Co zostało z jaśminowej rewolucji? Jak dziś żyje się Tunezyjczykom?
Tunezyjczycy będący autorami „jaśminowej rewolucji” uznają za sukces, że prezydent - nawet jeśli jest dyktatorem - układa ich świat tak, żeby handlarz owocami mógł spokojnie pracować.
Kartagina była wielkim miastem, które Imperium Rzymskie zrównało z ziemią, żeby potem odbudować i uczynić centrum administracyjnym Afryki Prokonsularnej obejmującej teren dzisiejszej Tunezji oraz rubieże państw sąsiednich: Algierii i Libii. Dziś ruiny sławnego miasta rozrzucone są niczym wyspy na morzu willowej dzielnicy Tunisu, gdzie za wysokimi murami mieszkają dyplomaci, politycy i przedsiębiorcy. Turysta, który mimo upału zdecyduje się na spacer między dawnym punickim portem a ruinami bazyliki Świętego Cypriana, przejdzie obok największej w dzisiejszej Kartaginie willi. Jeśli przez nieuwagę nie schowa aparatu i pokusi się o robienie zdjęć, szybko zawartość plecaka i dorobek fotograficzny będzie musiał pokazać ochronie Pałacu Prezydenckiego.
- Nie miałem bladego pojęcia, że to wypasione miejsce. Zza muru nic nie było widać… - dzieli się swoim pierwszym spotkaniem z ochroniarzami Pałacu Prezydenckiego Kamil, wolontariusz Stowarzyszenia „Dom Wschodni”, który - korzystając z wolnej soboty - poszedł zwiedzać Kartaginę. - Podeszło dwóch uzbrojonych po zęby gości i wyraźnie rozbawieni moim strachem przeglądali mój plecak, zadając pytania: „haszysz? drons? guns?”. Pożegnaliśmy się przyjaźnie. Dziwny świat.
Egzotyka
Dla Europejczyka spotkanie z rzeczywistością świata arabskiego zawsze oznacza doświadczenie pod każdym względem egzotyczne. Tunezja wcale nie odbiega od arabskich standardów. Najbardziej znana turystom Djerba jest jak egipska Hurghada czy Sharm el-Sheikh, enklawą stworzoną dla przybyszów ze świata Zachodu i rządzącą się wyjątkowymi prawami. Południowotunezyjskie wioski czy rozsiane w górach przy granicy z Algierią miasteczka z licznymi meczetami i silnie obecnymi elementami kultury islamskiej niczym nie przypominają już nadmorskich kurortów. Tunis łączy w sobie wszystkie elementy skomplikowanej mozaiki społeczeństwa tunezyjskiego.
Nic więc dziwnego, że ochrona Pałacu Prezydenckiego zareagowała na Kamila w taki sposób. Świadomi są realnych zagrożeń ze strony części opozycji politycznej, która nie stroni od przemocy. W 2015 roku w zamachu w Muzeum Bardo zginęły 24 osoby, trzy lata później ładunki przymocowane do ciała kobiety eksplodowały, raniąc w centrum miasta 20 osób, głównie policjantów. Z drugiej strony doskonale wiedzą, że Pałac Prezydencki leży na szlaku turystycznym pomiędzy centrami archeologicznymi i nocnymi klubami, do których swoje kroki kierują ludzie mający zupełnie inne zamiary. Z obowiązku więc zatrzymują Bogu ducha winnych turystów i podpitych imprezowiczów, traktując ich jak potencjalnych terrorystów. W takich okolicznościach ich praca ociera się o groteskę.
Nowy, lepszy świat?
Pałac Prezydencki w Kartaginie oficjalnie nazwany został przez swojego budowniczego Pałacem Republiki. Wzniósł go w latach 1960-1969 Habib Bourguiba, ojciec niepodległej Tunezji. Pierwszego lokatora zastąpił po zamachu stanu w 1987 roku Zine el-Abidine Ben Ali, ten sam, którego obaliła w 2011 roku „jaśminowa rewolucja”. Po pięciu kolejnych prezydentach czasu przemian porewolucyjnych, którzy następowali po sobie szybciej niż polscy premierzy w latach 90. XX wieku, urząd prezydenta republiki objął pod koniec 2019 roku Kais Said. - Mam nadzieję, że to będzie nowy Bourguiba - dzieli się swoimi nadziejami Nabil, dziennikarz jednej z tunezyjskich rozgłośni radiowych. - Partie polityczne, które są dziedzicami Bourguiby, dziś są całkowicie skompromitowane, nasi demokratyczni politycy są skorumpowani i skupieni na wykorzystaniu władzy dla własnych interesów. Tak to jest, kiedy władza brata się z biznesem.
