Anna Smołowik: Intuicja jest moim ulubionym źródłem budowania roli
Anna Smołowik ma ostatnio swój czas. Niedawno widzieliśmy ją w kryminale „W jak morderstwo”, a teraz na ekrany kin wchodzi komedia „To musi być miłość”. Nam aktorka opowiada jak na planie serialu „Blondynka” znalazła wiernego przyjaciela.
- Słynne porzekadło głosi, że „z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu”. Zgadzasz się z nim?
- Pewnie jest coś prawdziwego w tym powiedzeniu. Rodziny bywają różne. Dobrze, gdy można na sobie polegać i wzajemnie się wspierać. Ideałów jednak nie ma, nawet, jeśli zdjęcia w mediach społecznościowych sugerują inaczej.
- „To musi być miłość” to historia rodzinna trzech sióstr. Ty też masz rodzeństwo?
- Tak. Mam starszą siostrę. Mamy różne charaktery, ale też wiele wspólnych cech. Zawodowo wybrałyśmy kompletnie różne drogi. Możemy na siebie liczyć i na sobie polegać. Tak jak w tym filmie, gdzie siostry stoją za sobą murem.
- Film ma komediowy ton, ale historia twojej bohaterki jest tak naprawdę dramatyczna, bo Agata zmaga się z traumą po zdradzie męża. Jak sobie poradziłaś z tym dysonansem?
- Moją bohaterkę poznajemy w momencie, kiedy wybaczyła już swemu mężowi zdradę i optymistycznie wierzy, że teraz będą żyli długo i szczęśliwie.
- „To musi być miłość” opowiada o przebaczeniu.
- Między innymi też. O rożnych życiowych zakrętach i odnajdywaniu siebie w trudnych sytuacjach.
- Warto dawać komuś, kto nas zawiedzie, drugą szansę?
- Nie ma jednego dobrego rozwiązania. Czasem warto, a czasem lepiej odpuścić, wybaczyć - i pójść dalej.
- Miałaś wpływ na postać Agaty?
- Mieliśmy spotkania z reżyserem Michałem Rogalskim i rozmawiałam z autorką scenariusza Agnieszką Pilaszewską. Przegadaliśmy więc to, w jaki sposób opowiadać o tych bohaterkach, co jest w nich najważniejsze i na czym powinniśmy się skupić. W przypadku pracy z Michałem była duża przestrzeń do improwizacji, co bardzo sobie cenię. Nie brakowało również poczucia humoru i odnajdywania śmiesznych drobnostek w sytuacjach, które wydają się poważne. Finalny efekt roli to też kwestia montażu, bo niestety nie zawsze wszystkie sceny wchodzą do filmu.
- Skąd u ciebie upodobanie do improwizacji?
- Chyba stąd, że jestem mocno związana z teatrem. Tam improwizacja jest często bazą do budowania postaci i kreowania historii. Nauczyłam się tego na studiach. Pracowaliśmy wtedy dużo z profesorami z petersburskiej szkoły teatralnej. Moim dyplomem była rola Raniewskiej w „Wiśniowym sadzie” Czechowa. Tam podstawą odkrywania świata, o którym opowiadamy, była improwizacja. Trochę mi to weszło w krwioobieg. Spontaniczne sytuacje na planie rodzą impulsy, które często wykorzystuję jako bazę do improwizacji. W budowaniu roli bardzo ważna jest dla mnie intuicja.
- Film opowiada o kobietach, ale jego reżyserem jest mężczyzna. Nie ma tu sprzeczności?
- Autorką scenariusza jest kobieta - Agnieszka Pilaszewska, która stworzyła ten świat i wielokrotnie pracowała z reżyserem - Michałem Rogalskim.
- Jakie relacje wytworzyły się na planie między filmowymi siostrami – tobą, Małgorzatą Kożuchowską i Iną Sobalą?
- Większość scen miałyśmy z Małgosią, z którą pracowałyśmy już wcześniej. Miałyśmy więc dużą przyjemność z budowania siostrzanych relacji. Momentami było na planie wesoło.
- Nie było między wami rywalizacji?
- Nie. To trochę stereotypowe myślenie, że aktorki ze sobą rywalizują. My się lubimy.
- „To musi być miłość” jest klasyczną komedią romantyczną. Jak się odnalazłaś w tej konwencji?
- Myślę, że widzowie potrzebują takich ciepłych historii, żeby stanąć po jasnej stronie mocy i uwierzyć, że będzie dobrze. Że szczęśliwe zakończenia zdarzają się nie tylko na ekranie, ale również w życiu.
