Czy bać się Turcji? Czemu Turcy oddają władzę w ręce jednego, autorytarnego, polityka? Mówi dr Karol Bieniek, turkolog z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie
Próba puczu, zamach terrorystyczny w sylwestra, odwracanie się od Europy, niemal autorytarne rządy prezydenta Erdoğana. Co tak naprawdę dzieje się w Turcji?
Zacznijmy do zamachu sprzed kilku tygodni w Stambule: w połowie stycznia złapano człowieka, który go dokonał. Jak podają tureckie media, to terrorysta powiązany z Państwem Islamskim. Turcja, wkraczając do Syrii i dołączając do koalicji walczącej z ISIS, zmaga się teraz z zagrożeniem ze strony tej organizacji. Tak jak wiele krajów na świecie.
A próba zamachu stanu z lipca zeszłego roku? Trudno się połapać, o co tak naprawdę w tym chodziło.
To prawda, informacje dotyczące inspiratorów tych wydarzeń są skąpe. Prezydent Erdoğan uparcie twierdzi, że za próbą zamachu stanu stał Fethullah Gülen, kaznodzieja, niegdyś jego polityczny sojusznik, który mieszka w Stanach Zjednoczonych. Natomiast wątpliwości może budzić amatorski sposób działania tej części armii, która próbowała przejąć władzę. I to, jak szybko i sprawnie Erdoğan uporał się z próbą przewrotu. Tureckie władze niemal natychmiast po „puczu” przedstawiły przygotowane listy z setkami nazwisk - profesorów, urzędników, policjantów, żołnierzy, sędziów - do zwolnienia. Takich list raczej nie dałoby się przygotować w dzień czy dwa.
Za próbą zamachu stanu stoi więc sam prezydent?
Można zaryzykować stwierdzenie, że mógł domyślać się ewentualnych zakusów części oficerów.
Po co, w zasadzie, miałby to robić? Przecież Erdoğan i tak cieszy się niemałym poparciem Turków…
Postrzegam to jako ostatni etap przejmowania władzy i oplatania tureckich struktur państwowych siecią wpływów Erdoğana i jego Partii Sprawiedliwości i Rozwoju. Sam fakt, że próbę zamachu stanu wykorzystano do pozbycia się niewygodnych dla establishmentu ludzi i obsadzenia ich stanowisk przez sympatyków prezydenta, już oznacza umocnienie jego władzy. Druga sprawa: Erdoğan od dwóch lat mówi o potrzebie wprowadzenia w Turcji systemu prezydenckiego, zamiast parlamentarno-gabinetowego (choć i tak kompetencje prezydenta Republiki Turcji, zgodnie z konstytucją z 1982 r., są dość rozbudowane). Po próbie puczu to się w końcu dzieje - parlament przegłosował już poprawki do konstytucji, a 16 kwietnia ma się odbyć referendum narodowe w tej sprawie. Pozycja Erdoğana już w tym momencie jest bardzo silna, ale ten chce ją jeszcze w zakresie formalnym umocnić. Prezydent wypowiada się ostro: wszyscy, którzy są przeciwko tym zmianom, są związani z Gülenem, są sympatykami przewrotu, chcą zaszkodzić Turcji.
Erdoğan chce sięgnąć po pełnię władzy?
W tych poprawkach rzeczywiście są rozwiązania, które znacząco umacniają władzę prezydenta: będzie on szefem rządu, formalnym liderem partii politycznej, wybory do parlamentu i prezydenckie będą się odbywały jednocześnie, będą zrównane kadencje. Prezydent, jako lider partii, będzie mógł ustalać listy partyjne. Zakładając, że Partia Sprawiedliwości i Rozwoju dalej będzie miała tak znaczące poparcie, to Erdoğan będzie decydował, kto będzie zasiadał w parlamencie. To będzie hamowało mechanizmy charakterystyczne dla systemów demokratycznych.
Turcy zagłosują na „tak”?
Wszystko na to wskazuje. Erdoğan swoją pozycję polityczną buduje już od bardzo dawna. Premierem został już w 2002 roku, prezydentem - w 2014.
Demokracja nie jest dla Turków wartością?
Jeśli demokrację pojmujemy w najprostszy sposób - przez wybór władzy w powszechnych, rywalizacyjnych wyborach - to jest to państwo demokratyczne. I jak na razie wszystko, co robi Erdoğan, robi zgodnie z zasadami demokracji. Jeśli chodzi o te poprawki w konstytucji, również wszystko odbywa się zgodnie z procedurami: najpierw odbyło głosowane w parlamencie, a później decyzja zostanie, w referendum, oddana suwerenowi.
Ale przez wartości demokratyczne rozumiemy też pluralizm polityczny, tworzenie się społeczeństw obywatelskich i kontrolowanie przez nich władzy. A Turcy, poza demonstrującą mniejszością, są wobec Erdoğana bezkrytyczni.
