Barka na swoim pokładzie od 30 lat ratuje tych, którzy sięgnęli dna
Duża odwaga, ale przede wszystkim ogromna chęć niesienia pomocy drugiemu człowiekowi - to cechy, które charakteryzują Tomasza i Barbarę Sadowskich, założycieli Fundacji Wzajemnej Pomocy Barka, która obchodzi swoje 30-lecie.
Barbara i Tomasz Sadowscy z wykształcenia są psychologami. Jak sami mówią, pracując w wielu instytucjach noszących pomoc osobom z tzw. marginesu społecznego, nie czuli, że pomagają im na tyle, na ile by chcieli. Z tego powodu zrezygnowali z pracy, by stworzyć fundację będącą domem dla byłych więźniów, osób uzależnionych od narkotyków i seksu, bezrobotnych i tych borykających się z problemami psychicznymi.
Obecnie fundacja działa już 30 lat, a jej oddziały powstają na całym świecie. Co skłoniło dwoje ludzi do poświęcenia siebie i swojego życia tym, którzy do końca go nie mieli?
Wybór papieża, wolne wybory i poważna decyzja Sadowskich
Jest rok 1989. W Polsce kończy się komunizm. Nikt jeszcze wtedy nie wie, jak będzie wyglądała nowa, wolna Polska. W tym samym czasie Tomasz Sadowski z żoną Barbarą i małymi córkami przeprowadzają się z Poznania do wsi Władysławowo, by w starej szkole założyć fundację i pomagać osobom, które trafiły na dno.
Czytaj też: Poznań: Przedszkole na Marcelinie zostanie bez siedziby? Właściciel wypowiedział im umowę
- Już jak wybrano papieża Polaka czuliśmy, że jest to ważny moment. Nawet, jak jeździliśmy do Związku Radzieckiego, mówiono nam, że skoro Polak został papieżem, to będziemy niedługo wolni. I to tak naprawdę przesądzało o tym optymizmie
- mówi Tomasz Sadowski, prezes i założyciel fundacji Barka.
I dodaje: - Gdy byłem jeszcze dzieckiem, mój ojciec był dyrektorem PGR-ów i moimi kolegami byli wtedy byli ci, którzy tam mieszkali, na podwórkach w barakach. I już wtedy miałem takie ogromne poczucie niesprawiedliwości. Bo jak przychodziła gwiazdka, to ja dostawałem np. narty, a dla nich najlepszym prezentem była pomarańcza. Ja nawet wtedy nie chciałem się ujawniać z tym, że dostałem coś od świętego Mikołaja.
Rodzina Sadowski postanowiła zamieszkać z 25 podopiecznymi fundacji pod jednym dachem. Trzeba jednak zaznaczyć, że do Barki trafiali byli więźniowie, narkomani i prostytutki. A Tomasz, Barbara, małe Ewa i Maria stworzyli z nimi rodzinę.
- Nie baliśmy się tego zupełnie. Od samego początku byliśmy tak bardzo pewni tego pomysłu, że nie mieliśmy żadnych obaw. Trochę nas też ratowało nasze wykształcenie, bo oboje z żoną kończyliśmy studia psychologiczne. Więc to była dla nas naturalna droga. Tym bardziej, że już od dłuższego czasu na różnych osiedlach tworzyliśmy kluby, do których te „niechciane” grupy mogły przychodzić - podkreśla Tomasz Sadowski.
- Dzieci uczestniczyły już dużo wcześniej w naszych działaniach. Wyjeżdżały z nami na obozy z podopiecznymi. Więc one od maleńkości wrastały w tych środowiskach, których my broniliśmy i które ratowaliśmy. Od początku wiedziały, że nawet jak przyjdzie ta wolność, to te 40 proc. społeczeństwa się na nią nie załapie i będą siedzieć na ławkach, popijając i nic więcej nie robiąc. Więc one czuły, że jest to obowiązek, by takim ludziom pomagać - wspomina.
