Brudne pieniądze wywiadu PRL
Kulisy wielkich afer finansowych z czasów PRL i początków III RP zawsze splatają się z przestępczą, brutalną działalnością oficerów służb
We wrześniu 1939 r. całe złoto Banku Polskiego (niemal 400 mln zł) i środki Funduszu Obrony Narodowej, na które składały się datki społeczne, zapakowano do skrzyń i wywieziono z Polski. Polski skarb trafił wówczas do Wielkiej Brytanii. Po wojnie - w maju 1947 r. - po wielu zabiegach 10 skrzyń ze złotem przerzucono z powrotem do Warszawy, a kilka miesięcy później płynęła już czysta gotówka w partiach po nawet 200 tys. dol. Za te pieniądze w powojennej Warszawie kupiono sprzęt dla MON, przekazano środki na instytuty naukowe, zakupiono autobusy. Część pieniędzy trafiła do żołnierzy AK i rodzin aresztowanych. Ale 40 tys. dol. trafiło wtedy w ręce bezpieki. To była pierwsza powojenna operacja PRL-owskiego wywiadu, zwana często akcją TUN, z której pieniądze miały posłużyć między innymi do zorganizowania sprawnego aparatu bezpieczeństwa i do organizacji siatek wywiadowczych za granicą. A to wiązało się ze znacznymi kosztami. Już wtedy okazało się, że ludzie służb mają smykałkę do interesów. W ramach Specjalnej Sekcji Finansowej, którą w grudniu 1946 r. polecił zorganizować szef wywiadu wojskowego generał Wacław Komar, do pozyskiwania środków wykorzystywano państwowe biuro podróży Orbis czy firmy handlowe, w tym „Dimex” - Dom Eksportowo-Handlowy, który specjalnie do tych celów założył komunistyczny wywiad wojskowy. Firma, jak pisał dr Witold Bagiński w jednym z artykułów opublikowanych w dwumiesięczniku „Arcana”, miała się zajmować gromadzeniem towarów, na które był popyt za granicą, i przewożeniem ich na teren Niemiec. Tam otworzono filię, którą w pierwszym roku kierował Karol Geller vel Leon Zagórski, a która sprzedawała towary bądź wymieniała je na inne, wcześniej zamawiane.
Te z kolei po przetransportowaniu do kraju centrala »Dimexu« częściowo dystrybuowała pomiędzy zamawiającymi, a częściowo sprzedawała. Przerzucano złoto, szwajcarskie zegarki, kamienie szlachetne, a wykorzystywano do tego celu pocztę dyplomatyczną. Wywiad zapewniał parasol ochronny nad bezpieczeństwem tych operacji, a także ułatwiał przekraczanie granicy dla poszczególnych transportów z pominięciem kontroli i płacenia cła
- opisywał ów proceder dr Bagiński. Oczywiście przy skomplikowanym systemie i pozorowanej księgowości, przy tym, że prócz oficerów wywiadu, którzy siedzieli w tego typu firmach, zatrudnieni byli też zwykli cywile, którzy znali się na handlu, musiało dochodzić do nadużyć i już w latach 1948 i 1949 powoływano komisje, które dowodziły, jak to pracownicy Dimexu brali łapówki czy przywozili do Polski towary bez pozwolenia. Dwa ujawnione takie przypadki to był jedynie wierzchołek góry lodowej, bo też nikomu z ówczesnych władz nie zależało na ujawnianiu procederów, które jasno mogłyby wskazywać, że mało kto jest tu czysty.
W 1949 r. Specjalna Sekcja Finansowa została rozwiązana - jej działalność została zdekonspirowana, pisały o niej niemieckie gazety. Niemniej jednak bilans jej działalności był naprawdę imponujący - wywiadowi udało się zarobić prawie 8 mld zł i niemal 2 mln dol. Zarówno wywiad wojskowy, jak i cywilny podzieliły się tymi pieniędzmi. Ale nie ma szans policzyć, jakie sumy zostały zwyczajnie ukradzione, jaka część zysków przez niekontrolowane transfery trafiała do prywatnych rąk i w jaki sposób działalność SSF wpłynęła na powstanie czarnego rynku, a także fortun najróżniejszych agentów i kupców.
