Anna Kwiatkowska: Scholz nadgania zapóźnienia rządów Merkel
- Niemców boli, że była kanclerz w żadnym z wystąpień nie powiedziała, że ma sobie coś do zarzucenia. Co więcej, usprawiedliwia swoją politykę. To albo wyparcie, albo brak refleksji. Albo jedno i drugie - mówi dr Anna Kwiatkowska, kierowniczka Zespołu Niemiec i Europy Północnej z Ośrodka Studiów Wschodnich.
Wizyta prezydenta Niemiec podczas obchodów 80. rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim była według pani raczej symboliczna, ważna czy trudna?
Moim zdaniem to przede wszystkim bardzo ważna wizyta pod względem politycznym. I to dla wszystkich stron. Wspólne wystąpienie prezydentów Polski, Niemiec i Izraela w takim miejscu z pewnością zwróci uwagę opinii światowej na wydarzenie, które jest zdecydowanie za mało znane wśród Europejczyków i ogólnie na świecie. Tak jak i inne z naszej historii. Steinmeier, choć było to dla niego trudne, dość zgrabnie powiedział to, co miał powiedzieć. Poza tym z pewnością przy okazji prowadzono także rozmowy polityczne. A że już wcześniej widać było, że Andrzeja Dudę i Franka-Waltera Steinmeiera łączy osobista nić porozumienia i chyba po prostu się lubią, tym bardziej możemy mieć nadzieję, że te rozmowy, choć trudne, mogły być owocne.
Nie unikał też mówienia o niemieckich, a nie nazistowskich zbrodniach.
Wśród wielu historyków i politologów dość powszechna jest refleksja, że najmłodsze pokolenia, słysząc „naziści”, po prostu nie wiedzą, o kogo chodzi. Dlatego, gwoli prawdy historycznej, należy rozszyfrowywać ten termin. Niemcom na pewno trudno jest tego słuchać, bo bardzo wiele pracy po wojnie włożyli w to, żeby w opowieści o niej i jej konsekwencjach oddzielić nowe, demokratyczne Niemcy i ich sukces gospodarczy od ich nazistowskiej historii. Ale trudno, muszą się z tym oswoić.
Mam wrażenie, że w Warszawie Steinmeierowi bardzo mocno o tym przypomniano.
Tu należy zwrócić uwagę także na przemówienie prezydenta Izraela Isaaka Herzoga, który powrócił do jednego z wcześniejszych wystąpień Steinmeiera w Yad Vashem, gdzie jako pierwszy niemiecki prezydent mówił jasno o niemieckiej winie. Także w Warszawie ważnym wątkiem przemówienia prezydenta RFN była konstatacja o istnieniu zbyt wielu luk w niemieckiej pamięci historycznej oraz o konieczności ich uzupełnienia. Ponadto często i mocno podkreśla on, że problem antysemityzmu w Niemczech nie zniknął. I walka z nim leży mu na sercu. Warto także zwrócić uwagę, że ze względu na obecność prezydenta Niemiec uroczystości w Warszawie i rocznica wybuchu powstania były bardzo obszernie relacjonowane w większości niemieckich mediów. Oprócz transmisji z obchodów było także wiele reportaży i filmów historycznych oraz znacznie więcej niż zwykle tekstów o stosunkach polsko-niemieckich. Polsce poświęcono naprawdę sporo miejsca, co nie zdarza się zbyt często.
U nas z kolei szeroko komentowano to, że Steinmeier odznaczył Angelę Merkel najwyższym niemieckim odznaczeniem, które otrzymali wcześniej jedynie Konrad Adenauer i Helmut Kohl.
W niemieckiej prasie pisano o tym jeszcze więcej. W Polsce może się to spotkać co najwyżej z niezrozumieniem, natomiast w Niemczech było to zdecydowanie bardzo kontrowersyjne.
Z jakiego powodu?
Samo znalezienie się Merkel obok takich postaci wzbudziło pytania. Rozważano też korelację czasową. Czy tocząca się w Ukrainie wojna to właściwy moment, żeby przyznawać jej takie odznaczenie? No i wreszcie niesmak budził fakt przyznania jej tego odznaczenia tak szybko po ustąpieniu ze stanowiska i przez tego konkretnego prezydenta. I nie chodzi o to, że on często był jej konkurentem, także w walce o najwyższe stanowiska, ale że był on ministrem w kilku jej gabinetach. A spuścizna ich rządów jest oceniana, delikatnie rzecz ujmując, niejednoznacznie. A mówiąc otwartym tekstem, ich polityka np. w stosunku do Rosji jest oceniana źle. Tu mamy pewien paradoks, bo Merkel, choć krytykowana przez ekspertów, kończyła swoje urzędowanie po 16 latach z niezwykle wysokim poparciem: większość „zwykłych” obywateli uważała, że potrafiła ona wyciągać Niemcy z kolejnych kryzysów. Pytanie, jakim kosztem? I czyim?