- „To musi być miłość” uwodzi świątecznym nastrojem. Skojarzenia z „Listami do M.” będą więc nieodparte.
- Pewnie tak. Dużo tu ciepła, humoru i perypetii ze świąteczną atmosferą w tle.
- Mamy dopiero początek listopada. Nie za wcześnie na taką świąteczną premierę?
- To już pytanie nie do mnie, ale do dystrybutora. Film czekał ze względu na pandemię na swoją premierę aż dwa lata.
- Pochodzisz z Radomia i kiedyś śpiewałaś piosenkę „I’m from Radom and I’m proud”. Za co jesteś dumna ze swego rodzinnego miasta?
- Też to wyimprowizowałam, bo nie było tego w tekście. Moi znajomi radomianie to osoby z cudownym poczuciem humoru. W rodzinnym mieście spotkało mnie dużo dobrego. Tam uczęszczałam na zajęcia teatralne pod okiem Moniki Żurek. Tam rozwijałam swoją aktorską pasję. Mam tam rodzinę i dziadków oraz najbliższą przyjaciółkę ze szkolnej ławki.
- Podobno jako dziecko czytałaś namiętnie powieści o Ani z Zielonego Wzgórza. To one sprawiły, że pomyślałaś o aktorstwie?
- Ania Shirley fascynowała mnie swoją odwagą i nieskrępowaną wyobraźnią. O aktorstwie pomyślałam dzięki częstym wizytom w teatrze oraz dzięki mojej wychowawczyni w podstawówce, która wysłała mnie na konkurs recytatorski. To mi się podobało, było też wspaniałym pretekstem do urywania się z lekcji. Trafiłam też na świetne zajęcia teatralne do młodzieżowego domu kultury pod okiem Moniki Żurek. Zaczęłam więc sama tego próbować i rozsmakowałam się w tym na tyle, że postanowiłam zdawać do warszawskiej szkoły teatralnej.
- Jeszcze przed maturą dostałaś Grand Prix za swój monodram. Aktorzy sięgają po tę formę zazwyczaj u szczytu swej kariery. A ty zabłysłaś monodramem przed dostaniem się do szkoły teatralnej. Jak to możliwe?
- Wszystko dzięki wspomnianej Monice Żurek. To moja pierwsza nauczycielka teatru, która skutecznie mnie zaraziła teatralną pasją. Najpierw dała mi do przeczytania opowiadanie „Czarownica” Cortazara. Potem wybrałyśmy fragmenty, aby nad nimi popracować. I w pewnym momencie Monika wpadła na to, byśmy zrobiły z tego przedstawienie. Tak to się wydarzyło. Dzięki temu teatr jeszcze przed szkołą dał mi możliwość poznawania ciekawych ludzi i podróżowania po Polsce.
- Jak rodzice patrzyli na tę twoją pasję?
- Wspierali mnie od początku.
- Nie chcieli, żebyś została prawnikiem lub lekarzem?
- Może i chcieli, ale nigdy mnie do niczego nie zmuszali. Prawnikiem została moja siostra. Rodzice pomagali mi od początku – podwozili na zajęcia teatralne i pozwalali na wyjazdy ze spektaklami.
- Kiedy pojechałaś do Warszawy, czułaś się tam przysłowiowym „słoikiem”?
- Pewnie. Studiowałam w Akademii Teatralnej. Nasz rocznik miał szczęście, bo byliśmy ostatnim, który prowadził Zbigniew Zapasiewicz. Uczyło mnie też wielu innych wspaniałych profesorów. Prawdziwą szkołą przetrwania okazało się dla mnie skończenie studiów i wejście w zawód.
- Dlaczego?
- To mnie najbardziej zahartowało, bo nie zdecydowałam się na żaden etat, tylko występowałam na różnych scenach. Pierwszy spektakl zrobiłam w Krakowie – to była „Stefcia Ćwiek w szponach życia” w Teatrze Ludowym. Potem wystąpiłam w „Kompleksie Portnoya” – i gram ten spektakl do dzisiaj, czyli w sumie 11 lat. Zagrałam też w pierwszym spektaklu w Och Teatrze. Wszędzie występowałam gościnnie, poznając różne instytucje i obserwując jak one funkcjonują.
- Dlaczego nie chciałaś etatu w którymś teatrze?
- Kiedy kończyłam szkołę, miałam wpojone, że powinnam trafić na etat. Ale to się nie wydarzyło. I dobrze, bo grałam gościnnie w wielu teatrach, z których mogłam czerpać najróżniejsze lekcje.