To był w powojennej Polsce najbardziej chyba znany przykład na to, w jaki sposób, wykorzystując aparat bezpieczeństwa PRL, zdobywano nielegalne finanse. Ale też ten mechanizm powtarzał się i potem, wielokrotnie, czego efektem zresztą były kolejne afery: w 1962 r. była to tak zwana „Afera Kurierska”, w 1971 afera „Zalew” - gdy funkcjonariusze służb i ich współpracownicy i przemycali złoto, dewizy i biżuterię i nimi handlowali. Bodaj najsłynniejszą z nich jest afera „Żelazo”, kiedy to oficerowie wywiadu wspólnie ze współpracującymi kryminalistami zdobywali pieniądze, kradzione kosztowności i dzieła sztuki, a po niej - afera FOZZ. Mimo że opisywano je bardzo szeroko w publikacjach i książkach, wciąż skrywają wiele zagadek. Jedna z nich - przy okazji „Żelaza” - dotyczyć może zabójstwa małżeństwa Piotra i Alicji Jaroszewiczów. Na taki trop w jednej ze swoich książek wskazywał choćby Albin Siwak, który w „Trwałych śladach” pisał:
W rozmowie ze mną kilka razy Piotr wracał do afery »Żelazo«. Mówił mi, a później napisał to na 245 stronie swojej książki pod tytułem »Przerywam milczenie«, że afera »Żelazo« była niemożliwa do zrealizowania bez wiedzy i zgody Stanisława Kani, który był wtedy szefem wywiadu MON i MSW. Piotra zdenerwowała też książka Kiszczaka, w której napisał, że Milewski z afery »Żelazo« nie wziął ani grama złota. - No słuchaj - krzyczał Piotr, włączając magnetofon. Zdumiony usłyszałem swój własny głos, moich kolegów z Biura Politycznego i Kiszczaka, który mówił: »Milewski sam swoją ręką kładł do papierowych toreb złoto oraz drogie kamienie, bez oceny ich wartości. Nikt tego nie ważył, tylko on swoją ręką wkładał do toreb. Następnie pisał na torbie nazwisko oficera i za dobrą służbę sam te torby wręczał wąskiej grupie, bo około piętnastu osobom«. Najbardziej jednak zaskoczył mnie Piotr tymi taśmami z posiedzenia Biura oraz znajomością paru dobrze chronionych tajemnicą faktów.
Albin Siwak jest przekonany, że w związku z tym, że z domu Jaroszewiczów nie zginęły żadne cenne precjoza, zbiory numizmatów i kosztowne pamiątki, chodziło o jedno: aby zabrać stamtąd wszystko to, co mogłoby w złym świetle postawić ludzi, którzy wzbogacili się na aferze „Żelazo”, a wśród nich materiały książki Piotra Jaroszewicza, w której miał opublikować listy płac konfidentów. Ludzie, którzy związani byli z aferą „Żelazo”, posunęli się więc do brutalnej zbrodni byłego premiera i jego żony.
Operacja „Żelazo” narodziła się w latach 70. XX w. i polegała na przestępczej działalności, czyli napadach rabunkowych, kradzieżach, a nawet morderstwach - celem było zdobycie pieniędzy i wartościowych przedmiotów. Skarbami pozyskiwanymi drogą przestępstwa finansowano działalność wywiadu PRL, ale oczywiście, podobnie jak przy poprzednich operacjach, część tych „konfitur” wpadała do rąk prywatnych. I Departamentem MSW kierował wówczas generał Mirosław Milewski. Do przeprowadzenia operacji przestępczych zatrudniono ówczesnych gangsterów, trzech braci: Jana, Mieczysława i Kazimierza Janoszów, którzy w zamian za bezkarność mieli też mieć udział w zrabowanych łupach. Zrabowali 200 kg złota, z czego dostali 40 kg. Resztą podzielili się partyjni dygnitarze. Cała sprawa zaczęła się sypać, kiedy w kwietniu 1984 r. do siedziby bezpieki przy ul. Rakowieckiej w Warszawie przyszedł Mieczysław Janosz, żądając uwolnienia z aresztu swojego brata Kazimierza, powołując się na parasol ochronny, który zapewniały braciom służby. Wtedy to, a była to już połowa lat 80., afera „Żelazo” - ogłoszona później jedną z największych kryminalnych afer PRL, zaczęła wychodzić na jaw.
