynika z danych statystycznych. Nawet dzisiaj czytałam artykuł na temat Amerykanki, która wzięła ślub sama ze sobą. W Stanach Zjednoczonych wszystko można, więc organizuje się taki happening, jest przysięga, obrączka, przyjęcie i podróż poślubna. Ale nawet ta kobieta, która przysięgła wierność samej sobie, jednak stwierdziła, że zmieni zdanie, jeśli spotka odpowiedniego mężczyznę.
Ostatnio zmienił się odbiór niezamężnych kobiet. Kiedyś słyszały „kiedy wyjdziesz za mąż?” a dzisiaj raczej: „czy wyjdziesz za mąż?” Społeczeństwo przestaje je traktować jako kobiety z defektami, z którymi coś jest nie tak, dlatego męża „nie złowiły”. Raczej przechodzi się nad ich stanem cywilnym do porządku dziennego. A mimo to, proszę zwrócić uwagę, takie kobiety często wciąż szukają miłości. Wciąż konstytuują swoje szczęście wokół założenia rodziny. Oglądała pani Ally McBeal? Albo Bridget Jones? Przecież to wykształcone, dobrze zarabiające kobiety. Carrie Bradshow z „Seksu w wielkim mieście” to samo. Miło spędzają czas z przyjaciółmi, dobrze wyglądają, są akceptowane i lubiane. Ale czego one tak naprawdę szukają? Faceta, a najlepiej męża. To dla nich wyznacznik własnej wartości. Tylko że poprzeczka jest wysoko postawiona…
W Polsce spotkamy takie Carrie Bradshow?
Coraz częściej i to też wychodzi w badaniach. Niedawno wzięto pod lupę niezamężne, wykształcone Polki mieszkające w mieście, w wieku 30-35 lat. Zapytano je o przyczyny samotności. I badane kobiety odpowiadały na przykład, że one wcześniej były z kimś w stałym związku, mieszkały z nim, ale potem zobaczyły, że partner im nie dorównuje - no bo ona ma tyle pasji, skacze na bungee, czerpie z życia garściami, a jemu się już z domu wychodzić nie chce. I że to ją denerwuje. Albo że ona ciągle musi podejmować decyzje - w pracy i w domu. Że wraca po wyczerpującym dniu do mieszkania i marzy o tym, żeby mężczyzna jej stopy wymasował i nalał talerz zupy, a on zamiast po prostu to zrobić, pyta ją, czy chce ogórkową czy koperkową. I że ona nie tego od faceta oczekuje.
To jest niekonsekwencja ze strony wielu kobiet. Bo z jednej strony chciałyby być niezależne i silne, a z drugiej - żeby to ktoś za nie zdecydował, jaką zupę chcą zjeść albo co robić.
Owszem. Bo kobiety, nawet te wykształcone i spełniające się w pracy, od mężczyzn często oczekują decyzyjności i wsparcia. I tego, że co najmniej nie będą od nich głupsi, mniej zarabiający. Cztery lata temu zbadano, jak ludzie dobierają się w pary. Wyszło, że większość poznaje się na studiach, w kręgu znajomych, albo później, w pracy. Co automatycznie sprawia, że te związki tworzą ludzie o podobnym wykształceniu i upodobaniach. Ale wie pani, w czym jest problem?
Że w Polsce jest więcej wykształconych kobiet niż mężczyzn?
Niewiele, ale jednak. I potem te kobiety, wykształcone, robiące karierę, nie mogą znaleźć mężczyzny ze swojego kręgu zainteresowań. Mężczyźni również mają problem z wchodzeniem w relacje z kobietami lepiej zarabiającymi od siebie. Nie przepadają też za kobietami nadaktywnymi, które przejmują w związkach inicjatywę. Kobieta zapraszająca na pierwszą randkę - to jeszcze w porządku, ale taka, która za mężczyznę stawia również kolejne kroki - to już za dużo.
Czy kobiet niezamężnych jest teraz znacznie więcej niż kiedyś?
