Arek Jakubik: moje traumy, moje radości

Czytaj dalej
Fot. Tomasz Ho£Od
Paweł Gzyl

Arek Jakubik: moje traumy, moje radości

Paweł Gzyl

Role w „Wołyniu” czy „Jestem mordercą” sprawiły, że ma opinię jednego z naszych najlepszych aktorów. Arka Jakubika poznajemy z innej strony - podczas premiery płyty jego rockowej grupy „Dr Misio”.

Kiedy usłyszałem, że nagrałeś nową płytę z Dr Misio, pomyślałem: kiedy on miał na to czas?

Też sobie często zadaję podobne pytanie. Czas niestety nie jest z gumy. Dlatego cierpią na tym moje kontakty towarzyskie. Nie pamiętam, kiedy byłem na mieście z kumplami na piwie. Każdą wolną chwilę spędzam bowiem z synami i żoną, którzy są dla mnie najważniejsi i wiem, że ich nie mogę zaniedbać.

Nie czujesz się wyczerpany nadmiarem pracy?

Czasem tak. Na szczęście mam ze szwajcarską precyzją rozpisany kalendarz, gdzie są zaznaczone dni na odpoczynek w domu. Bo często jest tak, że kiedy schodzę z planu filmowego, od razu zanurzam się w jakimś innym projekcie. Teraz mamy nową płytę Dr Misio, „Zmartwychwstaniemy”, a rok temu był to zwariowany album z Olafem Deriglasoffem „40 przebojów”, gdzie we dwóch nagraliśmy 40 piosenek z tekstami Vargi i Świetlickiego, z których każda trwa od 20 sekund do minuty.

Okazało się, że ten ekstrawagancki projekt cieszy się sporym wzięciem - ostatnio zagraliśmy w Cieszynie na festiwalu dla ośmiuset osób. Jakby ktoś chciał nas posłuchać, to można legalnie i za darmo ściągnąć sobie tę płytę z naszej strony: jakubik-deriglasoff.pl. Ciągle przychodzą kolejne zaproszenia na koncerty, więc musiałem przyhamować menedżera, aby dać szansę promocji płycie Dr Misio.

Na ile te Twoje muzyczne poczynania cieszą się takim powodzeniem ze względu na Twoje ostatnie sukcesy aktorskie?

Nie mam złudzeń, że część publiczności przychodzącej na koncerty chce zobaczyć aktora-małpę, który wygłupia się i odgrywa rock’n’rollowca. Mam jednak przekonanie, że ci, którzy choć raz byli na naszym koncercie, zobaczyli, że Dr Misio nie ma nic wspólnego z aktorstwem, że jest to kawał ostrego grania z inteligentnym przekazem. Pewnie to odium śpiewającego aktora będzie mi zawsze ciążyć, ale, przepraszam za kolokwializm, mam to w dupie. Robimy swoje - i mamy wierną armię fanów, co mi w zupełności wystarcza.

A jeśli przyszłoby wybierać, postawiłbyś na aktorstwo, reżyserię czy śpiewanie?

Nie chciałbym stanąć przed takim dylematem, jaki mieli pewnie kiedyś Maria Peszek czy Piotrek Rogucki z Comy.

A Ty w czym się najpełniej realizujesz?

Zależy od tego, na czym aktualnie się skupiam - to ta sfera jest dla mnie jedyna i najważniejsza. Kiedy jestem na planie filmu jako aktor, wchodzę całym sobą w ten świat, w którym funkcjonuje mój bohater. Ze swoją głową, swoją wrażliwością, swoimi emocjami. Kiedy pracuję nad płytą albo jadę w trasę - muzyka jest najważniejsza. I to muzyka jest tą sferą, która daje mi największą wolność artystyczną. Nie mam wtedy nad sobą żadnego reżysera czy producenta, kogoś, kto mówi mi, co i jak mam robić. Zamykamy się z kumplami w sali prób i gramy to, co czujemy. Bo robimy tę muzykę dla siebie i swoich przyjaciół.

Nowa płyta Dr Misio jednak różni się od pozostałych: tym razem zatrudniliście modnego producenta, który wprzągł do Waszego brzmienia sporo elektroniki i tanecznych rytmów. O co chodzi?

Bardzo długo zastanawiałem się, w jakim kierunku pójść na trzeciej płycie, żeby zaskoczyć fanów Dr Misio i samego siebie. I stwierdziłem, że po mrocznym, depresyjnym albumie sprzed dwóch lat, powinniśmy dać ludziom trochę oddechu. Początkowo jednak myślałem, aby nowy materiał był jeszcze bardziej surowy, energetyczny. Ale po nagraniu z Olafem „40 przebojów”, gdzie momentami poszliśmy w tym kierunku, postanowiłem, że już dosyć tego wydzierania się, że może po prostu warto zrobić parę fajnych piosenek. Długo szukałem nowego producenta.

