Biedroń: W ratuszu pracuję trzy razy bardziej [ROZMOWA]
- Dzisiaj można straszyć uchodźcami, ale gejami i lesbijkami - ktokolwiek by próbował - już tak łatwo się nie uda - mówi Robert Biedroń.
- Pan ciągle „na widelcu”. Bardziej jako Rober Biedroń, prezydent Słupska, czy jako Robert Biedroń, który nie ukrywa, że jest gejem?
- Dzisiaj już jestem jako prezydent. Zdecydowanie! I to jest bardzo fajne. Bo jak w Polsce publicznie jest się gejem, to baaardzo trudno od tego uciec. Bo to jest ciekawe, sensacyjne, budzi emocje. Ludzie chcą wiedzieć, słyszeć, to jest dla nich nowe. A dla mnie to jest trudne. Jednak wielu to pomaga. Dostaję mnóstwo wiadomości od gejów i lesbijek, którzy piszą, że jestem dla nich przykładem, zmieniłem ich życie. Zresztą, dzisiaj po spotkaniu (rozmawiamy po ubiegłotygodniowym spotkaniu w bydgoskim Empiku - jz) też mi tak mówili, więc wiem, że to jest potrzebne, ale... Ja nie jestem tylko gejem. Jestem także Robertem Biedroniem, który okazał się być nie najgorszym parlamentarzystą, a teraz nie najgorszym prezydentem miasta. I chciałbym, żeby ludzie na tym się skupiali.
- Zajął się pan polityką trochę z powodu swojej orientacji homoseksualnej?
- Powiedziałbym - z powodu swojej inności. Myślę, że w dużej mierze tak. Dlatego, że chciałem przeżyć życie godnie. Wiedziałem, że jeżeli nie zacznę zmieniać otoczenia, jakoś układać sobie życia, będzie mi ciężko.
- Po kilku nieudanych podejściach, w 2011 r. został pan wybrany posłem z listy Ruchu Palikota, a w 2014 wystartował pan na prezydenta Słupska i wygrał. To była dobra zmiana?
- Bardzo dobra! Ubolewam, że nie zrobiłem odwrotnie, że najpierw nie zostałem prezydentem Słupska, później parlamentarzystą, bo w samorządzie zszedłem na ziemię. Dzisiaj czuję społeczeństwo, czuję, gdzie jest problem. Jałowe spory, często toczone w parlamencie, nie mają najmniejszego sensu, bo ludzie myślą zupełnie innymi kategoriami. Parlamentarzyści bardzo często tracą czas i energię na rzeczy, które niczego dobrego ludziom nie przynoszą. Teraz, po szkole naprawiania dróg, chodników, budowania szkół - będę całkiem innym człowiekiem. Nawet, jeśli ta przygoda, czyli bycie prezydentem, skończy się za półtora roku, lepiej będę rozumiał społeczeństwo. Kontakt ze ludźmi jest inny.
- Dlaczego zdecydował się pan startować? Nie miał pan z tym miastem nic wspólnego.
- Byłem posłem z okręgu gdyńsko-słupskiego.
- Poseł zwykle zna swój okręg o tyle o ile.
- Myślę, że mieszkańcy wybrali mnie dlatego, że ja tam naprawdę przyjeżdżałem i pracowałem. To było dla mnie bardzo ważne. Wystartowałem na prezydenta miasta, bo widziałem, jak bardzo jest ono zaniedbane. Brak atencji wokół Słupska skutkował realną marginalizacją naszego miasta. Nie spodziewałem się, że dostanę takie duże poparcie. Mało tego! Powiem pani, że 30 proc. mojego elektoratu, to elektorat PiS!
Mam kolegów, którzy są gejami w PiS. Dla mnie to jest hipokryzja, ale oni jakoś sobie to układają (śmiech). No, taki jest świat.
- Wiedział pan, w co się pakuje w Słupsku?
- Nie. I, szczerze mówiąc, gdybym wiedział, nie wiem, czybym się zdecydował. Bycie samorządowcem jest bardzo trudne. Bycie posłem jest dużo, dużo łatwiejsze. Teraz pracuję trzy razy więcej, niż gdy byłem posłem, a przecież dziennikarze zaliczyli mnie do najbardziej pracowitych w tamtej kadencji. Nie wyobrażałem sobie, że można!
Mam dużą pokorę i atencję dla samorządowców, nawet jeśli ich atakujemy. Często słyszę narzekania na wójta, radnych. Wydaje mi się to bardzo niesprawiedliwe, ich praca jest cholernie praktyczna. Bycie samorządowcem oznacza, że nie możesz bujać w obłokach, bo każdego dnia masz konkretną, realną robotę do wykonania. Jeśli jej nie zrobisz - ludzie to zobaczą! Nie załatasz dziur w drodze, nie naprawisz pompy, która przecieka, nie udrożnisz rowów melioracyjnych - od razu widać!
