Dawno temu w Bydgoszczy. Jak „Express” rodził się i dorastał do Europy - rozmowa
Rozmowa z dr. Tomaszem Wojciekiewiczem, współzałożycielem „Expressu Bydgoskiego” i jego wieloletnim prezesem.
Na ulicy Grunwaldzkiej, w budynku drukarni, urządziłeś małe muzeum. Co się tam znalazło?
Głównie pamiątki związane z drukiem, jak metalowe skrzynie z szufladami na czcionki, kaszty, w których były one układane, prasy drukarskie. Chciałem też zabrać linotyp, ale nie zdążyłem. Został pocięty na żyletki. To są pamiątki z czasów, gdy drukowało się jeszcze w ołowiu, z pierwszej naszej drukarni przy ul. Dworcowej, tam gdzie teraz stoi osiedle mieszkaniowe. Mało kto jeszcze o tym pamięta, podobnie jak o takich drukarskich zawodach, jak zecer czy linotypista.
Mówisz jakbyś był z wydawaniem gazet związany od dziecka. A przecież w Twoim przypadku był to skok na głęboką wodę, wykonany przez dojrzałego człowieka. Zanim zostałeś szefem wydawnictwa „Expressu”, byłeś pracownikiem naukowych, politologiem. Zresztą w roku 1990 chyba nikt w Polsce nie wiedział, jak się kieruje takim biznesem.
Rzeczywiście, nie było w kraju ludzi, którzy mieliby większe doświadczenie w prowadzeniu prywatnego wydawnictwa. Po naukę w pierwszym okresie istnienia „Expressu” jeździliśmy np. do Koszalina. Istniała tam spółka wydająca gazetę „Goniec Koszaliński”. Ale robiła to raptem od kilku miesięcy… Nie było więc mentorów, a funkcjonowało się w skomplikowanym układzie. Prywatne wydawnictwo musiało się chociażby dogadywać z dyrekcją państwowej drukarni. To było zderzenie dwóch światów. Głównie więc trzeba było uczyć się na własnych błędach. Jednego byliśmy pewni: że chcemy wydawać gazetę nowoczesną i różniącą się od ówczesnych konkurentek na bydgoskim rynku prasowym. Rywalizacja była też inspirująca. Marzyliśmy, by doścignąć pod względem liczby ogłoszeń „Ilustrowany Kurier Polski”. Wpadliśmy więc na pomysł, by promować się hasłem: dziś zamawiasz ogłoszenie, jutro masz je w gazecie. Był to strzał w dziesiątkę. W „Ikapie” klient czekał wtedy na publikację ogłoszenia od dwóch tygodni do miesiąca. W ogóle staraliśmy się być bardzo elastyczni. Decyzje o dołożeniu do „Expressu” czterech stron zapadały czasem z dnia na dzień. W części ogłoszeniowej pojawiło się więcej rubryk. Był to zalążek specjalizacji. Zaczęliśmy proponować rodzącym się wraz z nami bydgoskim firmom szersze wsparcie promocyjne - choć nikt wtedy jeszcze promocją tego nie nazywał. Spieraliśmy się też w kwestiach czysto dziennikarskich. Na przykład o to, czy gazeta ma się zajmować tylko Bydgoszczą, czy uwzględnimy w niej serwis krajowy i zagraniczny.
Ale największe wyzwanie stanowiło uniezależnienie się od państwowej drukarni, wtedy już mieszczącej się przy ul. Wojska Polskiego - tam gdzie dziś stoją Zielone Arkady - której przyszłość stanęła zresztą pod znakiem zapytania.
Koszty druku rosły z miesiąca na miesiąc, również godziny druku nam nie odpowiadały. Namówiłem więc właścicieli… żebyśmy tę drukarnię kupili. Zgodzili się. Na posiedzenie Komisji Likwidacyjnej, sprzedającej majątek, którego część stanowiły bydgoskie Prasowe Zakłady Graficzne, pojechałem z czekiem, gotów od razu sfinalizować zakup. Zanim jednak do tego doszło, do sali, w której rozmawialiśmy, wkroczyła delegacja związkowców z drukarni z transparentami w rodzaju: „Nie pozwolimy sprzedać naszego dorobku”. Do transakcji nie doszło, a problem robił się coraz większy. Pod koniec 1992 r. powiedziałem właścicielom „Expressu”, że to już ostatni dzwonek. Musimy mieć własną drukarnię, bez niej gazeta upadnie. Dostałem zielone światło. Odpowiadającą nam maszynę drukarską znalazłem w Szwecji. Ściągnięcie jej do Bydgoszczy, zdemontowanie i ponowne zmontowanie tego kolosa - waga 450 ton, 11 metrów wysokości i 30 długości - było piekielnie trudnym zdaniem. Podjął się go późniejszy wieloletni dyrektor drukarni, Andrzej Woźniak. Dość powiedzieć, że promy, które przewiozły maszynę do Polski, wykonać musiały 20 kursów ze skrzyniami. Gdy wszystko już stało na placu, spojrzałem na to morze skrzyń i pomyślałem; „my tego nigdy nie złożymy”. A jednak udało się. Po dziewięciu miesiącach kolos ożył. Była to pierwsza w północnej Polsce prasowa maszyna drukarska do druku w kolorze. Dzięki niej wydawnictwo ruszyło z kopyta.
