Antoni Dudek: Partie zdominowały wybory do samorządów
W komisjach będzie aż prawie pół miliona ludzi, często z przypadku. Obawiam się więc nie tego, że któraś z komisji pokusi się o próbę fałszerstwa, tylko tego, że nie zrobi nic, bo jej szacowni członkowie, dajmy na to, spożyją a konto diet znaczną ilość alkoholu - mówi politolog Antoni Dudek.
Dlaczego PiS i PO przed wyborami samorządowymi tak otwarcie stawiają na mobilizację elektoratów?
Dlatego, że od 13 lat właśnie dzięki temu dominują na polskiej scenie politycznej. Po 2005 roku, kiedy miała powstać koalicja PO-PiS, do czego z wielu powodów nie doszło, obie te partie odkryły, że ich ostry konflikt fantastycznie je sytuuje. Jeśli już nie w roli partii rządzącej, to przynajmniej jako głównej siły opozycyjnej. Przy tym zaś niemal całkowicie eliminuje konkurencję z obu stron sceny. Od 13 lat zatem te partie skutecznie mobilizują największe grupy wyborców. Wiele wskazuje na to, że nadchodzące wybory po prostu potwierdzą dominację tych dwóch obozów. W sensie formalnym dziś rywalizują ze sobą Koalicja Obywatelska i Zjednoczona Prawica, ale przecież rdzeniem pierwszej jest Platforma, a rdzeniem drugiej pozostaje PiS. To się znakomicie sprawdza, bo od 60 do 70 procent Polaków od 13 lat w każdych wyborach głosuje na którąś z tych partii. Redukuje to w zasadzie wszystkie pozostałe ugrupowania do roli mało istotnego tła.
W 2025 czy 2030 roku będziemy wciąż w tym samym miejscu?
Na razie nic nie zapowiada zmierzchu tego duopolu, a w każdym razie nie zapowiadają go nadchodzące wybory samorządowe, bo na rozmowę o tych parlamentarnych jest wciąż zdecydowanie za wcześnie. Jeśli dziś patrzymy na przykład na sondaże dotyczące sejmików i największych miast, to widać, że dwa główne obozy polityczne wyraźnie w nich dominują. Otwarte pozostaje pytanie, w jakich proporcjach - i to o to toczy się w tej chwili gra. Natomiast nie widać na horyzoncie siły, która w najbliższym czasie byłaby zdolna zastąpić któryś z tych dwóch obozów.
Przyglądał się pan wszystkim wyborom samorządowym od 1990 roku. Czy ta tegoroczna kampania w jakiś znaczący sposób różni się od tych poprzednich, przede wszystkim oczywiście tych najmniej odległych w czasie?
Jeszcze silniej niż do tej pory widoczny jest w niej ten warszawski podział - na obóz liberalny reprezentowany przez Platformę i obóz narodowo-konserwatywny czy konserwatywno-katolicki reprezentowany przez PiS. Ten podział wcześniej organizował przede wszystkim politykę ogólnopolską, oczywiście był też jakoś obecny w wyborach samorządowych, ale znacznie słabiej. Dziś wydaje się niemal wszechobecny, schodząc coraz bardziej w dół. Wybory samorządowe, zwłaszcza te na odległej prowincji, pozwolą zobaczyć, ilu ludzi wciąż się tam jeszcze broni przed tym podziałem. Ci zagłosują na kandydatów spoza duopolu KO-PiS.
Mówi pan o „warszawskim”, a nie „ogólnopolskim” podziale. Dlaczego?
Bo on został wykreowany w Warszawie, w polityczno-komentatorskim światku stolicy. I to przede wszystkim tam - choć oczywiście także na ekranach telewizorów czy łamach gazet - przez lata funkcjonował. Tymczasem dziś musimy sobie zadawać pytanie, na ile on już głęboko zszedł w dół, między ludzi. Moim zdaniem - bardzo, bardzo głęboko. Oczywiście są jeszcze pewne gminy czy powiaty w jakimś sensie częściowo od niego wolne. Tam oczywiście PiS i Platforma również funkcjonują i są obecne, ale walka toczy się, dajmy na to, o to, że część mieszkańców jest zwolennikami trzymającego się z dala od obu partii wójta, który rządzi tam od lat, a część jest mu przeciwna.
Ale takich gmin jest coraz mniej?
Tak. Te lokalne sprawy i spory w coraz większym stopniu dopasowują się do reguł głównego podziału. Świetnym przykładem, takim laboratorium, może tu być Nowy Sącz. Widzimy tam Ryszarda Nowaka, prezydenta miasta związanego przez lata z PiS, który został jednak w tych wyborach przez Jarosława Kaczyńskiego pozbawiony wsparcia partii, bo prezes wybrał panią Mularczyk. Tam natychmiast doszło do polaryzacji. Dotychczasowy prezydent kandyduje bez poparcia PiS i przeciw niemu - podobnie zresztą jak Paweł Adamowicz w Gdańsku, startujący tym razem już bez poparcia Platformy przeciw jej kandydatowi - Jarosławowi Wałęsie. Co nam to pokazuje? Otóż niektórzy samorządowcy wciąż próbują się buntować przeciw dominacji partii - zwłaszcza ci, którzy wypadają z tego kartelowego układu, jak właśnie Nowak czy Adamowicz. Zarazem wszystko jednak wskazuje na to, że ci buntujący się kandydaci w tych wyborach sukcesu raczej nie odniosą. I zostaną pokonani przez kandydatów wskazanych przez partie.
Są jeszcze tacy kandydaci, którzy nie potrzebują wsparcia partii?