Parlamentarzysta ma pod tym względem łatwiej. Dlatego boję się pomysłów Jarosława Kaczyńskiego.
- Jarosław Kaczyński mówi, że samorząd toczą patologie, dlatego trzeba ograniczyć kadencje wójtów do dwóch. Od zaraz, by odciąć tych, którzy tyle już rządzili. Jakie patologie dostrzegł pan w samorządzie?
- Jarosław Kaczyński ma rację. On wie, że są patologie, bo jego partia współuczestniczy w tym. Przyjmuję diagnozę, którą daje Jarosław Kaczyński. Jestem wielkim zwolennikiem dwukadencyjności, uważam, że to jest bardzo potrzebne Polsce. Demokracja, szczególnie samorządowa, jest bardzo wrażliwa.
Jako samorządowiec każdego dnia podejmuję - bezpośrednio i niebezpośrednio - tysiące decyzji. Wystawiam dowody rejestracyjne, decyduję o sprzedaży, zbyciu działek, zamianach... To wszystko jest korupcjogenne. Po dwóch latach sprawowania funkcji wiem, że gdybym chciał wpłynąć na jakąś decyzję - byłbym w stanie.
W tym sensie Jarosław Kaczyński ma rację: są takie sytuacje, trzeba z tym walczyć. Dwukadencyjność może okazać się lekiem na to zło, bo wójt będzie wiedział, że przyjdzie ktoś inny obnaży tę patologię.
Ale... Ale Jarosław Kaczyński nie dlatego chce ograniczenia kadencji. Robi to, bo chce przejąć samorząd. Ponieważ, po pierwsze - co druga złotówka w Polsce jest w samorządzie, po drugie - tam jeszcze nie ma PiS. To jest jedyne środowisko polityczne, w którym dzisiaj nie ma jeszcze PiS. Dlatego dziś z ubolewaniem jestem przeciwnikiem dwukadecyjności a la PiS. Musimy głośno protestować. Gdyby sytuacja polityczna była stabilna, gdyby nie wydarzyło się to, co się stało z Trybunałem Konstytucyjnym, który w razie czego chroniłby przed partyjnymi patologiami - byłym dziś wielkim zwolennikiem dwukadencyjności. Ale Jarosław Kaczyński takich gwarancji nie daje.
- Kiedy, jako prezydent Słupska, dostał pan pierwszy raz po głowie? Gdy zobaczył, jak strasznie zadłużone jest miasto?
- Nie! Pierwszy raz po głowie dostałem, gdy zostałem wybrany prezydentem (śmiech). To był strzał bardzo mocny, bo to jest sytuacja oszałamiająca. W ogóle nie wiedziałem, jak zareagować? Nie miałem najmniejszego pojęcia, na czym polega rządzenie miastem. Dotarło do mnie, że będę musiał ogarnąć półmiliardowy budżet 100-tysięcznego miasta! Każdy samorządowiec na początku swojej kariery nie ma o tym zielonego pojęcia. Uczyłem się na żywym organizmie, a odziedziczyłem, niestety, organizm umierający, który trzeba było reanimować. To było piąte najbardziej zadłużone miasto w Polsce.
- I zaczął pan od obniżenia pensji sobie, szefom miejskich spółek, ale i od zdjęcia portretu papieża w swoim gabinecie.
- Musiałem pokazać mieszkańcom, że jeśli od nich wymagam zaciskania pasa, podnoszę czynsze, podatki, to zaczynam od siebie. Muszę być autentyczny! To było trudne, ale mieszkańcy zrozumieli.
- Zdjęcie portretu papieża nie wywołało awantury?
- Jak widać, nie zaszkodziło w poparciu. Ale też Słupsk jest wyjątkowy. Jeśli chodzi o uczestnictwo w wierze, jesteśmy raczej na szarym końcu w Polsce. W naszej diecezji najmniej osób chodzi do kościoła.
Nikt z moich kolegów i koleżanek nie miał odwagi zrobić tego wcześniej, a po drugie - nie chcę żyć w hipokryzji. Dokładnie pod portretem papieża mój poprzednik miał barek z alkoholem, a obok szafę z telewizorem z wykupionymi kanałami porno.
Ale jest też sprawa fundamentalna. Umówiliśmy się w konstytucji na rozdział państwa od Kościoła. Z okien swego gabinetu widzę cerkiew grekokatolicką, świątynię buddystyczną, jest kościół katolicki, kościół protestancki. Ludzie, którzy przychodzą do mojego gabinetu oczekują, że będę prezydentem ich wszystkich, a nie tylko katolików. Szczególnie, że nie jestem katolikiem.
- Prezydent Biedroń chodzi do kościoła czy innej świątyni na uroczystości religijne, np. 11 listopada, 15 sierpnia?
