Łomża jest znacznie mniej podlaska niż Białystok Czy chociażby Suwałki - tłumaczy Renata Mieńkowska-Norkiene, która zajmuje się mediacjami małżeńskimi i negocjacjami politycznymi. - Na wielką miłość między tymi miastami szans nie ma, ale Białystok powinien się do Łomży trochę poumizgiwać.
- Wyjechała pani z Łomży do Warszawy kilkanaście lat temu. Czuje się pani nadal Podlasianką?
- Właściwie trochę tak, trochę nie. Użyję tego znienawidzonego słowa - jestem kosmopolitką. Z racji tego, że mój mąż jest Litwinem oraz, że spędziłam w Niemczech i Brukseli prawie trzy lata, jestem bardzo złączona z szeroko pojętą zagranicą. To nie jest tak, że się wykorzeniłam. Pochodzę z północno-wschodniej Polski i często się na to powołuję, ponieważ jesteśmy bardzo specyficznym regionem. W przeszłości było mi wstyd za to, że jesteśmy tacy zaściankowi i przesadnie tradycyjni. Dzisiaj uważam, że to ma swój urok. Jako politolog widzę, jak wpływ tradycji rzutuje na wybory polityczne. Nasza tradycyjność wpływa między innymi na wydawanie środków unijnych. Według mnie mogłoby być to bardziej racjonalne i przyszłościowe. Poza tym Podlasie łączy moje dwa światy, Litwę i Warszawę, ponieważ Łomża jest dokładnie w połowie drogi z Wilna do stolicy.
- Jeszcze kilka lat temu kosmopolityzm był bardzo rozpowszechniony, starano się zaznaczać brak przywiązania do danego miejsca. Natomiast teraz istotna stała się identyfikacja ze społecznością, nawet tą najmniejszą. Z czego to wynika?
- W pewnym sensie z polskiej sytuacji politycznej, ponieważ ludzie przestali się ukrywać, jeśli mieli sentyment do swojego miejsca zamieszkania. Poza tym ludzie wyzbywają się kompleksów. Mimo że nasza demokracja nie jest jeszcze ustabilizowana, to jako społeczeństwo bardzo dobrze sobie radzimy. Młodzież z prowincji, tzw. słoiki, i młodzi ludzie z miast mają równy start. Poprawiła się infrastruktura, więc studiowanie jest bardziej dostępne. Teraz młodzież ze wsi czy z miast niczym się nie różni. Kiedy ja wyjeżdżałam do Warszawy na studia w 1999 roku, te różnice były zdecydowanie bardziej widoczne. Czasami zastanawiałam się, czy nie popełniam gafy będąc wśród moich rówieśników. Staliśmy się również bardziej równi przez to, że mamy Facebooka, który nas udemokratycznił. Mamy równy dostęp do źródeł wiedzy czy do kultury.
- Czyli równość sprawiła, że pokazujemy dumę z tego, kim jesteśmy i skąd pochodzimy?
- Tak, to duma, ale przede wszystkim brak wstydu, a to już jest bardzo dużo. Widać to bardzo dobrze na przykładzie rozwijającej się popularności kabaretu, który swoje początki czerpie właśnie z prowincji. Białostocki Teatr Lalek to jeden z najlepszych teatrów w kraju. Jest wiele elementów prowincjonalności, z których możemy być dumni.
- Czy silne przywiązanie do danej społeczności nie prowadzi do konfliktów z inną, do niezdrowej rywalizacji?
- Nie. Między społecznościami konfliktów nie widzę. Przez wiele lat zajmowałam się funduszami europejskimi, prowadziłam szkolenia dla samorządowców na Podlasiu i Podkarpaciu. Rywalizację dostrzegałam na początku, każdy chciał pokazać, że ma więcej do zaoferowania, ale ostatecznie ludzie podchodzili racjonalnie do sprawy.
Boje się zupełnie czegoś innego. Największym zagrożeniem są „spadochroniarze”, czyli ludzie, którzy przychodzą kompletnie z zewnątrz. Robią zamieszanie wokół siebie, nie mając pojęcia o regionie i o tym, jakie ma realne potrzeby. Przedsiębiorcy, którzy otwierają swoją działalność bez znajomości regionu często wycofują swoje inwestycje, na czym cierpią samorządy.
