Artystka to wybitna i wybitnie... niepokorna
Martha Argerich... To nazwisko elektryzuje melomanów. Jej sztuka, ale także jej życie, są fascynujące.
Trudno powiedzieć, że Martha Argerich była cudownym dzieckiem, bo nim być… nie zdążyła! Pierwszy publiczny koncert dała w wieku 7 lat i to z programem przerastającym możliwości niejednego studenta pianistyki. Lekcje muzyki zaczęła brać jako trzylatka, po tym, jak powtórzyła ze słuchu melodię graną przez przedszkolankę. To zdecydowało o przyszłości dziewczynki, choć poniekąd bez jej udziału.
Zawód pianistki wybrali dla niej rodzice. Równie dobrze mogłaby być mistrzynią pływacką, a muzykę uprawiać tylko dla przyjemności. Stało się inaczej, jej miejsce pracy to estrady świata. Przyszła też popularność, trudna do udźwignięcia. Udręczona tremą, reżimem artystycznych podróży i dyktaturą komercyjności, wiele razy odwoływała koncerty, a nawet brała rozbrat z występami na długie lata.
Jej silna, niepokorna i nieznosząca ograniczeń natura nie mieści się w schemacie konwenansów. Muzycznych, obyczajowych, ani żadnych innych. Poczucie własnej odrębności stało się jednak przepustką do niekwestionowanych osiągnięć w sztuce. Muzyczne interpretacje Marthy Argerich wprawiają w zachwyt, bo są nieprzewidywalne, w najlepszym rozumieniu. A repertuar - przeogromny. Mistrzyni fortepianu ma niesamowitą pamięć i potrafi nauczyć się ogromnej partytury w ciągu jednej nocy. Są jednak utwory, które „rozpoznaje” latami. I takie, których być może nie zagra nigdy, bo wciąż „nie czuje się gotowa”.
Walka argentyńskiej artystki o to, by nie zostać „robotem fortepianu” budzi niekłamany szacunek. Ale jej samej przyniosła wiele trudnych chwil. Nie potrafiła, choć ciągle próbowała, wyważyć proporcji między pracą a prywatnością. Miłosne związki kończyła zwykle w chwili, gdy mężczyzna próbował zdominować jej osobowość. I bez znaczenia czy zdarzało się to w relacjach osobistych, czy w muzyce. Ani dwaj mężowie: Robert Chen i Charles Dutoit, ani nawet Stephen Kovacevich - największa miłość, nie zdobyli jej na własność. I dopiero po latach odnalazła się w macierzyństwie dla swoich trzech córek - Lydy, Annie i Stéphanie.
Bezkompromisowość to jej znak szczególny. Przekonali się o tym w 1980 r. jurorzy Konkursu Chopinowskiego, gdy oburzona niedopuszczeniem do finału Ivo Pogorelicia, odmówiła udziału w obradach.
Czasem zawodzili ją ludzie, którym ufała, ale do dziś ufa niemal wszystkim - jej kolejne domy zawsze zamieszkiwały gromady przyjaciół, muzyków na dorobku i w ogóle „potrzebujących ratunku”. Ogromna liczba stresów i emocji nie pozostała bez wpływu na zdrowie artystki - dwukrotnie zmagała się z chorobą nowotworową, z której wyszła obronną ręką. Na szczęście dla siebie. I dla melomanów.