- Nie chodzi, ale chodzi na inne uroczystości, kiedy są wyjątkowe wydarzenia. Jestem zapraszany i bywam; u metodystów, byłem na uroczystościach u katolików, grekokatolików, u buddystów. Jestem otwarty, ale nie chcę wysyłać żadnego sygnału, że którąkolwiek z tych religii preferuję. I chyba to się podoba mieszkańcom. Ciekawe, że tym najbardziej interesują się media! W Słupsku na ulicy nikt nigdy o te kwestie mnie nie pytał.
- Jeździ pan do pracy w ratuszu rowerem, autobusem, chodzi piechotą. Zdarzyło się, że ktoś pana znieważył? Obraził?
- Nigdy! Od kiedy zostałem prezydentem, nie tylko w Słupsku, ale i w Polsce to mi się nie zdarzyło. Nawet wcześniej, gdy do tego miasta przyjeżdżałem jako poseł - też nie. W Gdyni - tak, pobito mnie.
- Bydgoskie spotkanie promujące pana książkę „Pod prąd” było ostatnim. Na wcześniejszych nie zdarzały się żadne incydenty?
- Nie było ani jednego incydentu, a w Krakowie czy Poznaniu przychodziło 600-700 osób! Chociaż przychodzili także przeciwnicy, nie było niczego niemiłego. Żadnej sytuacji, które pamiętam, niestety, jeszcze sprzed kilku lat, kiedy rzucano we mnie, obrażano, spotkania nie mogły się odbyć. Nie wiem, jak to się stało, ale... To pokazuje, że jednak chyba odrobiliśmy jakąś lekcję w tej kwestii.
- To zależy, jaka część z nas odrobiła. Nie wiem, czy nie zaczęliśmy zawracać z tej drogi.
- Dziś już chyba nie da się zmienić na gorsze nastawienia ludzi do gejów i lesbijek. Kiedy byłem posłem i byłem bity na ulicy, to obrywałem nie dlatego, że jestem posłem, ale dlatego, że jestem gejem. Myślę, że można dzisiaj straszyć uchodźcami, i to oczywiście rząd robi, można straszyć w innych sprawach, ale gejami i lesbijkami - ktokolwiek by próbował - tak łatwo już się nie uda. Proszę zauważyć, jeśli chodzi o gejów i lesbijki, Jarosław Kaczyński nie używa homofobicznej retoryki, w przeciwieństwie do lat 2005-2007, gdy środowisko LGBT było kozłem ofiarnym. Pamiętamy Teletubisie, Romana Giertycha, który krzyczał „zero tolerancji” itd. Dzisiaj tego nie ma, więc mam nadzieję, że jednak coś się zmieniło. Aczkolwiek znaleziono sobie nowe kozły ofiarne.
- Ma pan udział w działaniach, które to nastawienie zmieniły, o ile rzeczywiście trwale zmieniły. Ale pan też poniósł tego koszty.
- Wszyscy mamy w tym udział, na to pracowało bardzo wiele osób. A koszty... Każdy, kto jest tak bardzo inny i próbuje negocjować swoje miejsce ze społeczeństwem, musi mieć grubą skórę. Dziś na spotkaniu byli ludzie, którzy mówili mi, że nie mają odwagi zrobić coming outu. Mają problem, żeby ujawnić swoją odmienność i książka im bardzo pomaga.
W życiu nie marzyłem, że będę parlamentarzystą, prezydentem miasta. To są rzeczy, które mi się wydarzyły dlatego, że chciałem żyć godnie, przeżyć życie na swoich warunkach i to mnie popychało do robienia kolejnych rzeczy, kolejnych i kolejnych. Dostawałem też potwierdzenie, że nie jestem zły.
- Długo dojrzewał pan do napisania tej książki?
- Długo. Odmawiałem wielokrotnie, odmówiłem kilku wydawnictwom dlatego że... (głębokie westchnienie) to jest trudne.
- Jakie marzenia ma Robert Biedroń prezydent Słupska i Robert Biedroń prywatnie?
- Prezydent Słupska? Żebym nie musiał już mieszkańcom mówić, żeby zaciskali pasa (śmiech). Chciałbym mieć budżet, który pozwoli odetchnąć, bo dzisiaj spłacam zadłużenie. Nadal spłacam, a nie buduję wielu rzeczy, które chętnie bym im zbudował. Żeby oni też czuli, że uczestniczą w tym dobrobycie, że Polska nie jest w ruinie.
A jako ja? Mam oczywiście wiele swoich małych marzeń, ale nigdy nie marzyłem o takim życiu, jakim żyję dzisiaj. Nie marzyłem, że będę miał partnera, którego tak bardzo kocham, że ludzie na ulicy będą się do mnie uśmiechać, bo kiedyś rzucali we mnie kamieniami. O niczym innym nie marzę, żeby tak trwało, żeby to się nigdy nie zmieniło.
Prezydentem się bywa, ale życie ma się jedno. Wiem, co to znaczy nie móc żyć godnie, kiedy się jest poniżanym, obrażanym, opluwanym, bitym... Ja dzisiaj żyję godnie. To czego mi więcej trzeba?