Czyż nie dobija się koni? Owszem, 50 tysięcy rocznie
Żyjemy w stanie schizofrenii. Deklarujemy przywiązanie i szacunek do koni, które towarzyszyły od wieków naszym przodkom. Ale wolimy nie wiedzieć, co się z nimi dzieje.
16 września mijał tydzień od objęcia stanowiska prezesa Stadniny Koni w Prudniku przez Józefa Stępkowskiego, byłego posła Samoobrony z Otmuchowa. Ludzie ze stadniny nie chcą opowiadać prasie o wizycie znanego handlarza, który tego dnia w towarzystwie prezesa obejrzał konie. Boją się o pracę. Gość od razu zabrał jednego. Trzy dni później przyjechał po pozostałe. Część załogi od razu się domyśliła, gdzie trafi pięć sprzedanych koni. Kogoś to zbulwersowało. Informacja o transakcji jeszcze tego samego dnia trafiła do jednej z fundacji zajmujących się opieką nad zwierzętami.
Dziennikarze Radia Opole w październiku próbowali ustalić, co się stało z 3 klaczami i 2 ogierami. Poszukali nabywcy. Według umowy to Ludwika S. z Kluczborka. Nie znaleźli jej pod podanym adresem. Pytali wśród miejscowych hodowców koni, ale też nikt nie słyszał o takiej osobie. Konie w ciągu tygodnia od zmiany właściciela powinny zostać zgłoszone do Centralnej Bazy Danych Koniowatych, którą prowadzi Polski Związek Hodowców Koni. Nowa właścicielka zrobiła to dopiero, kiedy o sprawie zrobiło się głośno. Związek jednak nie ma obowiązku i nie kontroluje, co się dzieje ze zwierzętami. Jest prawdopodobne, że stoją w bazie przeładunkowej pod Częstochową, gdzie czekają na transport do Włoch. Albo już tam pojechały. Na rzeź.
- Nasza stadnina prowadzi hodowlę, a nie chów koni i dlatego nie sprzedaje koni na rzeź - tłumaczy pełniący obowiązki prezesa stadniny Józef Stępkowski. - Nabywcą koni jest osoba fizyczna. Spółka nie ma możliwości sprawdzenia, kim dana osoba jest oraz jakie są dalsze losy koni. Po sprzedaży konia spółka nie ponosi odpowiedzialności za dalsze losy zwierząt.
Jak wyjaśnia prezes - konie sprzedano z zachowaniem wszelkich procedur. Przeszły proces wewnętrznego brakowania, w czasie którego wybiera się konie z tzw. stada podstawowego, które musi być bezwzględnie zachowane dla celów hodowlanych trzymanej w Prudniku rasy (stadnina specjalizuje się w rasach szlachetnej półkrwi oraz koniu małopolskim). Po brakowaniu przenosi się je do stada obrotowego. Wtedy mogą być wystawione na sprzedaż do celów hodowlanych i rekreacyjnych. Nabywca był jedynym oferentem. Cenę sprzedaży ustalono z nim w drodze negocjacji. Pisemnie oświadczył, że kupuje konie na cele nie związane z działalnością gospodarczą lub zawodową.
Etyka koniarza
Choć sprawa sprzedaży koni z Prudnika zrobiła się głośna, nikt nie zdecydował się zawiadomić prokuratury o podejrzeniu nieprawidłowości. Nie zrobiła tego do tej pory Agencja Nieruchomości Rolnych, która jest właścicielem stadniny. Poprzedni prezes stadniny Dariusz Świderski, którego wyrzucono we wrześniu po kilkunastu latach pracy, sam doczekał się od Agencji zawiadomienia do prokuratury o rzekome nieprawidłowości przy sprzedaży koni za jego kadencji. Prudnicka prokuratura zawiadomienie zbadała i odmówiła wszczęcia śledztwa.
Pierwsza sprzedaż prezesa Stępkowskiego może jednak budzić wątpliwości. Konie sprzedano poniżej wartości rzeźnej, za 500 - 1500 złotych. Dorosły koń waży około pół tony, tymczasem w rzeźni za starego konia płacą 3 złote od kilograma. Za młodego nawet 5 złotych.
