Nie jestem znawcą Stanów Zjednoczonych, ale mam nieodparte wrażenie, że w opisywaniu tamtejszej rzeczywistości obowiązuje dość plemienny podział, który uniemożliwia zachowanie elementarnego obiektywizmu. Trochę jak w Polsce.
Liberałowie żyją w swojej bańce, która każe im widzieć na każdym kroku rasizm policyjny i starają się nie dostrzec, że zaduszony przez białego policjanta George Floyd był w przeszłości wielokrotnie aresztowany za kradzieże i posiadanie narkotyków, a w końcu skazano go na napad z bronią w ręku - stąd też słabo nadaje się na ikonę protestów.
Z kolei prawica usilnie próbuje nie dostrzec, że żyjący w biednych dzielnicach Afroamerykanie chodzą do dużo gorszych, niedofinansowanych szkół i stykają się w nich z przestępczością, co bardzo mocno rzutuje na ich przyszłość. Mają też dostęp do dużo gorszej jakości usług medycznych. Tego z konserwatywnych mediów się nie dowiemy, zobaczymy za to sceny rabunku sklepów i palenia samochodów, których dokonują czarnoskórzy przestępcy.
W żadnych europejskim kraju nie byłaby możliwa tak potężna skala przemocy, jaka przelewa się teraz przez USA. Nigdzie nie ma tak wielkich nierówności społecznych, tak wielu niebezpiecznych gett i nigdzie też ludzie nie mają tak łatwego dostępu do broni, by móc dać wyraz swym frustracjom. Frustracje te dręczą zresztą nie tylko Afroamerykanów i nielegalnych imigrantów z Ameryki Łacińskiej, ale także białą biedotę z tzw. pasa rdzy, gdzie z powodu taniego importu z Azji padły masowo stalownie i kopalnie. Aż nie chce się wierzyć, że dla wielu Polaków USA wciąż są centrum zachodniej cywilizacji i obiektem marzeń. A może tylko ja tego nie rozumiem?