Turecka polityka, proszę pamiętać, to od lat polityka twarzy. Silnych liderów, ikon, którzy zostają w polityce przez 20, 30, 40 lat. Zaczęło się od Mustafy Kemala Atatürka, twórcy i pierwszego prezydenta powstałej w 1923 roku, na ruinach Imperium Osmańskiego, Republiki Turcji. Kolejni politycy, którzy odegrali istotną rolę w najnowszej historii tego kraju, też powielali model silnego przywództwa. Erdoğan robi to samo, co jego poprzednicy. A sprzyja mu - ma w tym sporo szczęścia, ale też dużo sam zrobił - dobra sytuacja ekonomiczna tego kraju. Od 2002 roku, pomijając drobne zawirowania, wskaźniki ekonomiczne szybują w górę. Turcy są Erdoğanowi wdzięczni za to, jak zmienił ten kraj. Przeprowadzałem - w ramach badań naukowych - ankietę na tureckich uniwersytetach. Prosiłem, by ankietowani porównali Erdoğana do któregoś z wcześniejszych przywódców politycznych tego kraju. I nazwisko, które słyszałem, bardzo mnie zaskoczyło. Wie pani, jakie?
Absurdem wydaje się porównanie Erdoğana do Atatürka, ale Witold Szabłowski, autor reportaży z Turcji, pisze o takich skojarzeniach Turków.
Też często słyszałem taką odpowiedź. Że Erdoğan jest jak Atatürk - oczywiście nie w aspekcie poglądów politycznych, ale tego, jak zmienił Turcję. I rzeczywiście, Turcję w 2002 i Turcję w 2017 roku dzieli przepaść. Jestem w Turcji dwa-trzy razy do roku i zapewniam, że to postęp, który widać gołym okiem. Choćby w zakresie infrastruktury. Turcja ma też coraz bardziej rozbudowany przemysł. Wiele koncernów pobudowało tam fabryki, choćby grupa Renault, która w Turcji produkuje dacię. Ludzie zaczęli więcej zarabiać, podróżować, jeździć na Zachód. Dzisiaj może pani spotkać w Krakowie tureckich turystów, co jeszcze 10 lat temu było nie do pomyślenia - Turcy po prostu nie wyjeżdżali, mając utrudniony dostęp do paszportów i nie posiadając na podróże środków.
Ale jest też ciemna strona Erdoğana. Czyż nie ma on dyktatorskich skłonności?
Władza jest celem polityka w każdym systemie: demokratycznym i niedemokratycznym. Dla Erdoğana również. Chyba szczególnie. To, czego obawiają się przeciwnicy Erdoğana, to jego dwie tendencje: do wywoływania kryzysów i zero-jedynkowego przedstawiania rzeczywistości.
Kto nie jest z nami, jest przeciw nam?
Tak. „My jesteśmy wielka Turcja, a siły zewnętrzne nam zagrażają”. Erdoğan bardzo sprytnie łączy politykę zagraniczną z wewnętrzną. Do wyborów w 2002 roku szedł pod hasłami demokratyzacji kraju i zmiany prawa, które miały służyć wejściu do Unii Europejskiej. Teraz są „oni”, czyli Unia, i my - czyli Turcy. Erdoğan jest w swoich działaniach bardzo zdecydowany. Nie boi się. Jest radykalny. Kryzys, zarówno wewnętrzny, jak i zewnętrzny, jest dla niego narzędziem sprawowania władzy. Trochę na zasadzie: dziel i rządź. A słabość tureckiej opozycji, brak wyrazistego lidera, tylko mu w tym pomagają. Liderzy stronnictw opozycyjnych nie są w stanie konkurować z Erdoğanem również w warstwie retoryki: prezydent zgrabnie mówi, posługuje się prostym językiem, wypowiada krótkie sentencje wpadające w ucho. Dobrze gra na emocjach, budując swój obraz jako męża opatrznościowego Turcji. Otwarcie artykułuje ambicje, że Turcja będzie wielkim mocarstwem. Posługuje się takimi hasłami jak: wielki naród, wielka siła.
Tak jak kiedyś, w złotych czasach Imperium Osmańskiego?
Oficjalnie politycy Partii Sprawiedliwości i Rozwoju nie przyznają się do tego, że projekt reaktywacji tureckiej potęgi jest projektem powrotu do wielkości Imperium Osmańskiego. Natomiast pojawiają się takie pojęcia jak neoosmanizm czy postosmanizm. W polityce zagranicznej przyjęto „koncepcję strategicznej głębi”: historycznej i geograficznej. Turcja była historycznie obecna na Bliskim Wschodzie, na Bałkanach, na Kaukazie, a geograficznie jest wciąż blisko, a więc to na te tereny, a nie tylko do Europy, ma ekspandować jej gospodarka.
Tylko gospodarka? Erdoğanowi nie śni się, że może jeszcze kiedyś na te tereny powrócić, że jeszcze kiedyś Turcja będzie wielka?