- Cena rzeźna nie jest dla nas wyznacznikiem przy wycenie koni do sprzedaży - wyjaśnia dalej prezes Stępkowski. - Niektóre konie wybrakowane, czy to ze względu na wiek czy konie posiadające wrodzone lub nabyte wady lub choroby, są wyceniane po niskich stawkach. Takich, które spowodują, że znajdą się na nie nabywcy, chcący sprawować nad nimi opiekę. W poprzednich latach zdarzało się, że niektóre konie z tych względów były sprzedawane za podobnie niewygorówane pieniądze.
Jednym słowem - zastosowano ulgę dla miłośników starych koni. Tylko że kupujący był znanym w środowisku koniarzy handlarzem na rzeź. Z punktu widzenia dużej stadniny, posiadającej ok. setki koni w stanie hodowlanym, to może nie jest istotna strata finansowa. Dla rasowych koniarzy gorsze jest złamanie pewnej niepisanej zasady - nie sprzedajemy koni niesprawdzonym ludziom, na rzeź. Pod swoim imieniem i z własnym paszportem albo z jakimiś dosztukowanymi dokumentami, co spowoduje, że nie da się ustalić losów sprzedanych koni.
W 2014 roku Najwyższa Izba Kontroli dokładnie sprawdziła prudnicką stadninę, w tym także sposób gospodarowania zwierzętami. W sprawdzanych latach 2011-2013 rocznie stadnina sprzedawała ok. 20-30 sztuk. W 2012 roku konie rasy małopolskiej zł średnio za 4,5 tysiąca. Konie rasy szlachetnej półkrwi za prawie 9 tysięcy. Według danych z Centralnej Bazy Danych Koniowatych tylko jeden z prudnickich koni trafił wtedy na rzeź. Ogier Luwr, sprzedany z Prudnika w styczniu 2011, a zabity cztery miesiące później. Do rzeźni trafił przez pośrednika. W Stadninie Koni Prudnik zasadą było więc skuteczne niehandlowanie końmi na rzeź. I chwała za to poprzedniemu prezesowi.
Nowy prezes stadniny zadziałał jak biznesmen, nie czując specyfiki firmy. Obniżył koszty funkcjonowania przed nadchodzącą zimą, kiedy trudno na koniach zarabiać. Pospiesznie pozbył się „towaru zalegającego w magazynie”. Z informacji, jakie przebijają się do mediów, Agencja Nieruchomości Rolnych chce wylansować podobne podejście we wszystkich stadninach państwowych.
Fundusz promocji koniny
Według ewidencji Polskiego Związku Hodowców Koni mamy w kraju zarejestrowanych ponad 300 tys. koni. Liczba zarejestrowanych zwierząt niewiele się zmienia. Co roku jednak w Polsce rodzi się co najmniej kilkadziesiąt tysięcy źrebiąt. Część koni powinna też umrzeć z przyczyn naturalnych, tymczasem w gminach praktycznie nie ma wyznaczonych miejsc do grzebania zwierząt, a koniarze nie chcą oddawać padłych sztuk do utylizacji, bo to, po pierwsze, kosztuje, a po drugie pracownicy firm drastycznie obchodzą się ze zwłokami padłego ulubieńca. Co się więc dzieje z końmi, że nasze stado krajowe praktycznie się nie powiększa?
Na jednej z sejmowych komisji rolnictwa Janusz Petelicki, hodowca koni arabskich i lekarz weterynarii, wyznał szczerze:
„Nieużyteczne konie kieruje się na ubój. Jadą do rzeźni i nikt nie płacze z tego powodu. Państwowe stadniny w Janowie Podlaskim i Michałowie to jedno z niewielu miejsc, gdzie zasłużonym koniom pozwala się dożyć naturalnej śmierci”.
- W Polsce rocznie do rzeźni trafia ok. 50 tysięcy koni - mówi Scarlett Szołgalis z fundacji Tara, zajmującej się opieką nad tymi zwierzętami. - Są rzeźnie wyspecjalizowane w zabijaniu koni. Na mięso sprzedaje się nawet rasowe konie ze znanych hodowli, po to, aby za dużo zwierząt nie trafiło do innych hodowli, bo to obniży w przyszłości ich cenę. Prawdziwy pogrom koni dokonuje się teraz, jesienią. Wiosną szkółki jeździeckie chętnie kupują młode konie, które po przyuczeniu pracują przy nauce jazdy. Jesienią, kiedy sezon się kończy, takie konie trafiają na rzeź, by przez zimę nie opłacać wysokich kosztów ich utrzymania. Wielu hodowców nie chce ich trzymać, skoro na wiosnę można kupić nowe.