Mówi się, że de facto przez te wszystkie lata rządziła krajem od kryzysu do kryzysu.
Tak. I z niemieckiej perspektywy, i to tej krótko- i średnioterminowej, radziła sobie z tym bardzo dobrze. Ale błędem, za który teraz przychodzi Niemcom słono płacić, było jej zafiksowanie na utrzymaniu status quo. Angela Merkel skupiła się na „zabetonowaniu” dobrobytu niemieckiego, ale w ogólnie nie inwestowała w przyszłość. Albo inwestowała źle, jak w przypadku niemieckiej polityki „Russia first”. Już za jej rządów widać było ogromne deficyty w rozwoju Niemiec.
Jakie?
Zapóźnienia w cyfryzacji, transformacji energetycznej czy modernizacji, kluczowego dla RFN, rynku motoryzacyjnego. No i oczywiście nieprzygotowanie na gwałtownie zmieniające się otoczenie międzynarodowe.
W jakim sensie?
Niemcy pod wodzą Merkel nie byli gotowi zareagować w zdecydowany sposób na coraz bardziej autorytarną i agresywną politykę Chin, a przede wszystkim Rosji. To wszystko idzie na jej konto. Wysłanie w odpowiednim momencie jasnego sygnału ze strony Merkel mogło nawet odwrócić bieg wydarzeń. Ewidentnym przykładem jest tutaj projekt gazociągu Nord Stream 2. Umowa o jego realizacji podpisana już po aneksji Krymu, w trakcie wojny na Donbasie była niewątpliwe jednym z elementów ośmielania Putina do eskalacji jego polityki, włącznie z pełnoskalową wojną z Ukrainą. Wszyscy wiedzą, że była kanclerz miała złe zdanie o Putinie, że widziała jego grę na rozbicie UE i jego zamordystyczne działania w samej Rosji. A mimo to nie zdecydowała się na redukcję kontaktów z reżimem. Te powiązania cały czas rosły, a Niemcy wciąż wierzyli w mit o współzależności, która miała im dawać nietykalność, a nawet moc wpływania na Putina.
Merkel to rozumie?
Właśnie nie. A przynajmniej nie daje temu wyrazu publicznie. To zresztą dla niej charakterystyczne. Nie mówić o błędach i nie przepraszać - tak postępowała przez cały czas sprawowania władzy. Merkel nadal broni swojej polityki i w żadnym z wystąpień publicznych po opuszczeniu stanowiska kanclerza nie powiedziała, że ma sobie coś do zarzucenia. Nawet Niemców drażni ten brak refleksji. Trzeba przyznać, że Steinmeier wykazuje się większym wyczuciem i za błędy przeprasza.
Obecny kanclerz Olaf Scholz chyba też nie ma łatwo. Ostatnio jego żona zrezygnowała z funkcji ministra edukacji w Brandenburgii, a on sam od początku wojny na Ukrainie jest krytykowany za zbyt powolne decyzje. Słusznie?
W Niemczech w ogóle nie łączy się działalności Scholza i jego żony. Britta Ernst jest osobnym bytem politycznym, ma długoletni staż, jest ekspertką w zakresie edukacji. Miała pewien pomysł na rozwiązanie problemu Brandenburgii z deficytem nauczycieli, ale nie udało się jej przekonać do tej koncepcji własnego środowiska, czyli SPD, więc rzuciła papierami. Półżartem można powiedzieć, że dla Scholza to akurat dobra wiadomość, bo żona jest jego ważnym doradcą i teraz będzie miała na to więcej czasu.
Ale jego wizerunku chyba nie uda się szybko zmienić?