Nie wiem, co się śni Erdoğanowi, ale sądzę, że jest pragmatyczny i wie, w jakich obecnie realiach funkcjonuje. Te państwa, które leżą na terenie byłego Imperium Osmańskiego, są dzisiaj suwerenne i pomimo współpracy ekonomicznej z Turcją nie życzą sobie jej politycznego patronażu.
Turecki noblista, Orphan Pamuk, wiele pisze o „hüzünie”, nostalgii i tęsknocie Turków za potęgą Imperium Osmańskiego. Czy „przeciętny Turek” tęskni za czasami dawnej świetności?
A pani tęskni za potęgą Polski Jagiellonów?
Nie, ale znam takich, którzy tęsknią.
Ale jeśli chodzi o „przeciętnego człowieka” - a tak było skonstruowane pani pytanie - to myślę, że taki ma świadomość, że żyje w XXI wieku i zajmuje się problemami swoich czasów. Choć oczywiście w przypadku historii imperium rządzonego przez 600 lat przez jedną dynastię, łatwo pewnym nacjonalistycznym ugrupowaniom grać na resentymentach.
Tyle że ostatnie z tych 600 lat to były dzieje agonii. Ostatni sułtan sam opuścił Stambuł na statku Brytyjczyków.
Przedstawiciele dynastii Osmanów później bardzo długo do Turcji wrócić nie mogli. Dawne elity nigdy nie są mile widziane przez tych, którzy ustalają nowe zasady gry.
Pytanie, czy Atatürk, ustalając te nowe zasady, nie za bardzo odciął się od tożsamości osmańskiej, tworząc świeckie państwo, wprowadzając łaciński alfabet, spychając religię na boczne tory?
Ambicją Atatürka - i całego kemalizmu - było stworzenie państwa na wzór państw zachodnich, europejskich, gdzie istnieje formalny rozdział religii i państwa. Kemalistom często zarzuca się, że narzucili Turkom świeckość, laicyzm. Ale oni tak naprawdę nie walczyli z islamem, a jedynie przesunęli go do sfery prywatnej.
Ale czy to było słuszne?
Nie oceniam tego.
Pytam, bo mam wrażenie, że to, co się dzisiaj dzieje w Turcji, wzięło się z tego, że ludzie mieli dość tej laicyzacji, zapatrzenia w Zachód.
Fakt, że islam zaczął rościć sobie prawo do tego, żeby dostać w tureckiej polityce role. Partie związane z politycznym islamem pojawiają się w Turcji od lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. I Erdoğan też wywodzi się z tego ruchu. Jednym z sukcesów propagandowych Partii Sprawiedliwości i Rozwoju jest zniesienie zakazu noszenia burek w tureckich instytucjach publicznych. Kiedy w 2005 roku studiowałem w Turcji, ani studentki, ani wykładowczynie nie mogły nosić nakrycia głowy. Teraz mogą. I wiele z nich chętnie z tego korzysta.
Turcja powstaje z kolan, tymczasem my Turcji coraz bardziej się boimy?
Nie wiem, czy się boimy. Ja przynajmniej się nie boję. Turecką politykę zagraniczną cechuje jednak pragmatyzm. Proszę pamiętać, że od 1952 roku Turcja jest członkiem NATO i przez cały okres zimnej wojny była bastionem tego sojuszu na Wschodzie. Turecka armia jest drugą, po armii Stanów Zjednoczonych, najlepiej wyposażoną armią sojuszu.
Wśród państw paktu pojawiają się jednak wątpliwości, czy to wciąż jest dobry i lojalny sojusznik.
Rzeczywiście, to, co dzieje się wewnątrz tureckiej armii - mam na myśli czystki po próbie zamachu stanu - rodzi pytanie o stopień profesjonalizacji tureckiej armii. Gwałtowne rotacje kadry zawsze rodzą takie wątpliwości. Natomiast wcale nie spodziewałbym się żadnych gwałtownych ruchów ze strony Turcji. Póki co Turcja w NATO jest, nie mówi nic, że chce to zmienić - więcej, wspiera na drodze do NATO inne państwa, na przykład bałkańskie.
Ale w Unii Europejskiej Turcja już raczej nie zagości?
Tu rzeczywiście mamy do czynienia z całkowitą porażką. Turcja musi liczyć się z Unią i utrzymywać z nią stosunki - choćby w palącej ostatnio kwestii migrantów - ale o wejściu do Unii Erdoğan już nie mówi. I chyba nawet nie marzy. Coraz częściej stawia się w opozycji do Unii. Zresztą, przesunięcie wektorów gospodarczych na Bałkany, Kaukaz i inne regiony sprawiło, że Unia przestała być już dla Turcji atrakcyjna. Turcy budują własną potęgę.
Car Mikołaj powiedział kiedyś o Turcji, czy raczej o Imperium Osmańskim, że to chory człowiek Europy…
Teraz zdecydowanie Turcja nie jest chorym człowiekiem. Ale i coraz mniej jest człowiekiem Europy.