Antoni Bury, 95-letni leśnik spod Otmuchowa. Świadek naszej historii
W czasie wojny Niemcy wypędzili go z domu. Wysłali do obozu. Potem on patrzył, jak wypędzano Niemców ze Śląska – Antoni Bury ze Szklar robił w życiu wszystko dla zwycięstwa Polski.
Jest taki żart: Co robi góral, kiedy nie ma sznurówek? Zawiązuje buta dżdżownicą, bo w życiu trzeba sobie jakoś radzić.
Co więc zrobił góral z Istebnej Antoni Bury, kiedy w ciężkich powojennych latach jako nadleśniczy na Opolszczyźnie musiał wywieźć ze swoich lasów dziesiątki ton drewna? Odbudował linię kolejową zniszczoną w czasie wojny. Przy okazji zasypał lokalną drogę, żeby zrobić nasyp zamiast wiaduktu.
W pionierskich latach na ziemiach zachodnich trzeba było sobie radzić. Tak konkretnie to chodzi o linię kolejową 313 z Otmuchowa do Przeworna w dolnośląskim. Wybudowali ją Niemcy w 1910 roku. W pagórkowatym, malowniczym terenie stanęło sporo wiaduktów i mostków. Kiedy w 1945 roku przeszedł front, trzy wiadukty legły w gruzach i pociągi przestały tędy jeździć.
Tymczasem w połowie lat pięćdziesiątych młody nadleśniczy ze Szklar w gminie Kamiennik Antoni Bury stanął przed pilną potrzebą wywiezienia ze swoich lasów setek drzew, żeby nie zgniły, bo krajowa gospodarka potrzebuje drewna do odbudowy wojennych zniszczeń. Zapędzona do współpracy miejscowa ludność wywiozła furmankami drewno z lasu na skład przy nieczynnej stacji w Cieszanowicach, a dalej - stop. Kolej nie kursuje.
- Zaprosiłem dyrektora kolei we Wrocławiu na polowanie - wspomina 95-letni Antoni Bury, dziś emerytowany leśnik. - Dałem mu pas i swoją strzelbę. Ustrzelił dwa zające. Za parę dni przyjechała do nadleśnictwa ciężarówka, a kierowca oznajmił: Cement przywiozłem, proszę rozładować.
Kolej dała fachowców, ale plac odbudowy musiał zorganizować nadleśniczy, bo to jemu zależało na pociągach. Żeby dociągnąć prąd do betoniarek, pożyczył wszystkie kable od miejscowych rzemieślników. Jednak robota stanęła. Na trzeci, największy wiadukt, nie starczyło cementu.
- W cukrowni w Otmuchowie zobaczyłem, że mają ogromne hałdy żużlu, bo opalali zakład węglem - wspomina pan Antoni. - Dyrektor cukrowni tylko narzekał, że nie ma jak się tego pozbyć. Poprosiłem dyrektora PKP o lokomotywę i wagony. Ja dałem ludzi do pracy, cukrownia ładowała, wszyscy byli zadowoleni.
Z nawiezionego żużlu zbudowali wysoki nasyp na miejscu wiaduktu. Na nasypie ułożono tory. Przy okazji zasypali lokalną drogę do drugiej wioski, ale leśniczy odkupił kawałek sąsiedniego pola, zrobił objazd i ludzie się przyzwyczaili. Do dziś tak jeżdżą, choć linię 313 PKP definitywnie zamknęło w 1987 roku.
Wśród osadników nie brakowało frontowych żołnierzy, którym wydawało się, że wszystko im wolno
Góral z Istebnej w Beskidzie Śląskim do nadleśnictwa w Szklarach przyjechał pierwszy raz 14 marca 1946 roku. Na rowerze marki „Česká Zbrojovka”. Pociągi wtedy były całkiem zapchane, często przez szabrowników wywożących masy towaru zdobytego na Niemcach. Rower stanowił najpewniejszy środek lokomocji.
- Leśniczy się bardzo ucieszył na mój widok, bo przed wojną w Istebnej pracowałem jako praktykant leśny i zawsze chciałem wrócić do pracy w lesie - wspomina Antoni Bury, który za kilka miesięcy skończy 95 lat, ale pamięć zachował doskonałą. - Przeegzaminował mnie i skierował do najcięższego leśnictwa - Sulisław.
24-letni Antoni miał się wykazać przy organizacji 4-hektarowej szkółki leśnej. Zatrudnił do roboty 32 miejscowych Niemców. Sadzonki oddawał do innych nadleśnictw, sam zdobywał nasiona. Kiedy przyjechała do niego inspekcja z dyrekcji w Bytomiu, kontrolerzy byli zaskoczeni sprawnością działania. A on sam szybko zrobił kurs podleśniczego i w 1947 roku objął własne leśnictwo w dzisiejszych Wilemowicach, w gminie Kamiennik, na samych rubieżach dzisiejszej Opolszczyzny. To były prawdziwe kresy kresów.