Wbrew temu, co się sądzi - w przeszłości wcale nie było ich tak mało. Profesor Cezary Kuklo w książce „Kobieta samotna w społeczeństwie miejskim u schyłku Rzeczpospolitej szlacheckiej” pisze, że stanowiły one znaczną część populacji. Owszem, panowało przekonanie, że kobieta powinna znaleźć szczęście w rodzinie i macierzyństwie (do dzisiaj wiele osób tak uważa), ale były kobiety, które nie czuły potrzeby zamążpójścia i opierały się naciskom zewnętrznym.
Wśród nich były panny czekające na znalezienie męża, ale i stare panny, które z racji wieku straciły perspektywę wyjścia za mąż, samotne matki wychowujące dzieci, wdowy i kobiety porzucone lub te, które porzuciły swoich mężów. Wdowy, które odziedziczyły po mężu majątek - często nie chciały się go pozbywać na rzecz kolejnego małżonka, spełniały się więc w roli matron, które nieraz trzęsły całą rodziną. Były wreszcie siostry zakonne. Niektóre z nich wybrały taką drogę dobrowolnie, inne trafiały do klasztorów z przyczyn losowych albo za sprawą manipulacji opiekuna, który chciał przejąć ich majątek.
W tamtych czasach samotnym kobietom żyło się trudniej. Kobieta bez mężczyzny chyba nie cieszyła się szacunkiem?
I to się długo za kobietami ciągnęło. Nawet jak do Polski - czy raczej na ziemie polskie, bo byliśmy wtedy pod zaborami - przebijały się idee sufrażystek. Narcyza Żmichowska czy Bibianna Moraczewska, które zainspirowały się ruchem kobiet i o nim pisały, były traktowane jako wywrotowe, stare panny, którym pokręciło się w głowach. Patrzono na nie jak na dziwaczki. Zresztą jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym stara panna była odbierana jako kobieta nieszczęśliwa, której żaden mężczyzna nie chciał, a więc żaden mężczyzna nie nadał sensu jej życiu. A z kolei po drugiej wojnie światowej kobiet było znacznie więcej niż mężczyzn, bo wiadomo, mężczyźni na wojnie ginęli w większej ilości…
Sama wojna to też jest dziwny czas dla kobiet. Wszystko rządziło się innymi prawami.
To prawda. Natomiast to nie jest czas, w którym badano kwestie staropanieństwa. Chyba nikt się nie przejmował, czy jest starą panną czy nie, tylko martwił się, jak przeżyć. Choć owszem, znamy również relacje o zawieranych podczas wojny małżeństwach i rodzących się dzieciach, co pokazuje, że jednak nawet w najpodlejszym okresie człowiek tęskni za miłością.
Po wojnie cała masa kobiet została sama (bo albo owdowiała, albo nie zdążyła wyjść za mąż). Samotnych mężczyzn było natomiast mniej. A ci, którzy byli, niekoniecznie nadawali się na mężów. Bo wielu z nich było wykończonych psychicznie, po obozach, walkach. Oni nosili w sobie taką traumę, że nie myśleli o tym, żeby związki zawierać.
Słyszałam, że większość żon byłych więźniów obozów koncentracyjnych wchodziła w tych małżeństwach w rolę takiej pielęgniarki. Że one później do końca tymi mężczyznami opiekowały się jak dziećmi.
To się przewija we wspomnieniach.
Kobieta musi mieć odpowiednią konstrukcję psychiczną, żeby spełnić się w tym, że jest dla mężczyzny nie tylko żoną, ale i matką, opiekunką, pielęgniarką.
Ale po wojnie, proszę pamiętać, panowała propaganda, która kształtowała postawy ludzi. W czasopismach dla kobiet były apele: nie zamykajcie się na tych mężczyzn, opiekujcie się nimi, oddajcie im swoje serca i poświęćcie uwagę, żeby doszli do siebie. Zatem ta propaganda - nie mówię, że w tym przypadku zła - też działała. W ogóle sytuacja Polek, nie tylko w kontekście ich stanu cywilnego, drastycznie się po wojnie zmieniła…
Kobiety poszły na traktory?
Skoro brakowało mężczyzn do pracy, to trzeba było przekonać do niej kobiety, zamężne czy nie. Zamieszkiwały często w hotelach robotniczych. Oczywiście innych niż mężczyźni; były wręcz zatrudniane w nich specjalne panie, które starały się pilnować obyczajowości lokatorek - proszę pamiętać, że komunizm był strasznie pruderyjny.
