Anna Dereszowska: W życiu trzeba szukać pozytywów
Rozmowa z Anną Dereszowską, aktorką i wokalistką, która do Sopotu przyjechała ze swoim recitalem.
Instrukcja obsługi kobiety - z takim recitalem zawitała Pani w zeszłą sobotę do Sopotu. Istnieje w ogóle taka uniwersalna instrukcja? A jeśli tak, to kto miałby z niej korzystać? Czy nie lepiej, żeby każda kobieta była tajemnicą do odkrycia?
Tak, tytuł jest dosyć przewrotny, ponieważ takiej instrukcji obsługi każdej kobiety oczywiście nie ma. Każda z nas jest kompletnie inna i to właśnie jest wspaniałe! Przy czym jest z całą pewnością kilka rzeczy, które mężczyźni o kobietach wiedzieć powinni i które są takimi uniwersalnymi kluczami do kobiety. Nie chciałabym zdradzać, jakie to klucze, zamiast tego zaproszę na kolejną odsłonę recitalu. Bardzo lubię go grać, jest zabawny z przymrużeniem oka, a jednocześnie jest kilka piosenek, które nie pozostawiają słuchaczy obojętnymi na tekst i na bardzo nostalgiczną, wzruszającą muzykę. Jest mój absolutnie ukochany utwór „Gram o wszystko”, w oryginale gra go Ewa Bem. Ten utwór za każdym razem rozbraja mnie na scenie, do tego stopnia, że łzy ciekną mi strumieniami. Muszę pytać słuchaczy, a zwłaszcza słuchaczki, czy się czasem nie rozmazałam.
Jakie są, według Pani, polskie kobiety? Stanowcze, osiągające sukcesy, przebojowe? A może wręcz przeciwnie - zamknięte w sobie, nieśmiałe, na siłę szukające akceptacji u innych?
Wciąż jeszcze brakuje nam pewności siebie, a niepotrzebnie, bo jesteśmy wyjątkowe! Jesteśmy świetnie zorganizowane, jesteśmy doskonałymi pracownikami, jesteśmy wspaniałymi mamami. Zresztą sam fakt, że jesteśmy niezwykle cenione jako żony za granicą (śmiech) świadczy o tym, że polskie kobiety są najlepsze. Do tego dodajmy jeszcze niebanalną urodę, jaką charakteryzują się Polki. Myślę, że nasz stosunek do świata powoli się zmienia, dużo podróżujemy, obserwujemy, jak bardzo jesteśmy cenione, jak patrzą na nas mężczyźni, także poza Polską. Dzięki temu wstępuje w nas wiara w siebie i oby ten proces postępował.
A Anna Dereszowska? Jaką jest kobietą?
Zapracowaną. Długo mówiłam, że jestem zbudowana z wyrzutów sumienia, w tej chwili staram się bardzo pracować nad tymi wyrzutami. Szczególnie są to wyrzuty względem dzieci - że jest mnie tak mało w domu, ale z drugiej strony coraz częściej widzę siebie zadowoloną w pracy i wracającą do dzieci z pełną energią. Widzę, że one to lubią, że lubią mieć fajną, uśmiechniętą mamę. Jednocześnie docieram do takiego momentu w życiu, że praca nie jest już moim priorytetem, priorytetem są dzieci. Najwięcej szczęścia, radości i uśmiechu daje mi czas spędzany z nimi. Co ciekawe, akurat skończyłam czytać książkę o Ani Przybylskiej. W trakcie czytania bardzo dużo rzeczy sobie przemyślałam i to, na co właśnie Ania stawiała w życiu - czyli rodzina - także dla mnie jest najważniejsze. Ona potrafiła odłożyć karierę na parę lat i wyjechać za Jarkiem, swoim partnerem do Turcji, i te decyzje były dla niej oczywiste. Mówię o tym, bo Ania mieszkała przecież tu niedaleko, w Gdyni.
Wiedziałam, że takiej odpowiedzi mogę się spodziewać. Trochę zahaczy to o poprzednią wypowiedź, ale jak się udawało i wciąż udaje połączyć Pani intensywne życie zawodowe z byciem mamą? Może ma Pani w zanadrzu jakieś uniwersalne rady?
Nie mam złotego środka, niestety. Każda z mam ma swoje sposoby na łączenie tych ról i myślę, że każda z mam rozumie mnie, kiedy mówię, że mam poczucie winy, a jednak bardzo lubię swoją pracę, to jest ważna część mojego życia i spotkania z publicznością czy z kamerą to jest coś, co mnie nakręca, co mnie motywuje. Trudno byłoby mi z tego zrezygnować, chociaż coraz mocniej dojrzewam do myśli, że potrafiłabym zrobić sobie naprawdę długie wakacje. Oczywiście mam ogromną pomoc w postaci mojego partnera i wspaniałej niani, którą udało nam się odnaleźć jakimś cudem, zrządzeniem losu, i która bardzo nam pomaga w organizacji życia. Śmiejemy się z nianią - panią Edytką, że dobre energie się przyciągają, bo obie widzimy świat w pozytywnych barwach i pod tym względem jesteśmy do siebie bardzo podobne. Dla nas szklanka jest do połowy pełna, cokolwiek by się nie działo. Trzeba szukać pozytywów w życiu.
