Paweł Krzysiek, szef oddziału komunikacji społ. Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża.
Przyjmować uchodźców czy nie przyjmować? Zacznę od takiego hamletowskiego pytania, bo ludzie sa bardzo w tej kwestii podzieleni. Z czego to wynika?
Ciężko mi powiedzieć, z czego to w Polsce wynika. Może wynika to z oprawy medialnej skupiającej się tylko na masach ludzkich fruwających przez płoty gdzieś na Bałkanach. Albo z obawy, że sytuacja w kraju, która nie jest idealna, może się pogorszyć. Dla Międzynarodowego Czerwonego Krzyża sprawa jest prosta - należy szanować wybory ludzkie. Ludzie podejmują bardzo trudne decyzje, często dotyczące ich życia albo śmierci. Wydają oszczędności swojego życia, żeby na łódce pontonowej bez kamizelek ratunkowych przedostać się przez morze, co jest niesamowicie desperackim krokiem. Ci ludzie do czegoś dążą, tak jak my kiedyś dążyliśmy do poprawy swojego losu wyjeżdżając za granicę. Najważniejsze jest, aby w tych ludziach widzieć drugiego człowieka. Aby w tych ludziach widzieć historię tego człowieka, jego przeżycia. Rozumieć powody jego decyzji. Należy też rozumieć potrzebę tego człowieka do poprawy swojej sytuacji. Dzisiaj żyjąc w Jordanii czy w Turcji w obozie dla uchodźców w namiocie przez 6 lat, ludzie chcą zmiany. Bardzo ciężko jest się postawić w sytuacji tych ludzi, bo u nas wojna już się skończyła. My żyjemy w relatywnym dobrobycie. Ja w Syrii widzę niesamowite ludzkie cierpienie, niesamowita przemoc.
Media skupiają się głównie na sensacjach. Jak właściwie pokazać te ludzkie losy?
To jest rola mediów, bo one mają władzę nad ludzkimi umysłami. Ci ludzie są postrzegani jako masa ludzka. Również moją rolą jest uświadamiać ludziom, że po drugiej stronie frontu jest drugi człowiek. Podobnie jak nasi dziadkowie podczas II wojny światowej, ci ludzie przeżywają ogromne dramaty. Są matki, są dzieci, rodziny. Oni często wcale nie chcą uciekać z kraju. Tęsknią za Syrią sprzed wojny. Tam był ich dom. Syria sprzed wojny to był kraj relatywnego dobrobytu. Mamy do czynienia z osobami, które podejmują własne decyzje. Co z nimi zrobić? Pomagać im czy wypychać ich z powrotem? Ja nie potrafię na to odpowiedzieć. Natomiast boję się zadać pytanie: jeżeli wyrzucimy tych ludzi, to gdzie oni pójdą i jak skończą?
Ale media też są podzielone. Niektóre z założenia piszą negatywnie o przyjmowaniu uchodźców, a niektóre piszą pozytywnie. A co ma zrobić czytelnik? Komu wierzyć, jeżeli nie ma innych źródeł informacji?
Na pewno mamy do czynienia z sensacjonalizmem zjawiska uchodźców. Ale zawsze jest miejsce, żeby o tym dramacie ludzkim rozmawiać w mediach. Wiem to sam po sobie. Po rocznej pracy w Syrii w ramach MCK dostaję coraz więcej zaproszeń na debaty i spotkania. Ludzie chcą rozmawiać na te tematy. Najważniejsze jest to, żeby docierać do bezpośrednich źródeł informacji. Dzięki mnie media mogą dotrzeć bezpośrednio do osoby, która mieszka w Syrii, która widzi co tam się dzieje, bo jeździ za linię frontu. Mogą ze mną porozmawiać o kłopotach czy życiu uchodźcy. Może warto jest porozmawiać z samym uchodźcą, rodziną.
Czym konkretnie zajmuje się pan w Syrii?
Jestem szefem komunikacji społecznej Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, czyli programu, który zajmuje się przybliżaniem światu tego, co dzieje się w Syrii. Dzisiaj oglądając przekazy z tego kraju, oglądamy walki, oglądamy dzieci pod gruzami, przekazy polityczne, wypowiedzi mocarstw. Moją rolą jest pokazać ludzką twarz tego konfliktu. Przede wszystkim są to wyjazdy w teren, rozmowy z ludźmi, czasami fotografowanie ich za ich zgodą. Bardzo często ci ludzie chcą przekazywać jakieś wiadomości w świat, więc mogą to zrobić przez mnie. W sytuacji, w której dziennikarze czy media albo nie są w stanie dojechać, albo znajdują się po jednej lub po drugiej stronie tego konfliktu, jest niezwykle istotne, żeby znaleźć organizację, która jest bezstronna, bez żadnych konotacji politycznych, która będzie w stanie taki przekaz pchnąć w świat. To jest jedna sprawa. Po drugie, chcemy przybliżyć światu potrzeby humanitarne w tym kraju. Konflikt w Syrii trwa już 6 lat i będzie się toczył jeszcze dość długo. A jeżeli nawet się skończy, to jego konsekwencje będą trwały przez następne dekady. Naszą rolą jest pokazanie sytuacji humanitarnej. To co my widzimy w terenie, to, że ludzie potrzebują bezpieczeństwa. Ludziom nie wystarczy pomóc paczką żywnościową raz. Pomoc w miejscach, które często są całkowicie zależne od pomocy humanitarnej, jest niezwykle ważna. Ważne jest, żeby tę linię życiową podtrzymać. Nie jesteśmy w stanie tego zrobić bez pomocy, którą otrzymujemy od państw. Od różnych organizacji. Od ludzi, którzy wchodzą na naszą stronę i wpłacają 10 euro czy franków szwajcarskich. Po trzecie moja praca polega na tym, żeby uświadamiać, że konsekwencje konfliktu, używania pewnego rodzaju broni spadają na ludność cywilną. Międzynarodowe prawo humanitarne, które opiera się na konwencjach genewskich, które definiują podstawowe prawa w czasie wojny, jest bardzo jasne. Ludność cywilna nie powinna być atakowana, a bardzo często jest. Szpitale nie powinny być atakowane, a, niestety, są. Pracownicy humanitarni powinni mieć dostęp do ludzi, którym pomagają, a często tak nie jest. Naszą rolą jest o tym mówić. Oczywiście słowami nic nie możemy zmienić. Bardzo często te słowa wpadają w próżnię. Natomiast międzynarodowe prawo humanitarne to są podstawowe zasady zachowań społeczeństwa, które są, o których musimy mówić i które musimy traktować jak standardy. Gdybyśmy zniwelowali te wszystkie standardy, nie wiem w jakim kierunku poszedłby świat.