- W moich lasach w 1945 roku też stał front - wspomina pan Antoni. - Różne pozostałości wojny się trafiały. Jednemu gajowemu mina urwała nogę, kiedy wydawał opał ludziom. Okopy utrudniały zrywkę drewna. Zasypywało się je tylko tam, gdzie przechodziły konie, ale większość została do dzisiaj.
Na polach między Sulisławiem a Gałążczycami ze zboża wystawały wieżyczki chyba z 10 czołgów. Na polnej drodze do Wierzbnej Niemcy zostawili ze 20 samochodów wojskowych. Znikło to wszystko bardzo szybko. Przyjechali jacyś ludzie, pocięli, zabrali na złom. Nikt ich nie pytał, czy szabrownicy, czy przysłani przez władzę.
Były też inne dziwne pamiątki frontowe. Koło Sulisławia młody leśnik znalazł w pięciu miejscach składowiska czaszek saren i rogaczy.
- Ruscy żołnierze zabijali wszystko, co podeszło. Zabitą zwierzynę gotowali na jedzenie - wspomina leśnik. - Mięso z głów też, bo same gołe czaszki zostawały.
Zwierzyna wróciła do lasów dopiero po kilku latach. Przyszła z innych terenów. Nie brakowało tylko jednego - dzikich królików. Miejscowi gospodarze, uciekając przed frontem, otwierali swoje klatki i wypuszczali je na wolność.
- Wśród nowych osadników nie brakowało dawnych frontowych żołnierzy, którzy uważali, że w lesie wszystko im wolno - wspomina emerytowany leśnik. - Do lasu przychodzili z wilczurami, ze strzelbami. Spotkani mówili: ja wojował, to moje! Dochód z lasu, z kradzieży drewna i kłusowania mieli duży, traktowali więc las jak własny. Z nimi nie było żartów. Nie raz bałem się iść na obchód.
W 1947 Antoni Bury zapisał się do koła łowieckiego w Otmuchowie i dostał strzelbę. Ze strzelbą w lesie wzbudzał większy szacunek. Potem załatwił sobie współpracownika, który informował go, gdzie kto trzyma kradzione drewno.
- Pewnego razu zamówiłem straż leśną - opowiada pan Antoni. - Poszliśmy od domu do domu, bo wiedzieliśmy, gdzie szukać. Kazaliśmy płacić za kradzione. Ludzie woleli zapłacić, byle nie trafić do sądu. I wtedy uzyskałem we wsi autorytet. Rozeszła się wieść, że drewna kraść nie wolno. A jak ktoś coś chce od leśniczego, to przychodzi i prosi.
Kiedy w 1982 roku Antoni Bury przeszedł na emeryturę, jego nadleśnictwo w Szklarach już nie istniało. Zostało włączone do dużego nadleśnictwa Prudnik. Ale on ma do dziś wielką satysfakcję nie tylko z tej odbudowanej linii kolejowej do Przeworna. Zostawił po sobie 800 hektarów nowego lasu. Sam załatwił we władzach, żeby przekazać mu w zarząd niepotrzebne rolne nieużytki. Dziś las Burego powoli wchodzi w wiek rębności.
Polskie drogi
Dziwnie się plotły i odwracały losy Polaków w czasie wojny i tuż po niej. Antoni Bury, zanim został leśnikiem koło Grodkowa, najpierw sam stracił dom w Istebnej. Potem patrzył, jak tracą domy Niemcy na „ziemiach odzyskanych”.
24 czerwca 1942 roku Niemcy wysiedlili 14 rodzin z osiedla Jasnowidze w Istebnej. Antoni miał wtedy 20 lat, ale takie sceny pamięta się dobrze do śmierci.
- O 5 rano ojciec usłyszał walenie do drzwi - wspomina mężczyzna. - Szwab wpadł, nawymyślał nam od polskich świń i psów. I dał 15 minut, żeby wszyscy zebrali się pod drzewami na podwórzu. Ojciec złamał kij w szafie, żeby szybko zabrać wiszące ubrania. A taki zawsze był oszczędny. Konie, krowy, świnie, wszystko trzeba było zostawić. Żołnierza postawili przy nas, żeby strzelał, jak ktoś będzie uciekał.
Zawieźli ich wtedy pociągiem do Brzegu i takie było pierwsze spotkanie Antoniego Burego z opolską ziemią. Z okolicznych wiosek przyjeżdżali gospodarze, bauerzy i jak na targu niewolników wybierali sobie Polaków do pracy. On trafił do Wronowa, wioski pod Lewinem Brzeskim.
- Gospodarz, stary człowiek, traktował mnie jak narzędzie do pracy. Jak widły. Nigdy nawet nie spytał, skąd jestem - wspomina trudne dni. - Trzeba było robić na polu po 15-16 godzin dziennie.
Reszta rodziny trafiła na folwark w Zabardowicach koło Oławy. Brat się tam nawet dobrze urządził, bo jako przedwojenny maszynista kolejowy zajął się obsługą maszyn, w tym pługami na spalinowe lokomotywy. Antoni Bury po paru miesiącach uciekł od swojego milczącego bauera i pojechał do Zabardowic. Brat załatwił z zarządcą folwarku, że i jego przyjęli do pracy, a poszukiwania zbiega wyciszono.