Mieliśmy farta, że trafił się Kuba Galiński. Przedstawił bardzo wyrazistą wizję nowego brzmienia Dr Misio: gitary zastępujemy elektroniką i robimy ukłon w stronę lat 80. Dla mnie to był strzał w dziesiątkę, bo jestem wychowany na muzyce z tamtych czasów. Najpierw był heavy metal, potem jarociński punk i w końcu niezliczone godziny spędzone przy radiowej audycji „Romantycy Muzyki Rockowej” Tomka Beksińskiego. Tamten czas zdefiniował mój muzyczny gust.

Teksty do piosenek napisali zaprzyjaźnieni z Tobą poeci i pisarze: Krzysztof Varga i Marcin Świetlicki. Dlaczego mimo to, słuchając płyty, mam wrażenie, że śpiewasz o sobie?

Jestem tak umówiony z Krzyśkiem i Marcinem, że za ich zgodą zawłaszczam sobie te teksty, które napisali. Nakładam na nie swoje historie, wizualizacje, emocje i doświadczenia. Dlatego te utwory brzmią tak, jakby opowiadały o historiach, które sam przeżyłem. Bozia niestety nie dała mi talentu do tej niełatwej formy, jaką jest tekst piosenki. Co prawda popełniłem kilka scenariuszy filmowych czy teatralnych, ale umiejętność poetyckiego, lakonicznego obrazowania jest mi całkowicie obca.

Wieczorem umieram. A codziennie rano zmartwychwstaję. Rano świat wydaje się piękny, wszystko jest cudowne

Na poprzedniej płycie Dr Misio były piosenki opowiadające o desperackiej walce o utrzymanie miłosnego związku. W nowych utworach jest więcej smutku i rezygnacji. Ta walka się nie udała?

Każdy z nas ma jasną i ciemną stronę. Nigdy nie jesteśmy czarno-biali, zawsze funkcjonujemy w szarościach. I ja sobie myślę, że dlatego mam tak sensownie poukładane życie rodzinne, bo wszystkie wątpliwości, lęki i kompleksy przerabiam przy okazji kolejnych płyt. Tam pracuję nad wszystkim tym, co nie daje mi zasnąć. Potem jestem wyczyszczony i mogę normalnie funkcjonować w domu. To rodzaj autoterapii.

W zeszłym roku zagrałeś w samych dołujących filmach - „Wołyniu” i „Jestem mordercą”. Jak to odbiło się na Twojej rodzinie?

Na szczęście moja żona też jest aktorką, więc rozumie ten rodzaj ekstremalnych emocji, jaki przynosi się z planu do domu. Dlatego zawsze mogę liczyć u niej na okres ochronny po skończeniu filmu. Bo kiedy kończą się zdjęcia, nagle kończy się też świat, w którym aktor żyje. W przypadku „Wołynia” były to aż dwa lata. To był świat, w którym żyłem jeden do jednego, kochałem, nienawidziłem, funkcjonowałem na krawędzi. Gdy po czymś takim kończą się zdjęcia i budzisz się w swoim łóżku - nie wiesz, co ze sobą robić. Wtedy zaczyna się chodzenie po suficie.

Jaką masz receptę na taki stan?

Bardzo prostą: wejście w nowy projekt. Z „Wołynia” uciekłem do swojego filmu „Prosta historia o morderstwie”, a stamtąd w realizację płyty Dr Misio. A jak ją skończyłem, wsadziłem głowę do świata filmu „Jestem mordercą”. Hardcorowa to była podróż. (śmiech)

Jak Twoi synowie radzą sobie z odróżnianiem ojca z ekranu od ojca w domu przy takich mocnych rolach, które grasz?

Mam bardzo dobre relacje z synami. Starszy studiuje scenopisarstwo w Łodzi. Spotykamy się bardzo często, dzwonimy co chwilę do siebie, w każdy weekend przyjeżdża do domu, rozmawiamy o jego pomysłach. Ostatnio nawet przyjechał specjalnie kilkaset kilometrów na ten koncert w Cieszynie z Olafem. Byłem absolutnie wniebowzięty! Poza tym jest moderatorem fanpage’a Dr Misio. Młodszy jest w pierwszej klasie liceum i poszedł w kierunku ścisłym, jego konikiem jest matematyka i informatyka.

Jest też mistrzem gry FIFA 2017, cały czas dostaję od niego baty, kiedy do niej siadamy. Regularnie gramy też w squasha. Kiedyś to ja wygrywałem, ale teraz to on bywa coraz częściej górą. Muszę się z tym pogodzić: on jest coraz większy, a ja biegam coraz wolniej. Jesteśmy też kinomaniakami. Zaszczepiłem mu konieczność oglądania filmów w ciemnej i nastrojowej sali kinowej.

Tytuł nowej płyty Dr Misio wyznacza najważniejszy wątek znajdujących się na niej piosenek - kwestię zwątpienia i wiary. Kiedy rozmawialiśmy dwa lata temu, powiedziałeś, że zaczynasz powoli regulować swe relacje z Bogiem. I co?

