Bydgoscy radni, jak ogary, poszli w las. Jednak zamiast gonić króliczka, pogonili się sami
Co ciekawe, na poziomie regionalnym i lokalnym politycy potrafią porozumiewać się bez inwektyw. Nie byłam w całym życiu zawodowym świadkiem żadnej sesji rady miasta czy sejmiku, podczas której radni kłócili się bez pardonu – napisała parę dni temu moja koleżanka, dziennikarka z Torunia, w komentarzu m.in. do szarży Władysława Frasyniuka, który porównał żołnierzy na granicy z Białorusią do watahy psów. W celu rewizji poglądu o wyższym poziomie sporów na lokalnym szczeblu polityki kiedyś będę musiał moją koleżankę z Torunia zaprosić nas sesję Rady Miasta Bydgoszczy.
Owszem, tutaj też, podobnie jak w Toruniu, na szczęście radni i ratuszowi notable nie polemizują ze sobą „frasyniukiem” czy „niesiołowskim”. Powiem jednak szczerze, że prędzej wybaczyłbym im nieparlamentarną odzywkę, aniżeli coś, co nazywam uwiądem – nie starczym, tylko sprawczym. Pasjami lubimy ostatnio odwoływać się do Józefa Piłsudskiego. Marszałek, wiadomo, w słowach nie przebierał. Za to, przynajmniej gdy jeszcze zdrowie mu służyło, był pragmatyczny i nadzwyczaj skuteczny.
A jaką skutecznością mogą pochwalić się porucznicy znad Brdy? Sesja rady w ubiegłym tygodniu miała tylko jeden punkt obrad: przyjęcie opinii na temat listy zadrzewionych terenów w mieście, które Nadleśnictwo Bydgoszcz chce objąć specjalną troską w ramach przepisów o lasach ochronnych. To takie lasy, które wprawdzie nie są nietykalne, lecz za wycinkę których należy wrzucić do państwowej skarbonki, z przeznaczeniem na gospodarkę leśną, dwa razy więcej niż za wycięcie zwykłego zagajnika.
Lista lasów ochronnych w Bydgoszczy ewidentnie kryła polityczną pułapkę. Pełna zgoda na nią samorządu oznaczałaby spowolnienie rozwoju miasta. Z kolei odrzucenie tej listy w całości stawiało grupę trzymającą władzę w mieście w nieciekawym świetle. Wszak ochrona środowiska naturalnego to jeden z ważniejszych zapisów w programach zarówno Platformy, jak i Lewicy. Zdrowy rozsądek podpowiadał więc, by wspólnie, w zgodzie negocjować zapisy na liście punkt po punkcie. Do takiego scenariusza nakłaniała też radnych Miejska Pracownia Urbanistyczna.
Co natomiast dzieje się na sesji? Radni PiS bez zapowiedzi przyprowadzają na obrady delegację leśników, którzy chcą przedstawiać swe racje. Gościom nie jest jednak dane zabrać głos, bo sprzeciwiają się temu przewodnicząca rady i prezydent miasta.
- Jeżeli nie powiedzą, ile lasów wycięto dzięki „Lex Szyszko” i przyjętej niedawno przez Sejm „Lex Izera”, to nie wyrażam zgody na wystąpienie – tak wita gości Rafał Bruski. Nie tłumaczy, dlaczego nadleśniczy z Bydgoszczy ma świecić oczami za decyzje ministra Szyszki sprzed lat. Czyż to nie tak, jakby oczekiwać, że prezydent Bydgoszczy będzie się bił w piersi za, powiedzmy, burmistrza Żelechowa, który parę miesięcy temu prowadził samochód i spowodował kolizję w bardzo podejrzanym stanie?
Atak prezydenta spotyka się z równie wyrazistą ripostą: razem z obrażonymi leśnikami wychodzi większość radnych PiS, po drodze łypiąc złym okiem na kolegów z klubu, którzy zostali na sesji. Potem dopiero radni w mocno okrojonym składzie decydują, że nie chcą lasów ochronnych na części terenów z listy nadleśnictwa.
Co dalej? Opinia rady nie jest dla resortu środowiska wiążąca. Wcale bym się więc nie zdziwił, gdyby pełna zaproponowana lista lasów ochronnych wkrótce stała się prawem. Lasy Państwowe będą się potem tłumaczyły brakiem możliwości porozumienia ze skłóconym samorządem. Samorządowa większość oburzy się, że to była decyzja czysto polityczna.
Marszałek „Ziuk” się w grobie przewraca.