- Podczas ostatniego referendum w sprawie lotniska, frekwencja w powiecie łomżyńskim wyniosła niewiele ponad 3 proc., a w samej Łomży zaledwie 2,36 proc. Dla porównania - w powiecie suwalskim było prawie 6 proc.! Dlaczego często obserwujemy to „oderwanie“ Łomży od reszty województwa podlaskiego?
- Jest kilka czynników, które powodują, że Łomża jest mniej podlaska, niż chociażby Suwałki. Po pierwsze, Łomża i okolice tworzyły odrębne województwo, dlatego te nastroje oddzielności pozostały. Mimo, że Białystok dokonał ogromnego skoku cywilizacyjnego oraz rozwojowego, to jednak łomżyniacy częściej wybierają Warszawę, ponieważ mentalnie panuje przekonanie, że to jest droga na Zachód, bliżej Europy. Jeśli chodzi o ofertę edukacyjną, to w Warszawie jest zdecydowanie bogatsza. Łomżyniacy przyjeżdżają do Białegostoku tylko po to, by załatwić sprawy urzędowe. Widzę oderwanie Łomży od reszty województwa, ponieważ łomżyniacy dostrzegają na Zachodzie przestrzeń i możliwości do działania, a na Wschodzie jedynie Białoruś czy Litwę.
- Skoro łomżyniacy duszą się w naszym województwie, to - czy w przypadku referendum o wyjściu z Podlaskiego - zdecydowaliby się odłączyć?
- Myślę, że to jest bardzo prawdopodobne. Gdyby wystartowała dobra kampania lobbująca za odłączeniem, to łomżyniacy pewnie opowiedzieliby się za wyjściem z województwa podlaskiego.
- A Warszawa chciałaby Łomżę?
- Raczej nie. Przyłączenie mogłoby skutkować zmniejszeniem dotacji dla Mazowieckiego. Warszawa podbija wskaźniki makroekonomiczne dla całego województwa, dlatego Mazowsze dostaje mniej pieniędzy niż w rzeczywistości potrzebuje. Gdyby do województwa mazowieckiego dołączył obszar łomżyński, to te dotacje byłby jeszcze niższe. Warszawa nadal zawyżałaby wskaźniki, ale otrzymane pieniądze trzeba by było podzielić na większy obszar. Jednak po ekipie rządzącej można się wszystkiego spodziewać. Myślę, że PiS planuje wprowadzić reformy, które mają na celu manipulowanie okręgami wyborczymi, co w naukach politycznych nazywane jest gerrymaderingiem. Być może w przyszłości włączą Łomżę do województwa mazowieckiego. Na pewno Białystok by się opierał, bez względu na to, jak zimna i niekonsumowana jest ta miłość. Bez Łomży województwo byłoby mniejsze, mniej znaczące.
- I mniej bogate.
- Dokładnie. Pamiętam, że łomżyniacy nie byli entuzjastami wprowadzania reformy samorządowej. Nawiązując do frekwencji w referendum, to pokazuje, że mieszkańcy Łomży są naprawdę mało zainteresowani lotniskiem w Białymstoku, ponieważ wolą pojechać do Warszawy czy Modlina. Poza tym wiedzą, że koszty lotniska odbiją się także na ich budżecie. Powstaje pytanie, dlaczego wszyscy, gremialnie, nie poszli zagłosować przeciw. Moim zdaniem była to dla nich mało istotna sprawa.
- Zajmuje się pani mediacjami małżeńskimi oraz negocjacjami politycznymi. Sytuacja między Łomżą a Białymstokiem przypomina trochę rozpadające się małżeństwo. Może mediacja?