Przybysz z Europy, który trzyma się wydeptanych przez turystów ścieżek i spod zegara w centrum miasta przechodzi szeroką Avenue Bourguiba do mediny, następnie zwiedzi muzeum w Bardo, wyskoczy poza Tunis zobaczyć ruiny Utyki czy Udyny, pobawić się w Bizert czy Gammarath, może nie dostrzec kryzysu, który trawi kraj i pogrąża coraz większą część społeczeństwa w skrajnej biedzie.
Mohamed Bouazizi dokonał samospalenia, gdy policja zarekwirowała jego stragan, na którym nielegalnie handlował owocami. Wybuch społecznego gniewu był znakiem, że w takiej sytuacji odnajduje się spora część Tunezyjczyków: - Wyobrażasz to sobie? - tłumaczy powód wyjścia na ulicę tysięcy ludzi Nabil. - Policjanci, o których wszyscy wiedzą, że są skorumpowani i za łapówkę przymkną oko na każde łamanie prawa, rekwirują narzędzie pracy człowiekowi, który próbuje zarobić na siebie i swoją rodzinę! Jego gest był dla wszystkich sygnałem: to trzeba spalić, kraj nie może dalej tak funkcjonować.
„Jaśminowa rewolucja” zakończyła się sukcesem. Ben Ali w miesiąc po wybuchu protestów był już w Arabii Saudyjskiej, a Tunezyjczycy pełni entuzjazmu z obalenia dyktatury zaczęli budować swój kraj na nowo, „po zachodniemu”. Zalegalizowano liczne partie polityczne, zmieniono w 2014 roku konstytucję, która wprowadziła system parlamentarny w przekonaniu, że silne rządy prezydenckie prowadzą do nadużyć ze strony władzy i gnębią ubogich. Wybory parlamentarne przeprowadzone w tym samym roku wygrała centro-lewicowa partia Nidaa Tounes - „Głos” czy „Wezwanie Tunezji”. Ugrupowanie miało program radykalnie świeckiego państwa i wydawało się, że „jaśminowa rewolucja” zaprowadzi Tunezję prosto w ramiona zachodniego, świeckiego i lewicowego świata.
Szybko okazało się, że nazwa partii jest złudzeniem: cała Tunezja wcale nie chce depenalizacji homoseksualizmu i rezygnacji z wpływu religii na życie publiczne. Partia rządząca rozpadła się, ukazując różnice zdań w „Głosie Tunezji” i całkowicie przepadła w kolejnych wyborach parlamentarnych w 2019 roku, zachowując zaledwie 3 z posiadanych 83 miejsc.
W październiku 2019 roku byłem w Tunezji, podczas wyborów, i prawie przeoczyłem „święto demokracji”. Na ulicach nie było żadnych plakatów wyborczych, fora internetowe, które śledzę, i profile tunezyjskich znajomych w mediach społecznościowych milczały na ten temat całkowicie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że wybory nie wiązały się z debatą, próbą zdobycia poparcia i przekonania wyborców do swoich racji i programu. Tak, jakby każdy już wiedział, kogo poprze, a władza, która do tej pory zwykła spoczywać w jednej ręce, będzie po prostu podzielona między różne grupy i środowiska. Frekwencja wyniosła 41 proc., do jeszcze bardziej rozdrobnionego niż w 2014 roku parlamentu weszło siedem partii i żadna nie była w stanie zdobyć stabilnej większości.
Ludzie jak z mozaiki
- Chcieliśmy demokracji parlamentarnej, a mieliśmy państwo skazane na walki partii, słabe i niezdolne do reform - tak „sukces” „jaśminowej rewolucji” opisuje Hamza, liberalny reżyser dokumentalnych filmów. - Sam po kilku latach straciłem nadzieję, że to może w Tunezji zadziałać. Tak naprawdę tylko w jednym wszyscy jesteśmy zgodni: chcemy zarabiać, pracować i bogacić się, a co do reszty - prawa człowieka, świeckość państwa czy wolności obywatelskie - tutaj jesteśmy jak mozaiki z muzeum Bardo. Infografiki przedstawiające kolorami miejsca w parlamencie zdobyte przez poszczególne partie do złudzenia je przypominają - żartuje.