- Wesoło tam było - wspomina pan Antoni. - Jedzenia nie brakowało, do dziewczyn w sąsiednich wioskach mogliśmy chodzić. Przerobiliśmy nawet kocioł do gotowania bielizny na maszynę do pędzenia bimbru. Było czym przekupywać brygadzistę.
Kiedy w 1943 roku Niemcy odkryli w Katyniu groby polskich oficerów, zaczęli wśród polskich robotników przymusowych propagować ulotki oskarżające Rosjan o zbrodnię wojenną. Antoni Bury bał się, że to tylko wstęp, żeby Polaków posłać na wschodni front, jako mięso armatnie do walki ze Związkiem Radzieckim. To skłoniło go do ucieczki w rodzinne strony.
W tajnej bazie Hitlera
Uciekł. Dojechał aż do Istebnej i nawiązał kontakt z partyzantką Armii Krajowej. Sprawdzili go, wreszcie zaprzysięgli i wysłali jako agenta swojego wywiadu do pracy w mleczarni w Cieszynie. Do dziś pan Antoni zastanawia się, czy zyskał jednak zaufanie partyzantów z AK, bo ktoś musiał na niego donieść. Ledwie zaczął pracę – przyszli po niego niemieccy tajniacy i trafił do więzienia w Cieszynie. Sam się przyznał, że uciekł z robót przymusowych. Po dwóch miesiącach bez żadnego sądu, pod eskortą wojskowego, pociągiem przez Opole, Wrocław, Berlin trafił aż nad Morze Bałtyckie. Do pracy w wojskowej bazie Peenemünde na wyspie Uznam. Tej samej, gdzie budowano tajną broń Hitlera, rakiety V1 i V2. Tajna to ona była dla angielskiego wywiadu i powojennych historyków. Dla Antoniego Burego rakiety startujące w niebo, na Londyn, to była codzienność.
- Budowaliśmy podziemne schrony na rakiety - wspomina. - Przywożono je pociągami do bazy i w podziemiach były uzbrajane. Dotykałem je przy rozładunku. Z odległości może 200 metrów widziałem, jak je codziennie odpalano. Stały w wyrzutniach, w takich chwytach, ryczały tak, że nie było nic słychać, a potem te uchwyty się rozsuwały i rakieta pruła w niebo w słupie ognia.
Bury znał już dobrze niemiecki. Szybko został pomocnikiem maszynisty w obozowej kolejce wąskotorowej. Codziennie jeździł do portu, do bazy, woził ludzi i rakiety.
Po amerykańskim bombardowaniu Niemcy zamknęli bazę. Bury trafił na budowę lotniska w Rechlinie, 150 kilometrów od Berlina. Jeżdżąc kolejką po lotnisku, obserwował kolejny cudowny wynalazek, który miał odwrócić bieg wojny. Samoloty odrzutowe Hitlera.
Jesienią 1944 roku Bury uciekł Niemcom po raz drugi. Dotarł w rodzinne strony. W partyzantce doczekał przejścia frontu. Latem 1945 roku wsiadł na rower i przejechał 150 kilometrów na zachód, do Głubczyc, gdzie został pracownikiem polskiego urzędu - Tymczasowego Zarządu Państwowego. Chodził po niemieckich domach, zakładach, warsztatach i spisywał mienie, żeby nie zginęło. Wyznaczał polskich dozorców majątku, którzy i tak potem oddawali rzeczy szabrownikom. I wtedy zobaczył, jak odwróciły się role. Jak to niemieckie rodziny drżą o siebie i swoje mienie przed nowymi osadnikami z Polski.
- Ludzie byli przyzwyczajeni, że skoro Niemcy kradli, wysiedlali, zabierali, to nam też wolno tak robić z Niemcami - opowiada pan Antoni. - Nieraz polscy osadnicy kazali miejscowym uciekać z mieszkania, bo teraz „ja zajmuję”. I nie interesuje mnie, czy masz gdzie iść.
Kiedyś, w czasie kontroli, w stercie cegieł w jednym z domów odkrył walizkę ze skarbami. Dolary, funty, złoto, kosztowności. Rodzina w mieszkaniu obok przygotowała sobie walizki do ucieczki, gdyby ich ktoś wypędzał.
- Cholerne bogactwo - opowiada dalej pan Antoni. - Niemcy prosili mnie, żeby im to oddać, zapomnieć, ale ja nie. Sam też mogłem to zabrać, uciec. Nikt by nie zauważył. Ale ja chciałem Polskę odbudowywać. Wszystko dla zwycięstwa. Za Niemców wszędzie wisiały takie hasła, więc ja też chciałem - dla zwycięstwa Polski.
I choć minęło od tych wydarzeń więcej niż 70 lat, Antoni Bury ciągle ma je przed oczami. Ciągle widzi ludzi, których kiedyś spotkał.