Od zawsze chciała być Pani aktorką? Jak się zaczęła Pani przygoda z tym zawodem?
Byłam bardzo młodziutka, kiedy dostałam się do Akademii Teatralnej, a to dlatego, że poszłam do szkoły rok wcześniej. Dostałam się na studia za pierwszym podejściem, czasem nawet miałam takie myśli, że było to troszkę za wcześnie. Nie do końca wiedziałam, co chcę robić. Aktorstwo bardzo mnie fascynowało, ale z drugiej strony zupełnie nie wiedziałam, co to jest za świat. Prawda jest taka, że dopiero wtedy, gdy już byłam na studiach, dowiedziałam się, że są to studia czteroletnie, że to tak krótko.
A to chyba była miła niespodzianka.
Tak, owszem (śmiech). Chociaż ja bardzo lubiłam okres studiów. Od zawsze lubiłam występować publicznie, nigdy nie sprawiało mi problemu śpiewanie piosenek na lekcjach muzyki czy występowanie z jakimś wierszem na różnego rodzaju występach szkolnych. Zawsze pierwsza podnosiłam rękę, kiedy trzeba było zadeklamować - bo wtedy tak to się mówiło - fragment poezji. Ale też moim pierwszym wyborem zdecydowanie była medycyna, bo oboje rodzice to lekarze, potem był pomysł na architekturę i rzeczywiście się do tej architektury przygotowywałam dosyć solidnie i sumiennie. Potem nagle klik gdzieś tam w głowie - szkoła teatralna. Pierwsze dwa-trzy miesiące były trudne - pomyślałam sobie, że to jednak był błąd, pomyłka. Jednak kiedy rozpoczęłam pracę w zawodzie, to nie było ani jednego takiego momentu, że myślałam sobie, że to był zły wybór.
Rodzice - lekarze musieli być zdziwieni takim wyborem.
Moja mama zmarła, kiedy byłam dzieckiem, ale tata bardzo mnie dopingował. Gdzieś po cichu realizowałam jego marzenia, on bardzo chciał iść do szkoły teatralnej, ale jego rodzice stwierdzili, że to nie jest zawód dla mężczyzny, i że powinien robić „coś konkretnego”. Więc został lekarzem. Mimo to realizował się w teatrze studenckim, bardzo to lubił. Oczywiście to nie było tak, że spełniałam jakąś chorą ambicję taty. Widziałam tylko, że mi dopinguje, kiedy podjęłam taki wybór, tak samo jak moja macoszka Teresa. To za jej namową podjęłam ostateczną decyzję, ponieważ tak się złożyło, że pokrył mi się termin ostatnich egzaminów na akademii z egzaminami na architekturze. Tereska mi wtedy powiedziała: idź za głosem serca. Pamiętam to bardzo dobrze. No i poszłam za tym głosem. Z perspektywy czasu wiem, że to była dobra decyzja.
Czyli to dzięki niej możemy oglądać dziś Panią na ekranie! Nie tak dawno mogliśmy Panią oglądać w dwóch filmach: „Pitbull. Niebezpieczne kobiety” oraz „Porady na zdrady”. Chciałam zapytać, z którą z granych przez Panią bohaterek udało się Pani bardziej zaprzyjaźnić.
One są tak skrajnie różne, że trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Pewnie bardziej przeżyłam Jadźkę w „Pitbullu”, natomiast bardzo lubię Fretkę z „Porad na zdrady”, bo z tamtej przygody filmowej wyniosłam przyjaźń z Magdą Lamparską. Dlatego do tej Fretki mam słabość ogromną. To był bardzo fajny czas, bardzo sekunduję Magdzie i cieszę się z jej sukcesów. Niedługo będzie mamą, więc cieszę się, że układa jej się też w życiu prywatnym.
W jakich rolach Panią będzie można w najbliższym czasie zobaczyć?
Oj, tych ról będzie strasznie dużo! Jestem w programie „Twoja twarz brzmi znajomo”, więc co tydzień mam premierę. Trudno jest robić cokolwiek innego, kiedy bierze się udział w tym show, bo on jest taki absorbujący, jak się okazało. To jest rewelacyjna przygoda, bardzo ciekawa, bardzo dużo się uczę, bo mam okazję pracować z wybitnymi artystami i pedagogami. To fajna praca, bardzo ciekawa, niemniej bardzo czasochłonna i absorbująca pod każdym względem. I też stresująca, bo ja nigdy nie brałam udziału w takich programach na żywo, a do takich trzeba zaliczyć „Twoja twarz brzmi znajomo”. To jest tzw. life on tape, czyli mamy jeden strzał z publicznością, nie ma powtórek, nie ma dubli.