Pamiętam, że były wtedy ambitne plany podboju nie tylko Bydgoszczy.
Nie tylko plany. Przymierzaliśmy się do zakupu „Gazety Poznańskiej”, na co jednak nie wyraziła zgody Komisja Likwidacyjna, sprzedając ją firmie należącej do Wojciecha Fibaka. Wtedy zaprotestowała duża część dziennikarzy gazety i przeszła do utworzonego przez nas „Dziennika Poznańskiego”. Po roku zdystansował on pod względem sprzedawanego nakładu „Gazetę Poznańską” i zaczął deptać po piętach „Głosowi Wielkopolskiemu”. Istniał do 1998 r. W tym okresie zawartość gazety codziennie była elektronicznie przesyłana do naszej drukarni w Bydgoszczy, a po wydrukowaniu paczki z gazetami przewożono do Poznania. Elektroniczny przesył danych był w tamtych czasach absolutna nowością, nieznaną w Polsce. W tamtym okresie staliśmy się też właścicielami ogólnopolskiego, renomowanego czasopisma „Sportowiec”, którego redaktorem naczelnym był Jacek Żemantowski.
Z drugiej strony, był to czas rodzącego się dopiero w Polsce, jeszcze niezbyt uporządkowanego wolnego rynku.
Racja. Zakupów dokonywano głównie za gotówkę. Gdy jeździłem po papier gazetowy do zakładów w Skolwinie, to nie z czekiem czy wydrukiem potwierdzenia przelewu, ale z torbą pełną pieniędzy. Podobnie wyglądały zakupy farby drukarskiej. Gotówką płaciliśmy w Szwecji za wspomnianą maszynę rotacyjną. W samochodzie woziło się też „upominki” dla kontrahentów - najczęściej wysokoprocentowe. Łatwo było paść ofiarą oszustwa. Dziwni ludzie oferowali a to rzekomo rewelacyjny sprzęt poligraficzny, a to komputery.
Polityka i politycy pomagali czy przeszkadzali „Expressowi” w tamtych czasach?
Różnie bywało. Niektórzy przyglądali się nam podejrzliwie, uważając że „Express” będzie służył swym właścicielom jako narzędzie do politycznej kariery. Z perspektywy czasu widać, że nie mieli racji. Inni postrzegali nas inaczej. Uważali, że nowa prasa może wypromować ich aktywność i zabiegali, żeby mieć ją w miejscowościach, z których się wywodzili. Z tego powodu powstała m.in. mutacja „Expressu” na Piłę. Istniała kilka lat. Jeszcze lepiej układała się współpraca z bydgoskim ratuszem. Miałem okazję współpracować z pięcioma prezydentami. Oczywiście każdy miał inną osobowość i inny styl działania. Z każdym jednak udawało się znaleźć płaszczyznę porozumienia. Chociażby przy okazji akcji inicjowanych przez „Express”. Gdy na przykład ogłosiliśmy plebiscyt na „Bydgoszczanina Stulecia”, to udało nam się nawiązać kontakt z panią Jadwigą Barciszewską, mieszkającą wtedy we Wrocławiu córką ostatniego przedwojennego prezydenta Bydgoszczy. Zaprosiliśmy panią Jadwigę do Bydgoszczy, pokazaliśmy jej miasto. Bardzo mocno włączył się w to prezydent Henryk Sapalski, mimo że był to prezydent z reguły zachowujący wobec „Expressu” duży dystans.
Do pełni szczęścia brakowało „pałacu prasy” dla redakcji, działu reklamy i składu komputerowego…
Powstał przy ul. Warszawskiej 13, ale nie od razu. Zajmowany przez wiele firm budynek przejmowaliśmy systematycznie, odkupując piętro po pietrze, skrzydło po skrzydle. I remontowaliśmy go, przystosowując do naszych potrzeb. Nie można było iść na skróty. Bilans wydawnictwa wyszedł na zero dopiero po trzecim roku działalności. Od czwartego zaczęliśmy przynosić zyski, które systematycznie powiększaliśmy - aż do 2011 roku. Do naszej drukarni ściągaliśmy ogólnopolskie wydawnictwa, jak „Super Express”, który z małą przerwą drukuje się w Bydgoszczy do dziś. Maszyna ze Szwecji, która w chwili zakupu miała już 20 lat, pod koniec XX wieku dożywała swych dni. Znów pojawił się dylemat: albo kres rozwoju, albo zakup nowego sprzętu. A w tym celu trzeba było znaleźć inwestora gotowego wyłożyć kilkanaście milionów euro.