Co pandemia zrobiła z ludźmi, czyli brutalny finał sporu o czynsz na ul. Dobrego Pasterza w Krakowie
Na co czekasz?! Rozjedź go! - krzyknął Jerzy Krzysztof L. do syna. Jerzy Konstanty L. ostro ruszył więc renault clio i uderzył w bramę, za którą stał mężczyzna. Teraz ojciec i syn mają wyrok za próbę zabójstwa przy użyciu auta.
Zdzisław S. od 20 lat udostępniał pomieszczenia pod warsztat samochodowy na ul. Dobrego Pasterza w Krakowie. Przez myśl mu nie przeszło, że kiedyś trafi na takich najemców.
Na ogłoszenie odpowiedzieli ojciec i syn, dwaj panowie L., biznesmeni. Starszy, 56-latek, to z wykształcenia nauczyciel, młodszy 26-latek prowadził portal internetowy na temat rajdów samochodowych. Podpisano z nimi umowę 28 maja 2019 r. na wynajem, czynsz ustalono na 10 tysięcy złotych miesięcznie. Do pewnego momentu interes się kręcił, ale przyszła pandemia i rozłożyła biznes na łopatki.
Panowie L. i czynsz
Panów L. nie było stać na zapłatę pełnego czynszu za luty, marzec, czerwiec i lipiec 2020 r. Za kwiecień i maj potraktowano ich ulgowo, ale zaległości systematycznie rosły i sięgnęły kwoty ponad 40 tys. zł.
Pieniędzy za czynsz nie było, więc Łukasz S. 31 lipca ub.r. wręczył panom L. dokument o rozwiązaniu umowy najmu w trybie natychmiastowym. Panowie L. mieli dwa tygodnie na uregulowanie należności i zabranie rzeczy, ale oni potraktowali to jako formalne wypowiedzenie wojny. Tym bardziej że z powodu zaległości Łukasz S. postanowił skorzystać z prawa do zastawu i zatrzymał w lokalu rzeczy najemców w związku z brakiem płatności. Rodzina L. szacowała, że mogły być warte nawet 300 tys. zł. Zajęcie nie dotyczyło samochodów klientów warsztatu.
Rzeczy te miały pozostać na miejscu, a dwaj panowie L. mieli z lokalu zniknąć. Ich pracownicy przestali tam pracować, ale ojciec i syn tak łatwo nie złożyli broni. Zaczęli wzywać na pomoc wszystkie możliwe instytucje. Zawiadomili policję, że rodzina S. wypowiadała groźby pod ich adresem, a gdy na miejscu pojawił się patrol, panowie L. dostali zgodę na zabranie swoich rzeczy z biura.
Nie wzięli ich, zamiast tego zaczęli okupację lokalu. Zjawiła się żona Jerzego Krzysztofa L. Zamieszkała tam z mężem, a syn woził im wodę i jedzenie.
Akcja i reakcja
Rodzina S. nie pozostała bezczynna. Odłączyła prąd i gaz w warsztacie, zamknęła bramę wjazdową. Panowie L. wezwali na miejsce Powiatowego Inspektora Nadzoru Budowlanego, straż miejską, straż pożarną, speców z gazowni i elektrowni, co chwilę informowali poszczególne instytucje o rzekomo nielegalnych przyłączach prądu czy gazu. Samych interwenci policji było zgłoszonych 40, a 11 z nich doszło do skutku. Trwała wojna podjazdowa.
Twierdził, że wjechał w bramę, bo chciał uwolnić mamę. Mówiła mu, że S. próbują się włamać i chcą im zrobić krzywdę
Potem między stronami sporu pojawili się prawnicy, ale ich pośrednictwo nie załagodziło konfliktu.
Małżonkowie L. i ich syn też nie byli bierni. Biurkiem zabarykadowali wejście do pomieszczeń biurowych. Jerzy Krzysztof L. klejem kropelką zablokował kłódkę, którą rodzina S. założyła, by nikt nie dostał się do środka. Blokując kłódkę, rodzina L. miała gwarancję, że nikt niepożądany ich nie zaskoczy i nie wejdzie do biura od strony zaplecza.
Z kolei ród S. przyprowadził na posesję agresywnego psa, by blokować dostęp do bramy i utrudnić dostarczanie wody i jedzenia. A także by rodzina L. nie wywoziła rzeczy z warsztatu objętych zastawem.
Jerzy Krzysztof L. drażnił psa, by głośno szczekał, a potem mężczyzna wezwał straż miejską, że pies zakłóca mir domowy. Interwencja spowodowała, że rodzina S. postraszona mandatem psa jednak zabrała.
Taki stan wzajemnych pretensji, złośliwości i utrudnień życia trwał pięć dni.
