Bo ja taki melodyk raczej jestem [rozmowa]

Czytaj dalej
Fot. Dominik Fijałkowski
Roman Laudański

Bo ja taki melodyk raczej jestem [rozmowa]

Roman Laudański

- Przyłożyłem rękę do demograficznego sukcesu w naszym kraju - uśmiecha się Marek Dutkiewicz, autor takich piosenek jak „Dmuchawce, latawce, wiatr”, „Jolka, Jolka pamiętasz”, „Windą do nieba”, „Szklana pogoda”.

Grupa „Lombard” skrytykowała Komitet Obrony Demokracji za wykorzystanie do celów politycznych piosenki „Przeżyj to sam”.
To najpierw o „Lombardzie”, który całkiem niedawno mnie zaskoczył. Odezwała się do mnie obecna wokalistka, która zapytała, jak to jest właściwie z refrenem „Szklanej pogody”? Czy ta szklanka naciąga czy nadciąga, bo - jej zdaniem - nadciąga? Sprostowałem, że to nie jest inwazja szklanek z kosmosu, tylko chodzi o herbatę. Nie wydawała mi się przekonana.



Niektóre piosenki traktujemy jak dobro narodowe?
Nie mam nic przeciwko temu, że niektóre kawałki dostają drugą szansę. Całkiem niedawno spotkałem Mateusza Kijowskiego z KOD. Powiedział, że przydałaby się im pieśń bojowa, rodzaj hymnu, a ja akurat coś takiego mam w zanadrzu. Na razie nie mogę powiedzieć nic więcej. To już jest nagrane, ale nigdy nie było przebojem. Jeśli tylko zgodzi się kompozytor, to może wciągniemy ten numer na sztandar.

Dziwnie mi się robi, kiedy słyszę „Mury” Kaczmarskiego, którego piosenek słuchaliśmy 30 lat temu.
Lada moment zaczną śpiewać „Bogurodzicę”.

Nie na tym zgromadzeniu.
Kto wie? Popularne utwory - wiem to po swoich - wracają. Zawsze mówiłem, że piosenka ma prawo do 5 minut życia. A do takiej np. „Chodź, pomaluj mój świat” - policzyłem pisząc książkę - powstał już 14 cover w wykonaniu zespołu „De Mono”!

To spróbujmy policzyć, które pokolenie już tego słucha.
Mam słabą orientację czasoprzestrzenną, proszę mnie zwolnić z tego obowiązku. Na spotkania autorskie przychodzą ludzie z bardzo dorosłym potomstwem i mówią: - A my właśnie przy „Jolce”. A my przy „Dmuchawcach”. Powiem nieskromnie: przyłożyłem rękę do demograficznego sukcesu w naszym kraju.



Jest pan lepszy niż program „500 plus”?
To się sprawdzi dopiero w praniu.

„Jolka, Jolka” to była przyjemna „pościelówa”, jak to się kiedyś mówiło, trwała kilka minut.
Siedem, a na scenie z solówką nawet dłużej. Powtarzam, że miałem duże szczęście, że ten utwór pojawił się wtedy, bo obecny standardowy czas piosenki to 3 minuty do 3,15 min. - góra, żeby zmieściło się w ramówce.

W przypadku „Jolki” czuł pan od razu, że to będzie taki przebój?
Miałem takie przeczucie. Pierwsza wersja piosenki była trzyminutowa, a ja miałem pomysł na balladę. Namawiałem dość długo kompozytora Romka Lipko z „Budki Suflera”, żeby spowolnić „Jolkę”. Chyba do końca nie był do tego przekonany. Niekwestionowaną zasługę w przekonaniu Romka miała recepcjonistka w hotelu „Polonez” w Poznaniu. Podałem jej do przeczytania tekst, Lipko stał obok, jej zaszkliło się oko, wyraźnie się wzruszyła i trzeba było całość przearanżować i na nowo nagrać. Zwykle jestem przy nagraniach swoich utworów. Jeśli nie pomogę, to nie zaszkodzę. Trochę się baliśmy, ponieważ nowym wokalistą „Budki Suflera” miał być wtedy Felicjan Andrzejczak. Nagrał trzy wersje piosenki, każda była fenomenalna.