W Polsce większość ludzi deklaruje, że nie je koniny. Tymczasem od 2009 roku mamy Fundusz Promocji Mięsa, prowadzony przez inną rządową Agencję Rynku Rolnego. W 2015 roku wydała ona 142 tysiące, w większości na promocję mięsa na zagranicznych targach w Hongkongu, Norymberdze i Tokio oraz w polskim Skaryszewie, gdzie jest największy koński targ w kraju. Co ciekawe, fundusz promocji koniny dofinansował też kwotą 5 tys. zł organizację... Dnia Dziecka w ogrodach kancelarii poprzedniej pani premier. W 2015 roku do funduszu wpłacono 175 tys. zł z polskich rzeźni ubijających konie i z firm, które wysyłają je na eksport, na mięso. To oznacza, że roczna wartość tego rynku wynosi 175 mln zł.
Polskie konie trafiają do Włoch, gdzie koninę jada się chętnie i często. W internecie można znaleźć amatorskie filmiki pokazujące, w jakich warunkach zwierzęta jadą 2,5 tysiąca kilometrów w swoją ostatnią drogę. Najkrótsza droga prowadzi przez Austrię, ale polskie ciężarówki ze zwierzętami omijają ten kraj. Jedzie się przez Słowację, Węgry, Słowenię, bo Austriacy poważnie podchodzą do kontroli warunków przewożenia, które w całej Unii Europejskiej dokładnie mówią, ile zwierząt może wejść do transportu, jak często trzeba je karmić, poić, wyprowadzić na wybieg.
- W Polsce nie ma punktów przeładunkowych, na których konie można wyprowadzić z samochodu, zbadać - mówi Scarlett Szołgalis. - Inspektorzy Inspekcji Transportu Drogowego wolą puszczać takie transporty, niż wzywać na miejsce lekarzy weterynarii, nawet jeśli krew leje się z auta na szosę.
Koń a sprawa polska
Nieoficjalnie mówi się, że część polskich hodowców koni otwarcie nastawia się na chów, czyli „produkcję” konia rzeźnego. Że na rynku działają dziwne firmy, skupujące konie na „słupy”, wywożące zwierzęta do Włoch bez ich przerejestrowania, bo wtedy trzeba czekać dwa miesiące i płacić za utrzymanie konia w stajni. Jak to robią? Podobno za 160 złotych można kupić paszport innego zwierzęcia, a część papierów krąży przez granicę. Konie zostają w rzeźni we Włoszech, ich papiery wracają do kraju i jedzie z nimi kolejna partia. Na początku tego roku ministerstwo rolnictwa skierowało do Sejmu nowelizację ustawy o systemie identyfikacji zwierząt której celem jest uszczelnienie kontroli nad koniowatymi. Przy okazji okazało się, że Centralna Baza Danych Koniowatych nie wymienia się informacjami o nieżywych koniach z rządową Agencją Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, która rozdziela dotacje hodowcom na transport i utylizacje padłych koni.
Na początku października o sytuacji polskich koni przez chwilę stało się głośno, gdy poseł Paweł Suski w imieniu Parlamentarnego Zespołu Przyjaciół Zwierząt zapowiedział złożenie w Sejmie projektu uchwały o „uhonorowaniu roli koni w historii Polski”. Konie faktycznie od wieków towarzyszyły naszym przodkom w pracy i na polach bitew. Nasz naród ma szczególne podejście do koni. A przynajmniej to deklaruje. W całej sprawie nie chodzi jednak tylko o symboliczne uhonorowanie koni. Drugi krok inicjatorów ma mieć bardzo praktyczne znaczenie. Chodzi o wykreślenie koni z ustawy o organizacji hodowli i rozrodzie zwierząt gospodarczych. W ten sposób konie przestaną być w świetle prawa zwierzęciem hodowlanym, a zostaną zwierzęciem towarzyszącym, jak koty czy psy. Nie można już ich będzie zabić w ubojni i wykorzystywać do produkcji mięsa dla ludzi. To uderzy w podstawy rodzącego się sporego przemysłu. Polski Związek Hodowców Koni już zaprotestował. Jego przedstawiciel Zbigniew Jaworski powiedział w mediach, że chów koni to niebagatelne źródło dochodu dla ponad 40 tysięcy drobnotowarowych gospodarstw rolnych. Wojna o taką zmianę w prawie za chwilę stanie się głośna.
Może więc warto przynajmniej w państwowych stadninach pozwalać im żyć do naturalnej śmierci, zamiast traktować je tylko jak mięso?