Incydent z 5 sierpnia
Kulminacja nastąpiła 5 sierpnia 2020 r., wieczorem. Rodzina S. poczuła dziwny swąd i postanowiła przypuścić szturm od strony zaplecza. Zdzisław S. i synowie mieli bowiem w pamięci pogróżki starszego z panów L., że prędzej wszystko spali niż opuści lokal. Konrad S. przeciął szlifierką kłódkę, bo była zaklejona i nie dało się jej otworzyć. W środku ciemno, wszak prąd został odłączony. Wejście do biur blokowała też barykada z biurka. Małżonkowie L. zorientowali się, że ktoś dostał się do środka. W stronę - jak ich określała Irena L. - „napastników” poleciały różne przedmioty, a Jerzy Krzysztof L. użył gaśnicy proszkowej.
- Czułem, że w tamtej chwili walczę o życie. Myślałem, że przyszli mnie zabić - mówił potem na przesłuchaniu. Rozpylono też gaz pieprzowy. Atak został odparty.
Wjazd autem
Zdzisław S. z synami wyszli, by się umyć, ale w pewnej chwili ujrzeli, że Jerzy Krzysztof L. jest poza warsztatem. Stał za otwartą bramą i rozmawiał z synem, który siedział w aucie renault clio. Łukasz S. skoczył, by zamknąć na kłódkę bramę i gdy się przy niej znalazł, usłyszał, że ojciec mówi do syna: Na co czekasz? Rozjedź go, przejedź go! I wówczas Jerzy Konstanty L. dodał gazu i uderzył bramę, która z impetem trafiła stojącego za nią 28-latka.
Łukasz S. padł nieprzytomny, z głowy lała mu się krew. Siła uderzenia była duża, został odrzucony na odległość dwóch metrów i w tamtej chwili spadły mu buty.
Jak sam potem zeznał, nie wiedział, co się stało. Ocknął się dopiero w szpitalu. Okazało się, że miał złamaną kość czołową, oczodołu i nosa. Szpitalne łóżko opuścił po ośmiu dniach, ale skutki psychiczne zajścia też były poważne. Do tej pory cierpi na bezsenność, bóle głowy, nerwowe tiki, kłopoty z mową. Nie wrócił do pracy, jest na utrzymaniu ojca.
Sprawca ataku autem odjechał. Mówił potem, że spanikował. Wrócił, gdy pojawiła się policja. Tego dnia była już tam wzywana wielokrotnie. Najpierw, bo ponoć doszło do rozmontowana instalacji gazowej w warsztacie. Potem, bo ktoś rzucał pojemnikami z wodą w auto młodszego z panów L. Następne zgłoszenie dotyczyło siłowego wejścia do warsztatu oraz faktu, że 10 nieznanych mężczyzn bije rodziców Jerzego Konstantego L. Mieli mieć pałki i gaz łzawiący. Kolejne zgłoszenie informowało, że „rodzice zostali zaatakowani przez karków i trwa bójka”. Ostatecznie pogotowie i patrol zjawiły się, by wyjaśnić sprawę ciężko rannego Łukasza S.
Panowie L. trafili za kratki. Prokurator zarzucił Jerzemu Konstantemu L. próbę zabójstwa przy użyciu auta, a jego ojcu - nakłanianie syna do uśmiercenia Łukasza S. Nie przyznali się do winy.
Kierowca tłumaczył się, że wjechał w bramę, bo chciał uwolnić mamę, która za nią stała na posesji. Wcześniej przez telefon mówiła mu, że S. próbują się włamać i chcą im zrobić krzywdę, przeraźliwie przy tym krzyczała. Ojciec - według relacji rodziny L. - rzucił tylko do syna: Uderz w bramę. Nie kazał mu nikogo przejechać.
Biegli wskazali, że auto uderzyło przednią częścią w łączenie skrzydeł bramy, jechało wtedy około 12 km na godzinę - co odpowiada dynamicznemu ruszaniu.
W kwestii opłat za najem Jerzy Konstanty L. mówił, że w warsztacie nie zostało zamontowane ogrzewanie przed rozpoczęciem sezonu grzewczego - z tego powodu nie czuli się zobowiązani do płacenia całości czynszu. Potem był koronawirus, a rodzina S. domagała się dalej opłat, ale faktury wystawiała na wyższe kwoty.
- Dawaliśmy połowę, bo lokal nie spełniał warunków do pracy. Zgodziliśmy się na płacenie „pod stołem”, bo była pandemia - wyjaśniał oskarżony. Rodzina S. zaprzeczała, by tak odbywały się rozliczenia finansowe z najemcami.
Wyrok skazujący
Sąd Okręgowy w Krakowie przyjął, że doszło do próby zabójstwa i skazał obu panów L. na kary po 10 lat więzienia i do zapłaty po 10 tys. zł zadośćuczynienia dla pokrzywdzonego Łukasza S.
Wyrok nie jest prawomocny.