Wraz z rozdrobionym i osłabionym przez to parlamentem Tunezyjczycy wybrali w październiku 2019 roku prezydenta. Został nim Said Kais, konserwatywny emerytowany prawnik. W drugiej turze wyborów otrzymał 72% głosów i nic dziwnego, że z tak silnym mandatem władza szybko z parlamentu przeniosła się na prezydenta.
W lipcu ubiegłego roku, gdy w związku z coraz trudniejszą sytuacją ekonomiczną, którą dodatkowo pogarszały obostrzenia związane z epidemią COVID-19, ludzie wyszli na ulice z hasłami antyrządowymi i wymierzonymi w skorumpowanych przywódców politycznych, prezydent zawiesił, a następnie rozwiązał parlament, przejmując tak naprawdę całą władzę nad Tunezją. Ludzie wyszli na ulice świętować.
Said Kais rządzi, jak chce
Prezydent Said Kais należał do grona ekspertów, którzy w 2014 roku przygotowali projekt nowej konstytucji. W 2022 roku sam napisał nową konstytucję, którą poddał pod głosowanie obywateli 25 lipca, dzień obchodzony w Tunezji jako Święto Republiki. - Ta konstytucja to wprowadzenie systemu ultraprezydenckiego - Nabil krótko opisuje nowy system rządów w Tunezji. - Prezydent rządzi krajem, jak chce, i tak naprawdę bez pomocy. Oczywiście, tekst pełen jest słów gwarantujących wolności i wartości demokratyczne, ale stróżem tego wszystkiego jest jeden człowiek.
- Mamy już dość skorumpowanych i bezradnych liderów partyjnych, słabego rządu - tłumaczy swoje poparcie dla konstytucji taksówkarz, który wiezie mnie w wieczór referendum konstytucyjnego do centrum miasta - Dlatego lepiej, żeby jeden człowiek to wszystko naprawił.
- A nie boisz się, że to w sumie będzie dyktatura? - pytam prowokacyjnie.
- Kais Said jest uczciwym człowiekiem, silną ręką ukróci korupcję i zagwarantuje praworządność. Chyba że się zmieni i zepsuje, wtedy to już koniec: Welcome to hell! - próbuje obrócić w żart.
Prawie dekadę po „jaśminowej rewolucji”, która obaliła dyktaturę Ben Alego po proteście bezradnego handlarza owocami, niecałe 30% mieszkańców Tunezji powiedziało prawie jednogłośnie „tak” propozycji Kaisa Saida, żeby wrócić do systemu prezydenckiego. W sumie z tego samego powodu: chcą pracować i uczciwie zarabiać. Po zamknięciu lokali wyborczych i ogłoszeniu wstępnych wyników centrum Tunisu zablokowali świętujący sukces nowej konstytucji Tunezyjczycy. Zapewne część z nich tak samo krzyczała i tańczyła z radości, gdy władzę utracił Ben Ali. W dekadę historia Tunezji zatoczyła koło: „jaśminowa rewolucja” usunęła dyktaturę, żeby ją na nowo przywrócić.
Nie zamieszkał w pałacu
- Ten prezydent naprawdę da nam to, co chcieliśmy w 2014 roku: wolność, demokrację, praworządność. To jest dobry człowiek - tłumaczy swoją radość z wyników referendum młoda dziewczyna ubrana w hidżab. - Po wygraniu wyborów prezydenckich nie zamieszkał w Pałacu Prezydenckim, ale cały czas pełni urząd ze swojego mieszkania.
Tunezja wchodzi w nowy etap swojej historii. Pałac Prezydencki pilnie strzeżony przez ochronę nie ma dziś lokatora, bo godny następca Bourguiby i Ben Alego woli swoją olbrzymią władzę sprawować ze swojego skromnego mieszkania emerytowanego profesora prawa. Oczywiście, że ma wrogów, ale poróżnionych ideologicznie i skompromitowanych niezdolnością do sprawowania władzy przez dziesięć ostatnich lat.
Wydaje się, że Tunezyjczycy będący autorami „jaśminowej rewolucji” uznają za swój sukces fakt, że prezydent - nawet jeśli zasługuje na miano dyktatora - układa ich świat tak, żeby handlarz owocami mógł spokojnie pracować. Nie chodzi im o wielkie, rewolucyjne przemiany systemu. Chodzi im o to, żeby po prostu mogli żyć po swojemu. A dziś może im to według nich zagwarantować Kais Said.