Okazało się, że Kazimierz Janosz już od lat 50. miał kontakty z bezpieką - w 1951 r. przyjęto go do szkoły oficerskiej Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.
Funkcjonariusze w latach 60. polecili braciom osiedlenie się na Zachodzie - w Niemczech. Oficjalnie w Hamburgu prowadzili restaurację. Tam kilka lat później zapukali do nich ludzie ze służb kontrwywiadu. Poinstruowani przez służby Janoszowie założyli grupę przestępczą, której zadaniem były głównie kradzieże i paserstwo. W 1964 r. wzięli udział w napadzie na bank, w którym zastrzelono kasjera. Oficerom wywiadu PRL to nie przeszkadzało. Tuż przed 1970 r. Janoszowie postanowili ewakuować się z Niemiec. Oczywiście mieli zamiar wrócić do Polski jako krezusi finansowi. Umówili się z funkcjonariuszami wywiadu, że za przerzut i bezpieczeństwo w kraju oddadzą SB jedną trzecią swoich łupów. Rok później ich łupy wynosiły około 200 kg złota w sztabach, monetach, precjozach, siedem kontenerów srebra i drogocennych przedmiotów wartych wtedy kilka milionów marek niemieckich oraz potężne ilości kamieni szlachetnych. Część towarów wysyłali koleją. W mercedesie, którym przekraczali granicę niemiecko-polską, upchnęli walizki mieszczące 100 kg złota. Walizki dotarły do siedziby MSW przy ul. Rakowieckiej w Warszawie. Wbrew umowie Janoszowie dostali z tego nędzne ochłapy. Kilogramy biżuterii trafiły do nielegalnej kasy MSW, z której opłacano luksusowe zakupy prominentów, w tym żony Edwarda Gierka. Kradzione złote zegarki pyszniły się na przegubach rąk funkcjonariuszy. Część złota po prostu rozkradziono, ale to, co najcenniejsze, Milewski zawiózł do gmachu KC PZPR, obdarowując partyjnych kacyków. Po reszcie - kilkudziesięciu kilogramach złota i siedmiu kontenerach srebra - ślad zaginął.
Janoszowie w Polsce wcale nie zamierzali żyć, świecąc przykładem uczciwych obywateli. Osiedlili się koło Bielska, znów prowadzili restaurację oraz robili ciemne interesy, czując się bezkarnie, korzystając z ochrony służb. Wszystko zmieniło się w 1981 r., kiedy kontrolę nad państwem przejął Wojciech Jaruzelski, a szefem MSW został generał Kiszczak. Parasol ochronny nad Janoszami przestał działać. W 1984 r. milicjanci zatrzymali jednego z braci Janoszów za nielegalny handel alkoholem. To wtedy drugi z braci zaczął interweniować w MSW, opowiadając głośno o przestępczej działalności wywiadu PRL i niemałych profitach, które czerpało z tej działalności.
Milewski zapłacił za aferę tym, że został usunięty z Biura Politycznego KC PZPR. Generalnie jednak zarówno generał Kiszczak, jak i generał Wojciech Jaruzelski dążyli do wyciszenia tej sprawy. Część funkcjonariuszy MSW, osoby, które obłowiły się na dostarczanych przez Janoszów skarbach, otrzymała nagany i upomnienia. Nikt w tej sprawie nie poniósł odpowiedzialności karnej. Mieczysławowi Janoszowi udało się osiągnąć to, co chciał - jego brata wypuszczono z aresztu. Na posiedzeniu Biura Politycznego KC w listopadzie 1984 r. generał Kiszczak mówił: „Szybko musiałem podjąć decyzję o wypuszczeniu z więzienia aresztowanego Kazimierza Janosza (cena za informację i milczenie), a teraz gimnastykuję się, jak uchronić bandziora przed zasłużoną karą, żeby milczał”.