Co musi zaiskrzyć, żeby powstał taki przebój?
Trzeba trafić w czas, w społeczne zapotrzebowanie. Bardzo pomaga też promocja. Jeszcze gorącą taśmę z nagraniem piosenki dostał Piotrek Kaczkowski w „Trójce”. W porannym programie puszczał „Jolkę” bez słowa komentarza, co było posunięciem fantastycznym. Nikt nie kojarzył jeszcze wokalu Felicjana z nagraniami „Budki”. Ludzie nie wiedzieli, czyja to piosenka. Kaczkowski wytrzymał do soboty, nie ugiął się przed telefonami i dopiero na koniec tygodnia powiedział, że to „Jolka, Jolka pamiętasz” „Budki Suflera”.

Wspomniał pan o poznańskim hotelu „Polonez”, a ja znalazłem zapis, że w bydgoskim hotelu „Brda” przed laty powstała piosenka „Królowie życia” zespołu „Kombi”. Ten hotel to nie jest architektoniczna perła...
...i dlatego powstała ta piosenka. Do tego listopad, ohydna pogoda.

Może należałoby zrobić trasę turystyczno-hotelarską miejsc, w których powstawały przeboje?
Wspomnę tylko, że wtedy w hotelach prowadziliśmy z zaprzyjaźnionymi muzykami dość rozrywkowy tryb życia. Kawałek „Jolki” powstał w hotelu „Kasprowy” w Zakopanem. Do dziś zachował się manuskrypt piosenki na firmowym papierze. Wydawnictwo nie zgodziło się opublikować go w całości, bo hotel istnieje do dziś i żeby nie robić kryptoreklamy jest w książce reprodukcja piosenki, ale z wyciętą przez wydawcę nazwą hotelu. Dodam, że w poznańskim „Polonezie” stacjonowały rockowe załogi, z którymi prowadziliśmy dość dynamiczne życie. Tamże napisałem „Czas ołowiu” w dość szczególnych okolicznościach. Kilkakrotnie mieszkałem tam już wcześniej i miałem widok na zielony park. Kiedy opadły liście - zobaczyłem prześwitujące nagrobki i krzyże. To był cmentarz zasłużonych Wielkopolan. Stąd „Czas ołowiu” i hołd dla gwiazd muzyki i filmu, które opuściły nas przedwcześnie.

Notował pan pomysły?
Teraz mam komórkę z dyktafonem, a kiedyś - radziłem sobie w różny sposób. Przetrwały zapisane skrawki papieru, duży notes, który trudno było zabrać ze sobą. Zapisywałem pomysły na utwór, strzępy dialogów. To się przydaje, bo bywa tak, że zespół już jest w studiu, podkład jest gotowy i w ciągu jednej nocy trzeba coś napisać. Wtedy sięga się do archiwum.

Wpłynął pan na nasze postrzeganie nadmorskiego krajobrazu. Wystarczy zobaczyć zakonnice na plaży i już człowiek nuci „Jolkę” pod nosem.
Aż tak często zakonnice w stroju organizacyjnym plażą nie spacerują. Byłem przekonany, że pomiędzy Karwią a Dębkami jest jakiś klasztor, a ktoś wyprowadził mnie z błędu, że tam jest ośrodek wypoczynkowy dla duchowieństwa.

Wróćmy do definicji przebojów twórcy „obyczajowo- erotycznego”, jak sam się pan nazywa.
W tekście musi być konkret, rdzeń, który odbiorca ma zapamiętać. Piosenka musi zaskoczyć, wzruszyć. Fantastyczną definicję „krawiecką” dał Wojciech Młynarski: piosenka ma dobrze leżeć na kliencie i nie pić pod pachami. Ja nie piszę do szuflady, a dla konkretnych wykonawców. Wyobrażam sobie, kto zaśpiewa moje piosenki, bo słowa muszą być wiarygodne. On musi to zaśpiewać, jakby sam to przeżył.

Pisze pan pod gotową muzykę?
Na ogół - tak. Mało kto potrafi napisać coś do tekstu czy do wiersza - z całym szacunkiem dla przyjaciół kompozytorów. Jerzy Wasowski potrafił bazować na wierszach, tekstach Jeremiego Przybory. Z ludzi, z którymi miałem okazję współpracować - taki był Seweryn Krajewski. Niestety, późno zdecydowaliśmy się na współpracę. Około 80-90 procent mojej pracy polega na mozolnym wypełnianiu zadań muzycznych.