- Potrzebny jest element walki o coś. Gdyby województwo walczyło o coś na poziomie centralnym, to sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. Niestety, działania często ograniczają się tylko do terenu województwa i nie ma potrzeby jedności. Duży wpływ na to ma obecna polityka rządu, która umacnia pozycję wojewodów, przez co centralizuje kraj. Na wielką miłość i tak szans nie ma, stosunki ograniczają się tylko do koabitacji (współzamieszkiwania - przyp. red.). Łomża ma również pretensje do stolicy, czyli do Białegostoku o to, że pompuje pieniądze w swój rozwój, a reszta miast zostaje niedofinansowana. Żeby ocieplić te relacje, Białystok powinien czynić większe umizgi do Łomży, ponieważ ma na tym więcej do zyskania.
- Pani mąż jest Litwinem. Pani praca doktorska była poświęcona między innymi właśnie Litwie. Doskonale zna pani ten kraj. Maciej Płażyński powiedział (w wywiadzie dla „Kuriera Porannego“ w 2009 roku), że Litwini mają kompleks Polski. Czego się boją?
- To jest kompleks dwojakiego rodzaju. Jeden dotyczy mniejszości polskiej na Litwie, a drugi - Polski jako sąsiada. Zacznę od drugiego, który jest istotniejszy. Polska jest dużym krajem. Czasami droczę się z mężem, rozkładam mapę Europy i pokazuję, jak wielka jest Polska, a jaka maleńka jest Litwa. A on pokazuje mi mapę z XVII wieku, gdzie Wielkie Księstwo Litewskie jest kilkakrotnie większe niż Polska. Litwini widzą, że nasz kraj jest wpływowy, jeszcze niedawno był bardzo wpływowy na arenie europejskiej. Drażni ich to, że Polska mianowała siebie liderem regionu i jest jak starszy brat, który strofuje i trudno się z nim rozmawia. Poza tym narracja, że trzeba bronić polską mniejszość przed represjami, podsyca ten konflikt. Nie uważam, że działania rządu litewskiego mają taki charakter, chociaż moją wiele za uszami, ponieważ już dawno mogli rozwiązać problem mniejszości polskiej czy rosyjskiej. Ich kompleksy wynikają również z tego, że Polska jest coraz bogatszym krajem. Litewski rynek jest zbyt mały, więc wielu Litwinów przyjeżdża na zakupy do nas. Prezydent Dalia Grybauskaitė chce, żeby Litwa była kluczowym państwem w regionie, jednak masowa emigracja powoduje, że ten kraj traci potencjał. Litwini czują się ignorowani przez Polaków, np. ministrowi Sikorskiemu bliższy był Afganistan, niż nasz północny sąsiad.
- Sytuacja między Polakami i Litwinami przypomina niemy konflikt - wszyscy widzą co się dzieje, ale żadna ze stron nie spieszy, żeby go rozwiązać.
- Litwini boją się wyjść z propozycją współpracy, bo Polska jest większym krajem i uważają, że ostatecznie i tak dostaną figę z makiem. Starają się bronić swojej tożsamości, bo w innym przypadku zostaliby wyparci przez tradycje rosyjskie czy polskie. Idealnie by było, gdyby to Polska wyszła z jakąś inicjatywą, ponieważ jesteśmy większym krajem i powinniśmy pomóc Litwinom przezwyciężyć ich kompleksy. Wystarczyłoby, gdyby jakiś wysoko postawiony polityk pojechał tam i porozmawiał. Jednak nikt tam teraz nie jeździ. Pokazalibyśmy tym gestem swoją wspaniałomyślność i jednocześnie wytrącilibyśmy Litwinom z rąk wszystkie argumenty za tym, by nie podejmować współpracy. Wtedy byśmy mogli zacząć rozmowy na temat mniejszości polskiej.
Z drugiej strony to Litwini mogliby uczynić gest w naszą stronę i wprowadzić polską pisownię nazwisk i miejscowości. Dla nich jednak Polska jest teraz za bardzo nieprzewidywalna. Wprowadzenie tego prawa nie tylko obowiązywałoby Polaków, ale także Rosjan. A proszę sobie wyobrazić, że prawie w trzymilionowym państwie, aż 10 proc. mieszkańców pisze cyrylicą! Nam się wydaje, że to taka prosta sprawa, ale dla nich jest to zdecydowanie bardziej skomplikowane.