A tej obyczajowości należało pilnować?
Prawda, że kobiety nieco się wyzwoliły. Proszę pomyśleć o Nowej Hucie. Tam przyjechały kobiety z całej Polski, z wiosek i małych miasteczek. I wpadły w nowy świat; z daleka od rodziny i księdza, który grzmiał z ambony, z daleka od swojej społeczności. Często więc czuły się jak dzieci puszczane na kolonie. Hulaj dusza! Dużo kobiet wyjechało również dlatego, że zaszły w niechciane ciąże: bały się napiętnowania lub zwyczajnie tego, że przyniosą wstyd rodzinie. Potem lądowały w nieznanym, dużym mieście i ciężko im było się odnaleźć. Czasem ktoś się nad nimi ulitował, a czasami takie historie kończyły się tragicznie.
Na Zachodzie ten czas to wybuch feminizmu.
Ale te zmiany, które następowały na świecie, przyszły do Polski dopiero po 1956 roku i to w ograniczonym zakresie. Feminizm był kontrolowany przez państwo. Państwo mówiło kobietom: dajemy wam Ligę Kobiet, prawa zapisane w konstytucji z 1952 roku i to będzie równouprawnienie. Ale nikt nie pytał, co o tym sądzą. Czy chcą zapisu w konstytucji, że są na równi z mężczyznami, czy wolałyby jednak jakichś konkretnych działań w tym zakresie.
Kobieta jednak wciąż miała bardzo ograniczony dostęp do środków antykoncepcyjnych. Długo nikt nie dbał o świadomość seksualną Polek i Polaków, lecz ułatwiono dostęp do aborcji. W 1950 roku wprowadzono wymóg, by o przerwaniu ciąży ze względu na zdrowie kobiety decydowała komisja lekarska. A już w 1956 r. zezwolono, aby robił to lekarz „w trzech przypadkach uzasadnionych medycznie” (pod tym sformułowaniem mogło mieścić się wszystko), ale nie dlatego, że państwo było tak postępowe. Zrobiono to pod naciskiem lekarzy, którzy grzmieli, że przy takim braku świadomości seksualnej i niedostępności środków antykoncepcyjnych, podziemie antyaborcyjne jest ogromne. Do lekarzy trafiały tysiące kobiet, w stanie agonalnym, po źle przeprowadzonych aborcjach - czasem samodzielnie, czasem przez rzeźników. Oglądała pani film „Sztuka kochania”?
Tak. Oddaje dziwną pruderię tamtych czasów.
Te obrazki, które Michalina Wisłocka chciała zamieścić w swojej książce, były - jak na owe czasy - wyjątkowo postępowe. Dzisiaj to wydaje sie śmieszne. Ale takie były czasy. Dbano, by podręczniki do biologii nie pokazywały za dużo. Partia po wojnie namawiała kobiety, by łączyły rolę matki i pracownicy. Do czasu, konkretniej do 1956 roku, kiedy okazało się, w jak wielkim kryzysie gospodarczym się znaleźliśmy, wiele osób straciło pracę. Kobiety, którym mówiono, że mogą rodzić dzieci i pracować, teraz usłyszały: najważniejszą rolą kobiety jest bycie matką i żoną, wracajcie do domów realizować „święte posłannictwo macierzyństwa”. Ta propaganda społeczna była nierozerwalna z gospodarką. Bo gdy w latach 60. znów sytuacja gospodarcza nieco się ustabilizowała, zaczęto je namawiać: wracajcie do fabryk, zakładów, potrzebujemy was. Propagowano model małżeństwa partnerskiego.
Czasem marzę, żeby przenieść się do tamtych czasów i zobaczyć to na własne oczy.
Ludzie to dobrze wspominają. Prowadzę taki cykl, podwieczorek w Muzeum PRL-u, w ostatni wtorek miesiąca. Przychodzą tam osoby, które pamiętają ten system. Wiosną było o Dniu Kobiet. I panie tak się rozanieliły, że te kwiatki i rajstopy dostawały w zakładzie pracy... Wiele starszych osób nie chce dostrzegać ciemnej strony tego systemu. Mają sentyment do tamtych czasów. Albo raczej sentyment do swojej młodości.