Skąd to się w panu wzięło?
W młodości tworzyłem naiwne, pretensjonalne wierszyki. Pierwsze próby odnalazłem po latach, są niesłychanie grafomańskie. Przypadek rządzi naszym życiem. Dla pisma „Jazz” zrobiłem wywiad z kompozytorką Kasią Gärtner, która była osobą serdeczną i życzliwą. Poznała mnie z Januszem Krukiem z „Dwa plus jeden”. Podczas pierwszej sesji nagraniowej, którą miałem z tym zespołem, powstały takie utwory, jak: „Wstawaj, szkoda dnia” i „Chodź, pomaluj mój świat”. Wylansowała je Rozgłośnia Harcerska, niezwykle otwarta na współpracę z fanami muzyki. Wszyscy wielcy ludzie radia - jak Piotr Kaczkowski, Wojciech Mann czy Marek Wiernik - zaczynali karierę w Rozgłośni Harcerskiej. Otóż tam istniała - lata świetlne wcześniej niż w „Trójce” - lista przebojów. I pamiętam jak dziś okrzyk prowadzącego: a dziś z miejsca dwunastego na pierwsze „Chodź, pomaluj mój świat” zespołu „Dwa plus jeden”. Tak to się zaczęło.

Szacun za: „kiedy nasturcje na deszczu mokną” z tej piosenki. Skąd one panu przyszły do głowy?
Dziękuję, Janusz Kruk straszył mnie akurat w tym wierszu transakcentacją (przestawienie akcentu - przyp. red.). Piosenkę „Windą do nieba” napisaliśmy wspólnie. W tym przypadku najpierw był tekst. Janusz nie bardzo mógł sobie poradzić z tą kompozycją. Kleciliśmy to całą noc wspomagając się zawartością barku Janusza. Padliśmy nad ranem, a kiedy obudziliśmy się koło południa postanowiliśmy sprawdzić, co się nagrało na szpulowym magnetofonie Grundig. I gdy nacisnął klawisz, okazało się, że ostatnia wersja była tą właściwą. Dodam, że pomógł nam Zbyszek Hołdys. To jego gitarę słyszymy w tym nagraniu. I taka gorzka, antyślubna piosenka okazała się weselnym szlagierem granym do tej pory.



Łatwiej było wtedy pisać?
Pisać - nie, ale docierać do słuchacza było nieporównanie łatwiej. Przyznam, że wtedy tego nie docenialiśmy. Wystarczyło, że radio kilka razy nadawało piosenkę, która stawała się przebojem. A teraz mamy takie zagęszczenie stacji, które na dodatek nadają tę samą muzykę. Moim zdaniem lokalne stacje radiowe powinny mieć ambicję lansowania ludzi ze swojego regionu. A one grają to samo co duże. Może się w ten sposób dowartościowują? Dlatego trudno dziś zaistnieć nawet z przebojowym utworem.

Piosenki stały się dziś bardziej miałkie?
Jakość zdecydowanie przeszła w ilość. Mam wrażenie, że jest całe stado przeważnie młodych dziewczyn, które z dużym samozadowoleniem piszą swoje pieśni. Wytwórnie nie ingerują w jakość piosenek, a później szybko przestajemy je pamiętać: wpadają jednym uchem - wypadają drugim. Pozostaje trochę niesmaku. Prawie na każdym spotkaniu ludzie pytają mnie, dlaczego nie ma już tak wspaniałych przebojów? No, nie ma. Kiedyś, chyba przy Polskim Radiu, istniała komisja, która selekcjonowała utwory, które miały być dopuszczone na antenę. Często ingerowali w jakość tekstów. To nie była dosłowna cenzura, choć traktowaliśmy komisję jako presję narzucaną twórcom. Teraz doceniam jej pozytywną rolę. Odsiewała masę chłamu, który dzięki temu nie zaistniał na antenie. Otóż taka komisja przydałaby się dziś. Tylko kto ją powoła? Może nowe władze radiowe?

Podobno rozgłośnie mają nadawać więcej polskiej muzyki.
Patriotycznej?

Polskiej.
Już teraz coś tam muszą nadawać, ale robią to między 2 a 5 nad ranem. Słuchalność wtedy jest wątła.

Ostatnio kolega słuchał starych kawałków w samochodzie i zapytał później, czemu one mu się tak podobały? Starzejemy się?
Nie sądzę, trochę potu mnie kosztowało, żeby tamte piosenki się wszystkim podobały. Wracając do polskich piosenek - wystarczy przejechać granicę i przekonać się, ile czeskiej muzyki jest nadawanej w Czechach, ile francuskiej we Francji, a włoskiej we Włoszech.