Kolejną, wielokrotnie opisywaną, ale wciąż z białymi plamami aferą była tak zwana afera FOZZ, którą historycy łączą też z operacją elitarnego, szkolonego przez sowiecki wywiad GRU Oddziału „Y”. Agentem „Y” miał być Grzegorz Żemek.
Peerelowski wywiad u schyłku systemu stworzył Oddział „Y”, utajnioną nawet wewnątrz służb komórkę, w której szpiegostwo ściśle łączyło się z nielegalnymi interesami. Zdaniem Sławomira Cenckiewicza, który opisywał tajemnice Oddziału „Y”, w okresie dyktatury Wojciecha Jaruzelskiego wojskowe służby specjalne zaczęły odgrywać kluczową rolę w całym obszarze bezpieczeństwa PRL. Szczególna rola przypadła wówczas wywiadowi wojskowemu. Jeszcze w połowie lat 80. na zamkniętych akademiach dowództwo ludowego Wojska Polskiego z dumą podkreślało to, że „oficerowie radzieccy bezpośrednio brali udział w organizowaniu polskiego wywiadu wojskowego” i że „w zasadzie wszyscy oficerowie pełniący kierownicze funkcje w Zarządzie przeszli przeszkolenie w Związku Radzieckim”.
Oddział ‚„Y” powstał w porozumieniu z Sowietami w listopadzie 1983 r. Jego trzon stanowiła elita oficerów przeszkolonych w Moskwie przez GRU. Poprzez stworzenie sieci przedsiębiorstw i wykorzystanie polonijnych kontaktów Oddział „Y” przerzucił na Zachód wielu współpracowników, rozbudowując zagraniczny aparat wywiadowczy. Dzięki temu w całej dekadzie lat 80. zrealizowano wiele nielegalnych operacji finansowych, których celem było lokowanie pozabudżetowych środków dewizowych w celu powiększenia zysków oraz swobodne i niekonwencjonalne wykorzystanie operacyjne tych funduszy.
Zgodnie z ustaleniami Komisji Weryfikacyjnej WSI w 2007 r. dochody były uzyskiwane z „dodatkowych prowizji, darowizn i dodatkowych zarobków uzyskiwanych przez oficerów pod przykryciem i współpracowników działających w firmach zagranicznych oraz z wpływów z operacji bankowych i nielegalnego przejęcia spadków zagranicznych”.
Mechanizmy, które działały w Oddziale „Y” niczym dobrze naoliwiona maszyna, w dużej mierze posłużyły do afery związanej z FOZZ. Był to fundusz powołany na mocy ustawy z 15 lutego 1989 r. przez Sejm PRL IX kadencji jako jeden z państwowych funduszy celowych. Celem oficjalnym była spłata polskiego zadłużenia zagranicznego oraz gromadzenie środków finansowych przeznaczonych właśnie na to i gospodarowanie nimi. W rzeczywistości fundusz na wtórnym rynku skupował zagraniczne długi PRL po znacznie obniżonych cenach, które wynikały z jego niskich notowań. Wykup długów odbywał się przez podstawione, specjalnie do tego celu tworzone spółki. Operacja jako niezgodna z obowiązującym prawem międzynarodowym przeprowadzana była w tajemnicy.
Efekt jest znany - działalność funduszu doprowadziła do jednej z największych w historii III RP defraudacji środków publicznych, co zaowocowało toczącym się przez kilkanaście lat procesem sądowym. Jeszcze do 2011 r. FOZZ wciąż istnieje jako instytucja, choć w likwidacji, tyle że na jej utrzymanie potrzeba około miliona złotych rocznie.