Na pomysł, aby nazwać płytę „Zmartwychwstaniemy” wpadłem rok temu podczas Wielkanocy. Choć jestem osobą niewierzącą, spędzam wszystkie święta rodzinnie. W Wigilię każdy z synów czyta fragment Ewangelii, a w Wielkanoc zawsze na stole musi być święconka. I właśnie w zeszłym roku, ponieważ Kuby nie było jeszcze w domu, a Janek coś tam nie mógł, sam pojechałem z koszykiem do kościoła.

Spóźniłem się, trzeba było jeszcze poczekać na święcenie jakieś pół godziny, usiadłem więc w ławce i zacząłem się rozglądać. Nagle wyszedł ksiądz i zaczął modlitwę: „Za zwycięstwo nad śmiercią i pozbawienie jej mocy panowania nad nami, dziękujemy Ci, Panie”. Wszyscy powtarzali: „Dziękujemy Ci, Panie”. Odruchowo podłączyłem się do tej mantry i po chwili zrobiło mi się jakoś fajnie i bezpiecznie.

No właśnie: w nowych piosenkach Dr Miso czuć ten Twój głód wiary. Czyli jak to kiedyś śpiewał Adam Nowak z Raz Dwa Trzy: „Nie można nie wierzyć w nic”?

Coś w tym jest. Krzysiek Varga objeżdżał kiedyś pogranicza na Węgrzech, szukając materiału do ostatniej części swej węgierskiej trylogii „Langosz w jurcie” i znalazł cmentarz, gdzie nad bramą wisiał napis „Feltamadunk”, co znaczy „Zmartwychwstaniemy”.

Od razu zrobiłem swoją wizualizację tego obrazu i wyobraziłem sobie taki stary, zapuszczony, zarośnięty cmentarz, na którym leżą wszyscy, niezależnie od religii: katolicy, ateiści, protestanci, prawosławni czy Żydzi. I wszyscy oni zadają sobie to samo pytanie: „Co dalej?”. I ja też jestem wśród nich - bo jakiś czas temu kupiłem rodzinną kwaterę na moim pobliskim cmentarzu w Konstancinie, gdzie sprowadziłem prochy ojca i wybudowałem tam pięterko również dla siebie.

Z Twoich nowych piosenek wynika, że ten Kościół, z którym się zetknąłeś, nie ułatwia Ci odpowiedzi na pytanie „Co dalej?”, bo śpiewasz, że robi się w nim biznesy, a nie mówi o zbawieniu.

O tym opowiada teledysk do piosenki „Pismo”. Nie chciałbym jednak, aby płyta „Zmartwychwstaniemy” była odbierana jako antyklerykalny manifest. Myślę, że jest wręcz przeciwnie. W wielu piosenkach pojawia się jakiś rodzaj egzystencjalnego lęku, pustki i jednocześnie tęsknoty za Absolutem, za czymś więcej. Wydaje mi się, że ten przekaz na płycie jest dość klarowny.

Cieszę się, że pod tym teledyskiem, oprócz wielu hejtów, mamy mnóstwo wpisów od ludzi wierzących, którzy podpisują się pod jej przekazem. Cóż - ksiądz jest zwykłym człowiekiem. To, że założy sutannę, nie czyni go od razu świętym. Księża są tak samo niedoskonali, jak każdy z nas.

Nie spotkałeś nigdy w swym życiu fajnego księdza, który pomógłby Ci na Twej drodze do Boga?

Nie. Nigdy. I może wielka szkoda. Ale kto wie, co jeszcze przede mną?

Już jesienią tego roku zobaczymy Cię chyba po raz pierwszy w optymistycznym filmie - „Podwójny Iron Man” w reżyserii Łukasza Palkowskiego. To duża odmiana?

(śmiech) Spora. Pojutrze, po półrocznej przerwie, wznawiamy właśnie zdjęcia do tego filmu. Przenoszę się więc znowu do innego świata. Jego głównym bohaterem jest autentyczna postać - Jerzy Górski, który w latach 80. był narkomanem, a potem, dzięki niezwykłemu hartowi ducha, został mistrzem świata w chyba najtrudniejszej dyscyplinie sportowej - podwójnym triatlonie, czyli właśnie podwójnym Iron Manie.

Film opowiada o tym, że trzeba walczyć do końca. O tym, że nie ma rzeczy niemożliwych. Że zawsze możemy zmartwychwstać.

Bliskie jest Ci też takie doświadczenie?

Pewnie. Codziennie wieczorem umieram. A codziennie rano - zmartwychwstaję. Rano świat wydaje się piękny, wszystko jest cudowne. Potem jest reszta dnia i konfrontacja z rzeczywistością. Spotykamy ludzi, z którymi nie do końca mamy po drodze, mnóstwo rzeczy nas stresuje, boli, irytuje, rani. I dlatego wieczorem umieramy. Cierpimy, bo nie możemy zasnąć, wracają do nas wszystkie wcześniejsze traumy i lęki. Ale na szczęście kolejnego ranka znowu zmartwychwstajemy.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.