W tym roku ma wejść na ekrany polski musical „Wszystko gra”.
Nikt do mnie nie pukał w tej sprawie. Kilku reżyserów przymierzało się do fabuły bazującej na historii „Jolki”, ale jakoś nic z tego nie wyszło. Teraz pasjonuje mnie praca przy nagrywaniu audiobooka książki pt. „Jolka, Jolka pamiętasz”.

Jakie uczucia żywiłaby do pana ta Jolka z piosenki? Okrzyczałaby pana za tę ponadczasową sławę?
Historia wydała mi się na tyle literacka, że postanowiłem ją zanotować. Nie zmieniłem imienia. Zapytałem o zgodę - kiwnęła głową świadoma, że ta historia z detalami zostanie opisana. Wiele lat upłynęło już od premiery tej piosenki. O ile wiem, Jolka nadal mieszka w Warszawie, a ja przez lata nigdy jej nie spotkałem. Ani razu. Byłem dumny i szczęśliwy, kiedy na Przystanku Woodstock - o czym zapewnił mnie Jurek Owsiak - 700 tysięcy osób odśpiewało ten numer - z czego połowa przyszła na świat już po premierze „Jolki”. Często wydaje się nam, że największy sukces jest ciągle przed nami, a ja mam go już za sobą. Drugi raz takiego audytorium nie zbiorę.

O ile wiem, Jolka nadal mieszka w Warszawie, a ja przez lata nigdy jej nie spotkałem.

A gdyby spotkał pan na ulicy tę Jolkę?
Nie wiem. Drgnienia serca zostały pogrzebane przed laty. Może kwiaty i dziękuję? Dzięki tantiemom za tę piosenkę ciągle nieźle prosperuję.

Emerytury nie musi się pan bać?
Jest kilka utworów, które ciągle żyją. „Chodź, pomaluj mój świat” pochodzi z początku lat 70. „Windą do nieba”, „Słodkiego, miłego życia” i „Szklana pogoda” - to czołówka długowiecznej popularności. „Dmuchawce, latawce, wiatr” puszczane są w każde lato. Ostatnio współpracuję z Ewą Farną, która nagrała cover „Dmuchawców”.

Coś podobnego napisze pan dla Urszuli?
Dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki. Zgłasza się do mnie zupełnie nowa generacja wokalistów. Startowanie z kimś od zera, pomoc w karierze - to są ciekawsze sprawy. Być może wypłynie numer, który napisałem dla Rafała Brzozowskiego. Moja mama Zofia zawsze chciała, żeby napisał piosenkę o Warszawie. Mamy nie ma, piosenka jest. Niedługo Rafał będzie podkładał wokal. Nazywa się „Moje niebo nad Warszawą”.

Chyba będzie trudno przebić Niemena „Sen o Warszawie”?
Oczywiście, ale - (śmieje się) - kibice muszą o tym zdecydować. Utwór Niemena jest trudny. Ciągle ryczy to stadion „Legii” fałszując okropnie.

Musi się pan wsłuchać w potrzeby dzisiejszej młodości, czy też pragnienia są ponadpokoleniowe?
Jeśli chodzi o uczucia, to nic się szybko w przyrodzie nie zmienia. Może ożywił to polski hip-hop?

Czuje pan te rytmy?
Nie przepadam, bo ja jestem raczej melodyk. Przyjechał do mnie ze Stanów kolega kompozytor. Mówił, że Amerykanie poszukują nowych pomysłów melodycznych. Ich listy przebojów są zdominowane przez „czarną”, rytmiczną muzykę. Brakuje im melodii.

Polskie disco polo nie zepsuło rynku?
Zachęcony przez znajomych napisałem chyba dwa utwory dla nich, ale zbyt wyrafinowane jak na gusty przeciętnego słuchacza. Myślę, że ta muzyka już doszła do ściany i powinna się rozwinąć produkcyjnie, także tekstowo. A nic się nie zmienia. Pozostając siermiężną i przaśną - ciągle ma swoich wielbicieli i czuje się świetnie.

Marek Dutkiewicz
Create your own infographics

Spotkanie z Markiem Dutkiewiczem odbyło się w Bibliotece Miejskiej w Inowrocławiu.

Roman Laudański

Nieustającą radością w pracy dziennikarskiej są spotkania z drugim człowiekiem i ciekawość świata, za którym coraz trudniej nam nadążyć. A o interesujących i intrygujących sprawach opowiadają mieszkańcy najmniejszych wsi i największych miast - słowem Czytelnicy "Gazety Pomorskiej"

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.