Od początku było wiadomo, że Scholz będzie miał trudną sytuację. Przede wszystkim ciężko jest zarządzać koalicją, w skład której wchodzą trzy partie, a ich programy się rozjeżdżają. Scholz nie tylko musi nadgonić sprawy, których nie dopilnowała Merkel, ale przede wszystkim dopadła go polityka zagraniczna, w której nie był ekspertem. Reakcja RFN na wojnę w Europie spowodowała znaczny spadek wiarygodności Niemiec, a i kryzys energetyczny zupełnie przestawił priorytety tego rządu. Konflikty w koalicji są ostre i oprócz realizacji „normalnego” programu spory trwają zarówno o zakres pomocy Ukrainie, jak i o kształt niemieckiej strategii bezpieczeństwa czy strategii postępowania wobec Chin. Prace nad oboma dokumentami przedłużają się i oprócz kontrowersji merytorycznych chodzi też o rywalizację Scholza z wicekanclerzem Robertem Habeckiem oraz szefową MSZ Annaleną Baerbock.
Kto jest dla niego groźniejszy?
Myślę, że on sam poważniej traktuje Habecka. Chętnie też rozgrywa oboje polityków Zielonych przeciwko sobie. Wiadomo, że oni także ze sobą rywalizują i zarówno Habeck, jak i Baerbock mają ambicje kanclerskie. Oboje są wiarygodni i niewątpliwie lepiej niż Scholz komunikują się ze społeczeństwem. To jest spory problem dla Scholza, tak zresztą jak zbytnia szczerość Baerbock na arenie międzynarodowej. Szefowa MSZ zachowuje się bardzo suwerennie i stara się budować - lub przynajmniej deklarować - politykę opartą na wartościach. Na pewno kilka jej wypowiedzi mogło się Scholzowi nie podobać jako mało dyplomatyczne, a to on ostatecznie odpowiada za politykę zagraniczną Niemiec.
Pytanie, czy Annaleny Baerbock nie spotka los premier Finlandii Sanny Marin, która właśnie straciła stanowisko, bo była ponoć bardziej popularna za granicą niż w kraju?
Baerbock i Habeck zawsze byli dość wysoko w sondażach opinii publicznej, wyżej niż Scholz. Natomiast obecnie wszystkich i tak wyprzedza minister obrony narodowej Boris Pistorius. To najlepiej oceniany szef resortu w Niemczech. Świadczy to nie tylko o słabości poprzedniej minister i fatalnym sposobie jej komunikacji, ale przede wszystkim o tym, że Pistorius sobie radzi. Dobrze dogaduje się z partnerami zagranicznymi, wojskiem, ale też potrafi wytłumaczyć Niemcom, co się dzieje i dlaczego podejmuje takie, a nie inne decyzje. Baerbock może bywa zbyt szczera, ale z drugiej strony jej polityka jest spójna, a reakcje autentyczne. I Niemcom podoba się, że ona jest w stanie pojechać na Ukrainę, w Buczy zachować się dyplomatycznie, ale też empatycznie i od tamtego czasu propagować na wszystkich możliwych forach konieczność ukarania Rosjan za zbrodnie wojenne.
Do Chin także pojechała. Tuż po prezydencie Francji.
To było wcześniej ustalone, ale timing w ogóle był ciężki, bo nie tylko było to po niefortunnym wywiadzie Macrona, ale także w trakcie wizyty prezydenta Brazylii z 200-osobową delegacją, który zabrał jej nieco z uwagi mediów. Chińczycy przyjęli ją jednak z honorami, choć strony pozostały przy swoim stanowisku w zasadzie w każdej z poruszanych kwestii. Konferencja prasowa Bearbock z jej odpowiednikiem wyglądała jak ping pong. Albo jedno, albo drugie nie zgadzało się co do wypowiedzi poprzednika i ją prostowało. Zarówno jeśli chodziło o uniwersalizm pojęcia praw człowieka, jak i o ryzyko zaatakowania przez Chiny Tajwanu, sprawę prześladowania Ujgurów czy rolę Chin w mitygowaniu rosyjskiej agresji. Zdaniem przedstawicieli niemieckiego biznesu mocno uzależnionego od współpracy z Chinami Bearbock powinna była zachowywać się „grzeczniej”, ale to nie w jej stylu. Ja bym się na ich miejscu tak nie martwiła. Minister, tak jak inni politycy niemieccy, zaczyna mówić o „redukowaniu ryzyka” (derisking) we współpracy gospodarczej z Chinami, a nie o jej zerwaniu (decoupling), więc z pewnością zdaje ona sobie sprawę z uzależnienia gospodarki od Chin i krzywdy niemieckiemu biznesowi nie da zrobić.