Grzegorz Żemek wyjaśniał, jak to Bankowi Handlowemu - to był jedyny bank w latach 80., który miał prawo do rozliczania transakcji handlowych - brakowało pieniędzy, które miał jedynie z eksportu, a eksport nie wystarczał na pokrycie importu. Zlecenia składane przez centrale handlu zagranicznego nie były więc wykonywane. Gromadziły złotówki i miały prawo zamienić je na dewizy i importować, ale nie mogły, bo nie było dewiz, więc zaczęły każda na własny rachunek wywozić pieniądze za granicę po to, żeby mieć rezerwę na zewnątrz. Te pieniądze najczęściej były umieszczane na szyfrowanych kontach należących do central handlu zagranicznego. Żemek wiedział jedynie o pięciu milionach dolarów, jakie wtedy wywieziono z kraju.
Wspomniany już Sławomir Cenckiewicz opisywał jeszcze inny wymiar działalności Oddziału „Y”: nielegalne przejmowanie spadków po osobach bezpotomnie zmarłych. Tym zajmował się wywiad cywilny w porozumieniu z MSZ, ale w latach 80. miał się tymi sprawami interesować także wywiad wojskowy. Powstała nawet specjalna instrukcja szefa Zarządu II z kwietnia 1985 r.
Dorota Kowalska pisała w „Polsce”, że kulisy takich działań wywiadu wojskowego świetnie ilustruje historia Tadeusza Mrówczyńskiego, który od 1982 r. współpracował z Oddziałem „Y” jako „Laufer”. Mrówczyński, postać barwna, został zwerbowany przez pion kontrwywiadowczy SB w Łodzi. Realizował zadania na terenie RFN i Holandii. Chwalony za zdyscyplinowanie i pracowitość, miał wysokie notowania u swoich mocodawców. Z notatek, które pozostały, wynika, że był chętny do pracy, wykazywał się inicjatywą i pomysłowością.
W 1982 r. kontrwywiad SB przerzucił Mrówczyńskiego do RFN, gdzie w okolicach Stuttgartu zamieszkiwała jego bliska rodzina. Wiedziano, że jeszcze w latach 70. Mrówczyńskim interesowała się Federalna Służba Wywiadowcza (BND). „Dla bezpieki była to dobra »legenda«, by podjąć grę wywiadowczą z Niemcami. Chodziło zapewne o »wystawienie« Mrówczyńskiego do werbunku przez BND w celu uzyskania informacji na temat kierunków zachodnioniemieckiej działalności wywiadowczej wobec PRL. W związku z tym został on ponownie wciągnięty do aktywnej sieci agenturalnej, tym razem jako TW »Emil«. Jednak te ambitne plany pokrzyżowała decyzja naczelnika Wydziału II w Łodzi płk. Stefana Grandysa, który uznał, że przerzut »Emila« na Zachód w warunkach obowiązywania stanu wojennego wzbudziłby podejrzenia ze strony zachodnich służb. Dlatego też postanowił odłożyć decyzję w tej sprawie do czasu odwołania dekretu o stanie wojennym. W międzyczasie, ze względu na koncentrację uwagi na tematyce stricte krajowej, kierownictwo SB w Łodzi podjęło próbę zainteresowania »Emilem« wywiadu wojskowego PRL” - pisał w „Tajemnicach Oddziału Y” Sławomir Cenckiewicz. Mrówczyński dostał paszport na wyjazd do Holandii. Miał tam realizować zadania wywiadowcze. Jedna z jego akcji przeszła do historii. Na przełomie 1985 i 1986 r. Oddział „Y” uzyskał informację o Arii Lipszyc, która bezpotomnie zmarła w Kanadzie. Wywiadowcy zwęszyli możliwości nielegalnego przejęcia spadku po Lipszyc, byłej obywatelce polskiej żydowskiego pochodzenia. Do tego zadania wyznaczono „Laufera”, który miał zostać dublerem krewnego zmarłej i zawalczyć o jej pieniądze w Kanadzie. Tworzono legendę, która miała przekonać władze kanadyjskie, że Tadeusz Mrówczyński był spokrewniony z Arią Lipszyc pochodzącą z Polski. Znalazł się nawet świadek, który przed kanadyjskim sądem potwierdził pokrewieństwo Mrówczyńskiego z Lipszyc. Mrówczyński zaczął też używać nowego imienia Eliasz. Papiery dostarczone Eliaszowi przez Oddział „Y” były tak wiarygodne, że nawet autentyczny spadkobierca Arii Lipszyc nie przekonał sądu w Toronto, że to on jako jedyny ma prawdo do pieniędzy zmarłej, a Eliasz to oszust, który chce wyłudzić pieniądze. No tak, ale z papierów wynikało zupełnie co innego. Doszło do ugody, Tadeuszowi „Eliaszowi” Mrówczyńskiemu przyznano spadek w wysokości 135 811 dol. kanadyjskich i 30 tys. dol. USA. 16 sierpnia 1990 r. Bank Pekao SA zawiadomił Mrówczyńskiego, że wpłynął na jego konto przekaz na sumę 189 tys. On sam dostał za tę robotę 7 tys. dol.