- Większość teatrów, w których występujesz to sceny niezależne. Praca w nich bardzo się różni od pracy w teatrach instytucjonalnych?
- Grałam też w warszawskich teatrach państwowych, takich jak Narodowy, Dramatyczny, Studio, Powszechny czy Ateneum. Teatr niezależny często walczy o przetrwanie, bo wszystko zależy czy w danym roku dostanie dotację, czy też nie dostanie. To być albo nie być dla takiej sceny. W teatrach niezależnych nie pracuje aż tyle osób co w instytucjach.
- Teatr jest twoją największą miłością?
- Kino też jest moją pasją. Ale dłużej i intensywniej „znamy się” z teatrem. Teatr był pierwszy – to w nim stawiałam pierwsze kroki zawodowe. To tam dużo pracowałam nad swoim rzemiosłem i nad sobą. Ale uwielbiam kino i pracę przed kamerą.
- Jesteś bardziej aktorką komediową czy dramatyczną?
- Najciekawsza jest różnorodność. Żaden aktor nie chce zostać zaszufladkowany. Jeden z moich pierwszych filmów to „Prosta historia o morderstwie” Arka Jakubika - i był to kryminał. Filmowo dostałam ostatnio kilka komediowych ról. W teatrze z kolei większość rzeczy, które zagrałam, to mocno szarpiące emocje role dramatyczne.
- W tym roku widzieliśmy cię w komedii kryminalnej „W jak morderstwo”. Wydaje się, że idealnie odnalazłaś się w roli domorosłej pani inspektor. To była bliska ci postać?
- Absolutnie nie. Nie miałam takich doświadczeń jak moja bohaterka. Ona jest temperamentna, ale raczej ukrywa swoje emocje. Dopiero w trakcie filmu przechodzi proces odradzania się i stawania za sobą. To było dla mnie najciekawsze w tej postaci.
- Twoim partnerem był w tym filmie Paweł Domagała. On też pochodzi z Radomia. Znaliście się wcześniej?
- Tak. Byliśmy razem na warsztatach teatralnych z liceum w Teatrze Powszechnym w Radomiu. Dobrze się więc nam pracowało.
- Często się mówi, że komedię trzeba grać na serio, żeby była śmieszna. Tak było w tym przypadku?
- Tak. Przegięcia w przypadku kina się nie sprawdzają.
- Niedawno zagrałaś lesbijkę w filmie „Czarna owca”. Nie obawiałaś się trochę przyjąć takiej roli?
- A dlaczego? Bycie przeciw innym ludziom to jest coś, co nie mieści mi się w głowie. Tym bardziej sugeruję, żeby wszyscy zobaczyli „Czarną owcę”.
- Zuza z „Czarnej owcy” pokazuje, że warto walczyć o siebie. Też masz takie nastawienie do życia?
- Myślę, że trzeba ufać sobie i swoim wartościom oraz zawsze za nimi stawać.
- Jeśli chodzi o telewizję, to chyba początkowo trochę unikałaś seriali.
- Nie unikałam, ale wcale nie jest łatwo świeżym absolwentom szkół teatralnych od razu trafić na plan filmowy. Na początku grałam sporo w teatrze – i to było dla mnie bardzo ważne. W telewizyjnych serialach pojawiałam się głównie w epizodach. Dopiero potem przyszły większe role.
- Który z tych seriali wspominasz najcieplej?
- To był serial, który kręciliśmy latem na Podlasiu – „Blondynka”. Wróciłam z niego z moim psem Dublem. Grałam w tym serialu szefową schroniska dla zwierząt i kręciliśmy w prawdziwym schronisku Canis w Kruszewie. To wyjątkowe miejsce. Pod tym względem „Blondynka” jest więc dla mnie bardzo ważna, gdyż dzięki niej zyskałam przyjaciela. Serial „Diagnoza” był też fajnym doświadczeniem.
- Kiedyś miałaś też okazję również spróbować swych sił w piosence aktorskiej – choćby podczas festiwalu „Pamiętajmy o Osieckiej”. A dzisiaj?
- Śpiewam najczęściej przy okazji różnych projektów. Kilka lat temu zrobiłam stand-up z piosenkami, zatytułowany „Obsesje”, o aktorce na terapii. Były tam fantastyczne piosenki, które napisała Julka Holewińska. Ja improwizowałam teksty między nimi. Teraz występuję w spektaklu „Cwaniary” w Teatrze Polonia na podstawie tekstu Sylwii Chutnik i tam też śpiewamy. Opiekunem muzycznym tego przedsięwzięcia jest Janek Młynarski. To śpiewanie jest więc u mnie cały czas obecne.