Są. Na przykład w Krakowie to Platforma bardziej potrzebowała Jacka Majchrowskiego niż on Platformy. Warto jednak zauważyć, że takich przypadków jest coraz mniej, co pokazują ruchy kolejnych prezydentów miast - jak w Lublinie czy Kielcach - wiążących się z PO bądź PiS. Ten partyjny podział ma coraz większe znaczenie - szczególnie w większych ośrodkach. W konsekwencji wybory samorządowe są coraz mocniej upartyjnione.
Rozumiem, że tu też kryje się część odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak szczególną rolę odgrywają w nich wybory prezydenta Warszawy?
To się oczywiście zaczęło już wcześniej. Wynik w Warszawie zawsze miał spore znaczenie symboliczne. Jan Rokita całe lata temu powiedział, że kto wygrywa w Warszawie, ten wygrywa w całej Polsce. Oczywiście w zupełnie formalnym sensie to pewne nadużycie - cztery lata temu kandydatka Platformy wygrała w Warszawie, ale w wyborach do sejmików to PiS uzyskał lepszy wynik. Ale w sensie symbolicznym Rokita miał rację - prezydentura Warszawy jest ukoronowaniem wszystkich rachunków, kto w danych wyborach samorządowych wygrywa, a kto przegrywa.
O co toczy się gra w Warszawie?
Dla Platformy Obywatelskiej przegrana Rafała Trzaskowskiego byłaby nokautem. Dla PiS przegrana Patryka Jakiego nie byłaby aż tak trudnym doświadczeniem, on jednak jest kandydatem, który zaczynał właściwie na straconych pozycjach, a częściowo to odrobił swą bardzo dynamiczną kampanią. Faworytem tych wyborów Jaki nigdy jednak nie został - wciąż pozostaje nim Trzaskowski, co potwierdzają ostatnie sondaże. Dodajmy tu od razu, że Jakiemu udało się jednak znacząco zmniejszyć potencjalną skalę wygranej kandydata Platformy. Kiedy w listopadzie zeszłego roku ogłoszono tę kandydaturę, mogło się wydawać, że Trzaskowski ma realną szansę na zwycięstwo już w I turze, dziś już nikt o tym głośno nie mówi. To pokazuje, że w Warszawie, której prezydentem był kiedyś Lech Kaczyński, a którą później PiS całkowicie utracił (czego dowodem były trzy kadencje Hanny Gronkiewicz-Waltz), partii rządzącej udało się jednak nieco odzyskać. Ale tego, ile dokładnie, dowiemy się tak naprawdę dopiero po drugiej turze.
Tak szczerze: musiał pan się trochę zmuszać do śledzenia tej warszawskiej kampanii?
Nie, bez przesady. Zmuszać to się musiałem do oglądania telewizyjnej debaty 14 kandydatów na prezydenta Warszawy. Było to dość upiorne i wymagało sporej determinacji. Na szczęście te ich wypowiedzi trwały tylko po 45 sekund, bo gdyby dano im po półtorej minuty, zrobiłby się z tego zupełny horror. Widać wyraźnie, że zbyt łatwo jest przejść procedurę rejestracji kandydata na prezydenta Warszawy, zdecydowanie przydałby się tu wyższy próg podpisów. To odsiałoby przynajmniej te kilka najbardziej niepoważnych postaci przed dopuszczeniem ich do rywalizacji z Trzaskowskim czy Jakim, za którymi stoją potężne siły polityczne, albo choćby Śpiewakiem czy Wojciechowiczem, którzy mają pewien dorobek i całkiem sporo sensownego do powiedzenia. Tymczasem mamy wśród spełniających formalne wymogi kandydatów jakąś panią Krzekotowską i pana „prezydenta II RP” Jana Potockiego. To są przecież postacie z operetki. W wypadku wyborów prezydenta RP mamy jednak ten próg 100 tysięcy podpisów. Przez tę barierę też czasem się jakiś dysponujący odpowiednimi środkami oszołom przebije, ale ci kandydaci nie dostają później nawet tych 100 tysięcy głosów. Jeśli chodzi o tę warszawską debatę, to na pewno lepiej by się ją oglądało, gdyby uczestników było 7 a nie 14. Tym bardziej, że Trzaskowski i Jaki prowadzili swój pojedynek niejako ponad głowami tych pozostałych kandydatów, którzy przecież mieli pełną świadomość, że wybory są już rozstrzygnięte w tym sensie, że wydaje się zupełnie jasne, kto wejdzie do II tury.
Jaka jest stawka tych wyborów dla partii? To rzeczywiście kluczowe, że będą one pierwszymi z całego maratonu trwającego aż do wyborów prezydenckich?
Tak. To jest niezwykle ważne. Partia, która w opinii większości Polaków zostanie uznana za zwycięzcę wyborów samorządowych (a obie będą nas do tego na swój sposób przekonywać), uzyska pewien bonus na kolejne kampanie. Oczywiście tego nie należy przeceniać. Gdyby na przykład w Warszawie wygrał Patryk Jaki, nie oznaczałoby to, że wynik wyborów europejskich czy parlamentarnych jest już całkowicie przesądzony. Ale też oznaczałoby to gigantyczne problemy wewnętrzne w Platformie i kłopoty dla całej liberalnej opozycji. W drugą stronę aż tak to nie działa, bo stan posiadania PiS w samorządach jest dziś niewielki, przecież już wzięcie władzy w choć jednym sejmiku wojewódzkim więcej byłoby dla PiS sukcesem. Największe miasta, w których rządzi PiS, to Siedlce i Stalowa Wola, z kolei sejmik, w którym PiS ma większość, jest tylko jeden - na Podkarpaciu. Niewiele wskazuje, żeby były szanse na któreś z większych miast.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień