Anna Dymna: Pytają mnie, dlaczego wydaję społeczne pieniądze na debili. A ja wierzę w dobro
- Mówią czasem o mnie: ale ta Dymna jest głupia, naiwna, w kółko o tej dobroci i radości opowiada. A przecież radość jest najlepszym lekiem na wirusa - opowiada Anna Dymna, aktorka i założycielka fundacji „Mimo wszystko”.
To będą smutne święta?
Na pewno inne niż zwykle, może bez rodzinnego malowania jajeczek, beztroskiej radości, ale za to głębsze. Epidemia zmusi nas wszystkich, żebyśmy zastanowili się głębiej nad sensem cierpienia, śmierci, nad mocą nadziei. Mam wrażenie - może to są duże słowa - że bierzemy wszyscy udział w jakiejś ogólnoświatowej drodze krzyżowej. Jest cierpienie, śmierć, są niewinne ofiary. W tym kontekście tegoroczna Wielkanoc brzmi aktualniej, boleśniej i dotkliwiej niż kiedykolwiek. Dla mnie te święta już od wielu lat nie są tylko opowieścią o zajączkach i koszyczkach - bo najpierw jest Wielki Piątek, cierpienie, okrucieństwo, niesprawiedliwość, śmierć. Potem jest Wielka Sobota, rozpacz, wyczekiwanie, cisza i nadzieja. I wreszcie jest niedzielna radość ze Zmartwychwstania. Grałam kiedyś Korę w „Nocy Listopadowej” u Wajdy. Ona wypowiada takie słowa: „Umierać musi, co ma żyć (…) Śmierć tych użyźnia nowe pędy i życie nowe sieje wszędy”. Całe życie gdzieś z tym tematem mam do czynienia. Choroby, wypadki, cierpienie, śmierć - to część życia. Przez ostatnie tygodnie wszyscy to przeżywamy, dotykamy tego w różny sposób. Ciągle myślę o tych, którzy teraz umierają, o bezradności ich bliskich, którzy nie mogą ich nawet godnie pochować. Momentami ogarnia mnie przerażenie. Wróg jest nieznany i tajemniczy. W dodatku nie wiemy, kiedy się to skończy i ile ofiar pochłonie. Żyjemy w dziwnym zawieszeniu. Ale musimy zachować spokój. Musimy mieć nadzieję i myśleć o dniu, gdy pandemia się skończy - a my będziemy musieli żyć dalej i być szczęśliwi. Nie możemy się załamywać, kłócić - choć wiem, to trudne, bo jesteśmy teraz skazani na współdomowników, a wszyscy jesteśmy zdenerwowani.
Musimy opanować złe emocje, uśmiechnąć się, uspokoić myśli i przede wszystkim nie zajmować się sprawami, które, w obliczu śmierci i choroby, są nieważne. „Każda rzecz ma swój czas”. Teraz jest czas na ratowanie życia, na życzliwość, na pomoc i połączenie sił w walce z wirusem.
Jesteśmy skazani na domowników, a jednocześnie odcięci od bliskich, z którymi nie mieszkamy. Mnie się serce kraje, jak pomyślę, że spędzę te święta bez rodziców i babci.
Ja też nie będę widziała się w święta z synem, bratem, całą rodziną, wszystkimi bliskimi. Umówiliśmy się, że nie będziemy ryzykować. Będziemy oddaleni, ale bliżej niż kiedykolwiek. Przecież się kochamy. Rano w niedzielę każdy zje swój kawałek jajeczka na twardo i podzieli się najlepszymi myślami z wszystkimi, których kocha, którzy są mu bliscy. Nie damy pożywienia wirusowi. Wytrzymamy go. I rozmawiajmy ze sobą telefonicznie, rozmawiajmy jak najwięcej. „Na początku było Słowo”. Ono ma moc wielką. Czasem nie wiemy, jak ważna jest zwykła rozmowa. Nawet przez telefon.
To jest ledwo namiastka spotkania z drugim człowiekiem.
Teraz tak musi być. To prawda, najbardziej brakuje mi rozmów prosto w oczy. Zawsze z takiego bliskiego kontaktu czerpię największą siłę i radość. Ale przecież nie jesteśmy dziećmi. Musimy być rozsądni. Nie możemy się egzaltować i rozpaczać: „o Jezu, nie będzie świąt”. Święta są w nas, a pocałujemy się później. Jak już to wszystko minie, zrobimy sobie najpiękniejsze święta świata. Ludzie, jeśli się kochają, nie powinni mieć z tym problemu.
A co z pani podopiecznymi, osobami niepełnosprawnymi intelektualnie?
Tu mam największy problem. Po prostu tęsknię za nimi. Ci, którzy dojeżdżali na warsztaty terapeutyczne, są teraz izolowani w domach. To dla nich dramat. Warsztaty nad morzem musieliśmy zamknąć, natomiast większość podopiecznych z „Doliny Słońca” w Radwanowicach to stali mieszkańcy schroniska Brata Alberta, które prowadzi fundacja ks. Isakowicza-Zaleskiego. Ośrodek jest teraz zamknięty dla osób z zewnątrz. Warsztaty właściwie nie działają. Jednak tych ludzi nie można zostawić bez opieki, nie poradzą sobie sami. Dojeżdżają więc na dyżury opiekunowie i terapeuci. Drżą, czy nie są zagrożeniem dla podopiecznych. Przecież nikt im nie robi testów. Czują się zdrowi, ale podobno można być nosicielem wirusa bez żadnych objawów zachorowania. Poza tym, logicznie myśląc, powinni po przebadaniu mieszkać w ośrodku, zrezygnować z prywatnego życia. A podopieczni? Nie rozumieją do końca, co się dzieje. Czują, że jest inaczej, że coś złego się stało, że nie ma normalnych zajęć, że nie mogą opuszczać ośrodka, że wielu terapeutów gdzieś zniknęło. Oczywiście, przed świętami połączę się z nimi przez skype’a , żeby pokazać, że z nimi jestem, że o nich myślę, że ich kocham, ale to nie będzie to samo. Większości z nich nic nie daje rozmowa przez telefon. Oni potrzebują się przytulić, trzymać za rękę, czasem popłakać sobie przy mnie. Potrzebują fizycznej bliskości, świat pojmują sercem.
Boją się?
W ośrodku - z tego, co słyszę - bardziej załamani są terapeuci, pedagodzy, którzy się nimi zajmują. To podopieczni są dla nich lekarstwem na te czasy. To są niezwykli ludzie, mają w sobie czystość, pokorę i radość mimo wszystko. Chcę być teraz taka jak moi podopieczni - mimo że żyję ze świadomością zagrożenia, ze świadomością tego nieszczęścia, które się dzieje, tych ofiar. Oni tej świadomości nie mają. Chcę ich naśladować i wszelkimi sposobami rozbudzać w sobie radość i siły. Na razie się nie załamujemy, ale jeśli to dłużej potrwa i zacznie brakować nam pieniędzy na utrzymanie naszych miejsc, będziemy mieć problem - wszystkie fundacje będą mieć problem. Musimy sobie pomagać, trzymać się razem, nie rozbudzać lęków… zresztą już to robimy.
Dlaczego pani zdecydowała się pomagać akurat takim osobom? O ile lubimy pomagać dzieciom albo tym, którzy nagle stracili zdrowie - bo możemy się z nimi utożsamiać, o tyle osoby niepełnosprawne intelektualnie nie wzbudzają tyle sympatii i współczucia, a wręcz są dla niektórych…
Odpychające?
Szukałam łagodniejszego określenia, no ale tak.
Zanim założyłam fundację, to ich dobrze poznałam. Zaprzyjaźniłam się z nimi, nauczyłam się ich i po prostu pokochałam. Za ich szczerość, za to, że nie potrafią mózgiem zabijać uczuć, że nie potrafią kalkulować, manipulować. Wie pani, ja żyję w pięknym świecie wyrafinowanych ludzi, uzdolnionych artystów. Wśród nich, oczywiście, są fantastyczne osoby, ale nasz świat czasem jest zimny, zakłamany, taki, którego nie lubię. Poza tym rzeczywistość wokół nas coraz bardziej goni; ludzie są coraz bardziej samotni, agresywni, coraz rzadziej patrzą sobie w oczy. Zanim założyłam fundację, złapałam się na tym, że jeżdżę do Radwanowic po to, żeby złapać chwilę normalności. Zaczęłam się nad tym zastanawiać: jak to, ja po normalność jeżdżę do ludzi z niepełnosprawnością intelektualną? Co to znaczy? Bo oni mają w sobie coś takiego, że nagle wiesz, co jest czarne, a co białe, co dobre, a co złe - to mi jakoś porządkowało głowę. I zadałam sobie pytanie: dlaczego ja się tak nie zachowuję jak oni? Dlaczego udaję, że coś mi się podoba, kiedy mi się nie podoba? My się czasem zakłamujemy, bo nam nie wypada inaczej.
Da się w ogóle tego uniknąć?
Oczywiście, że nie. Nie moglibyśmy wszyscy zachowywać się jak osoby z niepełnosprawnościami intelektualnymi, to nie byłoby dobre. Ale warto nimi się zainspirować, uruchomić w sobie cząstkę ich wrażliwości - oczywiście, potem trzeba odruchowe uczucia weryfikować trochę mózgiem, by nikogo nie obrażać (moi podopieczni zachowują się czasem różnie; bywają uparci, bo czegoś nie pojmują). Choć są na stałe ograniczeni w logicznym pojmowaniu i rozumieniu, są bardzo wrażliwi, więcej czują, więc i bardziej cierpią od nas.
Nigdy nie będą inni. Nigdy nie skończą studiów, nie założą rodzin, nie zrobią kariery. Nie pojadą pod Sejm, by walczyć o siebie, o godne życie. Nie potrafią. W dodatku nasz świat nie traktuje ich jak pełnoprawnych ludzi. Przez wiele lat słyszę od niektórych dziennikarzy: dlaczego pani wydaje społeczne pieniądze na debili?
Właśnie chyba dlatego, że inni zajmują się nimi tak niechętnie. Kiedy budowałam ośrodek, zgłosiła się jedna kobieta, mówi mi: pani tak pomaga tym dzieciom, to ja pani wyposażę ten ośrodek. Odpowiadam: dziękuję bardzo, jest pani kochana, ale to są osoby dorosłe. - Dorosłe? - odpowiedziała. - Dorosłym nie będę pomagać. Takie jest myślenie większości społeczeństwa. Tymczasem my, zdrowi, moglibyśmy się od moich podopiecznych wiele nauczyć: pokory, radości z małych rzeczy, cierpliwości. Jak oni są nieprawdopodobnie cierpliwi! - robię z nimi spektakle, więc widzę, w jaki sposób oni pracują. Jak oni pięknie potrafią okazywać wdzięczność! Te warsztaty terapeutyczne to jest sens ich życia; każdy z nich ma jakiś talent, rozwija się, oni dzięki nim czują się potrzebni. Pozbawieni tego - kiwają się pod ścianą i powoli umierają. Decyzję o założeniu fundacji „Mimo Wszystko” podjęłam odruchowo, nie zastanawiałam się nad tym. Nie wiedziałam, co to znaczy mieć fundację, ale wiedziałam, że nie mogę tych ludzi zostawić.
A pani? Jakie pani ma z tego korzyści?
Fundacja całkiem zmieniła moje życie, otworzyła nowe przestrzenie. Po pierwsze: bardzo dużo zrozumiałam. Zobaczyłam piękno, którego wcześniej nie dostrzegałam, o którym nawet nie wiedziałam. Ja się od tych ludzi bardzo wiele nauczyłam, oni nigdy nie będą o tym wiedzieli. Po drugie: wie pani, co czuję, gdy oni na mój widok tak pięknie zawsze się cieszą? I prawdziwie! Nigdy w życiu nikt nie cieszył się na mój widok tak, jak oni potrafią to robić. Za każdym razem, jak tam przyjeżdżam, to oni do mnie lecą, całą grupą, całują mnie, ściskają. Już ich nauczyłam, że nie można tak mocno ściskać, bo mam potem siniaki. Kiedyś mówię do jednego podopiecznego: „Nie ściskaj mnie tak mocno, ja przecież jestem delikatną kobietą”. „Ale duża jesteś” - słyszę. No tak, odpowiadam, duża, ale delikatna. -Nie. Silna jesteś, mocna jesteś -mówi. Oni są tacy kochani. Moje życie nabrało głębszego sensu. Warto takimi ludźmi się zajmować - choćby wszystko miało się rozpaść - żeby oni, choć przez jakiś czas, nie byli smutni. To dodaje największej siły. Poza tym budujące jest doświadczenie, że wokół gromadzą się ludzie. Mam już ponad 60 pracowników, do tego setki wolontariuszy, przyjaciół, którzy też chcą pomagać, też to rozumieją, czują podobnie. Oczywiście, z prowadzeniem fundacji łączę się też różne przykre rzeczy…
Jakie na przykład?
Różne… czytam, że udaję dobrą, że sprytnie się promuję, że starzeję się, nie mam co grać i chcę zarabiać pieniądze na nieszczęściach ludzkich… Czasem przykro się robi, ale co mnie to obchodzi. Już dawno się na to uodporniłam. Robię swoje i cześć. I póki będę miała siły, będę to robić. I zawsze będę tylko wolontariuszem - jak teraz. Nie mówmy w tych dniach o żadnych złych rzeczach. Są naprawdę nieistotne. W czasie epidemii, szczególnie ważne jest, żebyśmy byli dla siebie życzliwi, żebyśmy sobie pomagali. Na przykład byśmy zadzwonili do starszej, schorowanej sąsiadki i zapytali, czy coś możemy dla niej zrobić - zorganizować zakupy albo zaoferować inną pomoc. Albo po prostu zapytajmy o zdrowie. Każdego to bardzo wzmacnia. Wywołuje radość. Lepiej się żyje, gdy troszczymy się o innych. To brzmi jak głupie truizmy, ale to jest prawda. Widzę to na co dzień.
Nie ma pani czasem dość? Bo jest teatr, jest salon poezji, są zajęcia ze studentami, program w telewizji. I jest fundacja - a wiem z dobrych źródeł, że pani tam bardzo ciężko pracuje.
Czasem, oczywiście, jest mi ciężko. Bo to są nerwy, nieprzespane noce, ktoś umiera, kogoś trzeba ratować. Ludzie dzwonią do mnie jak do wróżki. A ja nie jestem wróżką. Ale nigdy nie miałam tego dość, nigdy nawet porządnie się nie zezłościłam. Czasem tylko jestem zmęczona. Ale moi podopieczni dają mi dużo więcej, niż ja im. Organizujemy od 16 lat Festiwal Zaczarowanej Piosenki. Podczas finałowego koncertu, na krakowskim Rynku, osoby chore i niepełnosprawne występują na pięknej scenie z największymi gwiazdami polskiej estrady. To jest rok pracy wielu ludzi, setki spotkań, telefonów, trzeba też pozyskać ogromne pieniądze. W tym roku, niestety, musieliśmy odwołać festiwal. Ale „co się odwlecze, to nie uciecze”. Czasem słyszę pytanie: „a po co taki festiwal? Dla garstki niepełnosprawnych ludzi, żeby poczuli się lepiej?”. Nie, nie tylko dla nich. Dla wszystkich! Patrzę już 15 lat na to, co się dzieje na Rynku krakowskim podczas festiwalowych koncertów, na dziwną magię. Czuję się, jakbym znajdowała się na jakiejś planecie życzliwości, radości, normalności. Tu dopiero wtedy widać, jak nam, tzw. ludziom zdrowym, jest potrzebny ten festiwal. Jak nam on daje siłę, kopa do życia, jaką jest szansą, żeby zrozumieć, co w życiu jest ważne.
Kwarantanna też jest taką szansą dla nas wszystkich, żebyśmy to zrozumieli?
Być może. Od 18 lat prowadzę w telewizji program „Spotkajmy się” (nie wiem, co teraz będzie, bo odcinki mamy nagrane do maja). Rozmawiam w nim z ludźmi, którzy na co dzień żyją w ogromnym zagrożeniu, walczą z nieuleczalnymi chorobami, z ogromnym cierpieniem, niepełnosprawnościami, a nie poddają się, walczą, potrafią być szczęśliwi, spełniać marzenia. Od nich wiem, jak niezwykłą, silną istotą jest człowiek. Teraz my wszyscy żyjemy w podobnym zagrożeniu - bo nikt nie wie, czy się nie zarazi, czy jego bliscy będą zdrowi. Musimy się nauczyć żyć w tym zagrożeniu; żyć pokornie, cierpliwie, życzliwie. Pomagać innym. I trzeba przede wszystkim szanować tych ludzi, którzy pracują teraz w wielkim zagrożeniu - lekarzy, pielęgniarki, diagnostów, ratowników - by nas chronić. Trzeba im pomagać, jak tylko się da, mówić dobre słowa: że jesteśmy z nimi, że trzymamy mocno kciuki, że doceniamy. Ja ich podziwiam i jestem z nimi całym sercem. Nie wiem jeszcze, jak mogę im pomóc, ale może coś wymyślę. No i najważniejszy jest uśmiech, życzliwość. O mnie często mówią: ta Dymna jest głupia, naiwna, tak o tej radości i dobroci mówi w kółko. Ale przecież jak będziemy się uśmiechać, to te wirusy nie będą nas tak atakować.
To nie jest wcale naiwne. Naukowcy potwierdzają, że samopoczucie ma istotny wpływ na układ immunologiczny.
Dlatego nie możemy użalać się nad sobą. Zamiast tego bądźmy dla innych. I znajdujmy małe radości. W 1979 roku miałam potworny wypadek. Trafiłam do szpitala na Węgrzech. Tamtejsi lekarze mówili: ta dziewczyna z Polski jest jakaś nienormalna, umiera, a jest radosna. A ja im bardziej cierpię, tym bardziej staram się być szczęśliwa. Nigdy nie budzę w sobie lęku, strachu, zamiast tego szukam małych radości. Wie pani, że magnolia u mnie zakwitła w ogrodzie? Długo nie mogła się zdecydować, kwitnąć czy nie - bo raz było ciepło, raz zimno. I w końcu zakwitła. Życie jest piękne. A w Niedzielę Palmową ruszył Krakowski Salon Poezji online. I było wspaniale. Wszystko się da.
Jak wspomóc fundację Dymnej? Np. przekazując 1 proc. podatku. Więcej na mimowszystko.org