Według Cenckiewicza Oddział „Y” dokonywał wielu innych przestępstw. Sporo o ludziach i operacjach tajnego oddziału peerelowskiego wywiadu przeczytamy w raporcie Antoniego Macierewicza sporządzonego po likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych.
Od listopada 1985 r. do kasy Oddziału Finansów Zarządu wpływały kwoty pieniężne na tzw. depozyt operacyjny Oddziału X, którego przeznaczeniem miało być finansowanie działalności operacyjnej w okresie zagrożenia i wojny. W 1985 r. - jak wynika z księgi Oddziału Y - »Łącznie uzyskano ok. 9 tys. dol. USA, z czego ponad 6 tys. wpłacono do kasy Zarządu«. Pieniądze te pochodziły z wpływów pozabudżetowych wynikających z działalności operacyjnej Oddziału Y. Dochody były uzyskiwane z »dodatkowych prowizji, darowizn i dodatkowych zarobków uzyskiwanych przez oficerów pod przykryciem i współpracowników działających w firmach zagranicznych oraz z wpływów z operacji bankowych i nielegalnego przejęcia spadków zagranicznych«. Pozyskiwanie takich środków finansowych możliwe było dzięki decyzji Szefa Sztabu Generalnego nr POR/01643/74. Środki z depozytu operacyjnego Oddziału Y nigdy nie były wpłacane na konta bankowe i stanowiły źródło finansowania operacji, wobec których niepożądane było ich ścisłe dokumentowanie.
W aktach dotyczących bieżącego depozytu walutowego Oddziału „Y” Zarządu II można odnaleźć wiele operacji finansowych, których przeznaczenia Komisja Weryfikacyjna do dnia dzisiejszego nie jest w stanie dokładnie określić. Zdaniem Sławomira Cenckiewicza komórkę wywiadu wojskowego PRL prowadzącą nielegalne operacje finansowe nadzorowali oficerowie, którzy później stali się elitą WSI. Niewiele wskazuje na to, aby wyszły na jaw wszystkie operacje Oddziału „Y”, podobnie jak do dziś są wątpliwości wokół śmierci Michała Falzmanna, inspektora NIK, który na początku lat 90. domagał się udostępnienia wszystkich informacji od NBP dotyczących FOZZ. Miał już wiedzę na temat oszustw, które w FOZZ były dokonywane. 38-letni Falzmann został jednak odwołany, a dwa dni później nagle zmarł. Stwierdzono zawał serca, choć jest wiele przesłanek, by myśleć, że to nie była przypadkowa śmierć. Ale to właśnie Michał Falzmann w swoich notatkach zostawił zdanie, że FOZZ to rosyjskie KGB/GRU.
7 kontenerów srebra i co najmniej 50 kg złota zrabowanego w ramach operacji „Żelazo” zniknęło w niewyjaśnionych okolicznościach. Nie wiadomo, czy kruszce zostały w całości rozkradzione przez ludzi służb mających związek ze sprawą (to, że liczne przywłaszczenia miały miejsce, jest akurat pewne), czy może część z nich posłużyła jako zalążek tajnego funduszu na „ciężkie czasy”?