Pomysł państwa Sadowskich na początku nie podobał się rodzinie i znajomym. Wiele osób dziwiło się im i patrzyło na to, co robią z przerażeniem.
Sprawdź również: Awantury na Szpitalnych Oddziałach Ratunkowych to niemal codzienność. "Mam w d..., że ktoś umiera. Mnie boli kostka"
- Największe obawy mieli nasi rodzice. Zadawali wtedy pytania „Jak wy sobie to wyobrażacie?”, „Jak tak można?”
- śmieje się pan Tomasz.
- Ale po roku przyjechały moja mama i mama Basi i o dziwo bardzo dobrze się w tym odnalazły. Bo okazało się, że nie panuje u nas atmosfera jakiegoś poprawczaka, czy co gorsze burdelu, tylko to jest normalny dom, dostosowany do grupy wielopokoleniowej, ze wspólnym stołem, wspólnymi rozmowami, pracą i uwrażliwieniem na słabszych. Było też to widać właśnie po tych osobach, że czuły się ona docenione, zadbane i to wszystko funkcjonowało jak prawdziwa rodzina - wyjaśnia.
Mój brat - narkoman, moja siostra - prostytutka
Maria Sadowska w momencie zakładania fundacji miała 2 lata. Jak mówi, nie pamięta by jej dom wyglądał inaczej. Od początku wychowywała się wśród podopiecznych Barki i nie było to dla niej niczym nadzwyczajnym, to była jej rodzina.
- My, jako dzieci, mieszkając tam, nie postrzegaliśmy tego, jako margines społeczny. Od dziecka czuliśmy się, jako część tej wspólnoty i nie byli to ludzie nam obcy. Wręcz odwrotnie, to byli nasi bracia i nasze siostry - wspomina Maria, „średnia” córka państwa Sadowskich.
- Dziecko nie patrzy przez pryzmat stereotypów. Ono widzi Henia „Kucyka”, który robi rano jajecznicę, ubiera czerwone rajtuzy, nazywa wszystkich bocianami i zajmuje się kucykami (skąd jego przezwisko). Dla nas to był miły starszy pan. A dopiero z czasem, jak dorastamy dowiadujemy się, że Henio siedział 22 lata w więzieniu za pobicie ze skutkiem śmiertelnym. I dopiero wtedy zdawaliśmy sobie sprawę, że mieszkamy pod jednym dachem z niezłymi gagatkami - tłumaczy.
Fundacja Barka mieściła się w gospodarstwie, w którym, jak wspomina Maria, były kozy, owce, świnie i każdy z podopiecznych miał swoje zadania do wykonania.
- Była uprawa porzeczki, pomidorów, pieczarek. Później to sprzedawaliśmy np. w Słubicach, była pomoc sąsiadom, zbiórki żywnościowe. Była codzienna praca. To też sprawiało, że sąsiedzi zaczęli nas tak naprawdę kochać i staliśmy się normalną częścią tej społeczności - podkreśla Maria.
W Barce od początku najważniejszy był człowiek. Pan Tomasz wielokrotnie siadał ze wszystkimi mieszkańcami prowadząc długie, wielogodzinne rozmowy. Podczas nich ludzie mówili o sobie, tłumacząc, dlaczego znaleźli się w takim miejscu.
- Pamiętam też, jak z Holandii przyjeżdżały do nas zbiórki odzieży. Wtedy też siadaliśmy wszyscy przy tym stole i graliśmy w marynarza by dostać daną rzecz. To było wielkie poruszenie w naszej wspólnocie, że „właśnie przyszedł nowy ciuch”
- wspomina Maria.
Podkreśla również, że początki fundacji nie były łatwe. - Było świeżo po upadku komunizmu. Często jedliśmy rzeczy grubo po terminie ważności. O owocach czy jakichś rarytasach nie było wtedy mowy. Na początku, jak jeszcze nie było dachu i okien, ani ogrzewania to czasami wewnątrz było zimniej niż na zewnątrz. Do posiłku siadało się w kurtkach i czapkach. Te mury starej szkoły były bardzo zimne - tłumaczy.