Nie boi się pan wiedząc, że te standardy są łamane?
Jeżeli standardy są łamane, to ja się przede wszystkim boję o ludność cywilną. To ludność będzie cierpieć pierwsza i będzie cierpieć najbardziej. Nawet jeżeli otrzymamy gwarancje bezpieczeństwa wszystkich stron konfliktu, nasza praca wiąże się z ryzykiem. Moździerz czy bomba zrzucona z samolotu zdarza się. To jest wpisane w naszą politykę działania. Minimalizujemy zagrożenie dla naszych pracowników w terenie, ale nie możemy go zniwelować całkowicie. Ostateczna odpowiedzialność za przestrzeganie prawa humanitarnego czy za chronienie organizacji humanitarnych, które są w danym momencie w terenie, należy do walczących stron w konflikcie, więc są pewne granice, w których możemy działać. To jest praca na adrenalinie. Ale jeżeli zabraknie takich organizacji jak Międzynarodowy Czerwony Krzyż, który jest najstarszą organizacją tego typu, postrzeganą jako organizacja bez konotacji politycznych, ma doświadczenie w pracy w strefach konfliktu, to kto przyjdzie tym ludziom z pomocą?
Jak pan trafił do tej organizacji?
Jak mieszkałem w Damaszku i pracowałem dla UNICEF, dla ONZ, biuro Czerwonego Krzyża było w sąsiednim budynku. Któregoś dnia myśląc o zmianie kierunku zawodowego wszedłem do środka i zacząłem zasięgać informacji. Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża to jest marka. To jest organizacja, która wzbudza respekt. W ONZ każdy o Czerwonym Krzyżu mówił w kontekście wysokich standardów w sposobie pracy czy możliwości dojazdu w strefę konfliktu. Nawet było takie powiedzenie: jak wszystkie samochody ze strefy wojny wyjeżdżają w jednym kierunku, samochodem, który wjeżdża w przeciwnym kierunku, są samochody Czerwonego Krzyża. Tego typu opinie mnie motywowały do tego, aby do nich dołączyć. Jeżeli już chcę pracować w strefie wojny, to dlaczego mam nie pracować dla organizacji, która ma najwyższe standardy i jest najbardziej efektywna. To organizacja, która potrafi spędzić z ludźmi na dyskusjach godziny. Zawsze do ludzi wraca. Ważne jest to, żeby się łączyć z tymi ludźmi na poziomie mentalnym. Bez tego aspektu człowieczeństwa, bez związku emocjonalnego z ludźmi, którym się pomaga, nasza praca nie miałaby sensu.
Nie każdy sobie wybiera taką przyszłość zawodową. Skąd taki pomysł na życie u pana?
Zawsze byłem aktywny. Zawsze mnie nosiło gdzieś po świecie. Po studiach wyjechałem do Syrii, aby uczyć się arabskiego, aby robić doktorat na temat mediów arabskich i kultury medialnej, która jest zupełnie inna na Bliskim Wschodzie. W trakcie tej nauki zacząłem pracować jako wolontariusz w obozie dla uchodźców na granicy z Irakiem. Wtedy uchodźcy iraccy wjeżdżali do Syrii. Dzisiaj jest odwrotnie. No i już zostałem. Bardzo mi się to spodobało. Spodobał mi się aspekt ludzki tej pracy. Kiedy byłem za murami jakiegoś obozu, patrzyłem na ludzi na dwóch metrach kwadratowych bez jakiejkolwiek nadziei na przyszłość, zdałem sobie sprawę, że to my jesteśmy dla tych ludzi jedynym źródłem nadziei. Jedynym wsparciem. Myślę, że to mnie w tej pracy urzekło. Jednym z moich najpiękniejszych doświadczeń humanitarnych było odwiedzanie więzień w Iraku. Powracało odczucie, że pomaga się ludziom, którzy zostali pozbawieni nadziei. Oni nie mają żadnego kontaktu z rzeczywistością. To my przynosimy wieści od ich rodzin, organizujemy wizyty bliskich, rozmawiamy o ich problemach, ja można poprawić warunki, w których się znajdują. To jest to wsparcie.
Tą wiedzą dzieli się pan na swoim rodzimym uniwersytecie, żeby uświadamiać studentów?
Nie tyle uświadamiać. Chciałbym się podzielić swoją wiedzą. Historie, które są poza liczbami, są o ludziach, z którymi pracujemy. Chcę je przekazywać.