I dodaje: - Wtedy też nie było Unii Europejskiej i dotacji, nie było czegoś takiego jak CSR. Do tego dochodziły pierwsze kredyty wzięte z ogromnym ryzykiem, bo tak naprawdę szło to na byłych więźniów, osoby uzależnione, po bezdomności czy poprawczakach. To były liczne nieprzespane noce, ale wszystko to działało w oparciu o poczucie wspólnoty, solidarności i chęć wzajemnej pomocy.
Rodzina Barki na całym świecie
Podopieczni Barki, którym udało się stanąć na nogi, a w których idea fundacji bardzo wrosła, zostawali liderami i wielu z nich założyło własne wspólnoty w ramach Barki. Z biegiem czasu pojawiały się w Marszewie, Józefowie, Chudobczycach, Posadówku, Drezdenku.
- Potem okazało się, że jest ksiądz ze Strzelec Opolskich, który bardzo się tą ideą zachwycił i postanowił samemu kontynuować ten pomysł. Obecnie współprowadzi 8 wspólnot w okolicach Strzelec Opolskich, w tym również swój rodzinny dom przeznaczył dla samotnych matek - mówi Maria Sadowska.
Po dziewięciu latach założyciele Barki postanowili przenieść się do Poznania. Tak trafili na Zawady. Miejsce przy ul. św. Wincentego dostali od miasta, jako bezpłatną dzierżawę. To tu powstawały pierwsze centra integracji społecznej, szkoła Barki z programem doszkalającym osoby długotrwale bezrobotne, oprócz tego warsztaty zawodowe.
- Kiedyś odwiedził nas profesor Jerzy Hausner, który powiedział, że szkoła Barki jest bardzo ciekawym modelem. Bo nie jest to rozdawanie zasiłków, tylko aktywne włączanie osób z marginesu społecznego w główny nurt. Zaproponował, by stworzyć ustawę, który pozwoliłby te centra dla trudnych dorosłych, która ureguluje powstawanie ich w całej Polsce. Na ten moment takich centrów integracji społecznej jest około 200 - podkreśla Maria.
To nie był pierwszy udział Sadowskich w tworzeniu polskiego prawa. Na przestrzeni lat 2003-2006 powstały cztery ustawy mówiące o funkcjonowaniu państwa w sferze socjalnej i społecznej, które oparte były na doświadczeniach wypracowanych w Barce. - My przywoziliśmy te pomysły często z innych krajów - dodaje pan Tomasz.
Do barkowych wspólnot trafiają nie tylko ludzie z Polski. Wielu podopiecznych pochodzi również z innych krajów. Dwuosobowe zespoły z fundacji, składające się z lidera, czyli osoby, która sama wcześniej była podopiecznym Barki, oraz asystenta, znającego język i potrafiącego załatwić sprawy formalne, docierają do nich.
- W momencie, w którym Polska zaczęła być wolna, zaczęto odwiedzać nasz kraj. Do Barki i innych organizacji spływały podarunki m. in. od Polonii francuskiej czy holenderskiej. Ci ludzie nas wspierali
- wspomina pan Tomasz.
I dodaje: Wielu Polakom, którzy wyjechali za granicę z nadzieją na pracę, nie udało się tego osiągnąć. Wtedy zostali na ulicy, degradowali się i nie byli w stanie wrócić do Polski. I nas proszono o to, żeby pomóc im powrócić. I tak Barka przywróciła do kraju kilkanaście tysięcy osób.
Pomoc Polakom za granicami, sprawiła, że Barka zyskała światową sławę. Tym samym rozwinęła się jej międzynarodowa sieć wspólnot. Obecnie oddziały fundacji znajdują się w Wielkiej Brytanii, Holandii, Irlandii, Niemczech, Islandii i Kanadzie. Co więcej, trwają również przygotowania do stworzenia Barki w Rzymie.