Ambasador Tomasz Orłowski: Francja - elegancja. Ukryte skarby i polskie ślady
- Jak zauważył Mickiewicz w „Panu Tadeuszu”, co Francuz wymyśli, to Polak polubi, co już na wstępie pokazuje pewien wzorzec. Już w XVIII wieku Paryż ustanowił się jako wzór we wszystkim dla świata – mówi ambasador Tomasz Orłowski, zapraszając do wyjątkowej podróży po Francji z jego książką „Dyplomatyczna ratatuille”.
Nieoczywistym przewodnikiem, „Dyplomatyczną ratatouille. Dokładką” zabiera Pan czytelników w podróż po Francji i oferuje własne doświadczenia historyczne, kulinarne, turystyczne, dyplomatyczne. Pierwszy przystanek to Lyon, w którym odkrywa Pan polskie ślady. Czy można znaleźć kawałek Łodzi w sercu Lyonu?
Lyon jest unikatowym miastem. Mało jest we Francji miast o tak silnym poczuciu własnej tożsamości i burżuazyjnej dumie, a to czyni obecność polskich śladów mniej oczywistą. Jednakże, bliskość kulturalna Francji i Polski sprawia, że polskie wpływy są rozsiane po całym kraju. Jednym z przykładów, o których wspominam w książce, jest wykorzystanie lyońskiego jedwabiu do dekoracji wnętrz Zamku Królewskiego w Warszawie. I, co ciekawe, odbudowany Zamek Królewski również korzystał z lyońskich jedwabi, co świadczy o ponad 250-letniej tradycji i wzajemnych wpływach.
A to dzięki temu, że zamówienia sprzed wieków zostały zapisane w lyońskich manufakturach, prawda?
To prawda, ten olbrzymi szacunek, ten fenomen trwałości instytucji, marek, sklepów, które istnieją od kilkuset lat jest widoczny nie tylko we Francji, ale i w innych europejskich miastach; można je znaleźć równie dobrze w Londynie, Amsterdamie czy Turynie, co podkreśla bogactwo i ciągłość kulturową. I z całą pewnością jest to uderzające, kiedy porównamy to z Polską, z tę Polską, w której to wszystko zostało nam odebrane, rozrabowane, zniszczone. To jedno z najmocniejszych doznań, które odczuwam w Lyonie, mając do czynienia z tego rodzaju trwałością. Ale Lyon to miasto nie tylko znane z fenomenalnej mieszczańskiej kuchni, to też miejsce narodzin kinematografii, wynalezionej przez braci Lumière, których nazwisko oznaczające światło łączy się z zasłużonym przydomkiem „miasta światła” oraz wspaniały ośrodek rzymski, antyczny, w którym urodził się zarówno cesarz Kaligula jak i Klaudiusz, a to znowu jest coś, co nas oddziela o całe tysiąclecie, jeżeli chodzi o przynależność do cywilizacji zachodu.
O samym Lyonie moglibyśmy pewnie rozmawiać wiele godzin, bo zawarł Pan w tym rozdziale tak wiele różnych historii. Ale jeśli już o szukaniu polskich znaków mowa, to nie wiedziałam, że francuska „la chapka” to polskie zapożyczenie.
Owszem, ta obecność pochodzi z czasów napoleońskich, bo to w okresie napoleońskim Polacy pokładali wielkie nadzieje w cesarzu, wierząc, że przywróci on niepodległość Polsce. Prawdopodobnie Polacy są najbardziej wiernymi bonapartystami na świecie; cały czas uznaje się, że Napoleon chciał dobrze, chciał Polskę wskrzesić, tylko nie zdążył. Ta wierność Napoleonowi jest odzwierciedlona również w naszym hymnie narodowym – „Dał nam przykład Bonaparte jak zwyciężać mamy” –, jak też widoczna jest w mistyce otaczającej jego postać, która uczyniła Polaków wyjątkowym narodem żołnierzy. Po klęsce Powstania Listopadowego schronili się oni we Francji i to nie tylko w Paryżu, ponieważ scentralizowana Francja obawiając się polskich kombatantów, których brano za niebezpiecznych rewolucjonistów, czy buntowników, uważała, że nie powinno się ich trzymać w skupieniu, ale rozrzucić po innych miastach, stąd część z nich trafiła właśnie do Lyonu. Kolejnym takim skupiskiem polskich powstańców Wielkiej Emigracji był Avignon, który nam kojarzy się raczej z mostem, na którym się tańczy…
… i z piosenką Ewy Demarczyk.
A także z Krzysztofem Kamilem Baczyńskim, którego drugie imię było hołdem dla pamięci o Norwidzie – a to kolejny przykład polskiego emigranta, który życie zakończył w Paryżu.
To co mnie zatrzymało w Lyonie i wokół niego, to winnice – spodobało mi się zdanie, jakie Pan przytacza w książce, że wina to zabutelkowana poezja. Czytelnik dowie się też o istnieniu żółtego wina!
Żółte wino, produkowane w regionie Jury, na wschód od Lyonu, w kierunku Szwajcarii, jest zupełnie niezwykłe. Podczas moich studiów we Francji, jeden z moich profesorów wprowadził mnie w świat tego dosyć rzadkiego i kosztownego wina. Lyon, jako miasto obfitujące w zamożność, pozwala sobie na wiele ekscentrycznych przyjemności, w tym właśnie na rozkoszowanie się żółtym winem, w którym można również przyrządzać potrawy z drobiu.
Jeśli wspomniał Pan o drobiu, to w czym tkwi sekret tej słynnej potrawki?
Sekret potrawki coq au vin tkwi w specyficznym rodzaju mięsa - kogucim, które nie jest powszechnie uznawane za delikatne czy wykwintne. Można by je troszkę porównać do naszego pojęcia wołowiny rosołowej, która też wcale nie jest najlepszym gatunkiem wołowiny. Mięso koguta jest twarde, żylaste, bo koguty w ciągu całego swojego życia bardzo dużo biegają (nie wspomnę za kim) i to, co po nich zostaje do zjedzenia, to okropnie łykowate i chude mięso, wymagające długiego duszenia. Stąd to długie duszenie w winie daje nieoczekiwanie wyjątkowy smak, którego nie ma delikatne tłuste mięso jak ładna pierś drobiowa, czy filet z kaczki. Coq au vin to zupełnie inny wymiar kulinarny.
Przyznam, że naprawdę nie rozumiem tego fenomenu koguta w winie.
Dlaczego stał się symbolem francuskiej kuchni?
Wynika to z powszechnego przekonania, że wszystko co francuskie, to musi być lepsze, luksusowe, wyjątkowe, wyrafinowane. Tymczasem ta prawdziwa francuska kuchnia, jest kuchnią ludową, prostą. A przykładem może być kuchnia lyońska i restauracje, które opisuję, zwane bouchon – gdzie podaje się proste, tradycyjne dania, jak na przykład flaki.
Francuskie flaki są inne niż nasze i zupełnie inaczej smakują?
Francuzi przygotowują flaki na rozmaite sposoby, Są takie, grubo krojone, które nazywa się „fartuchem sapera”, są też flaki zwijane w kiełbaski - andouillettes - charakterystyczne dla Burgundii i Szampanii. Innym przykładem są flaki à la mode de Caen, gotowane w jabłkowym cydrze, specjał z Normandii, oraz flaki po prowansalsku duszone w pomidorach i białym winie. Ta różnorodność metod i smaków pokazuje, jak bogata i zróżnicowana jest francuska kulinaria, nawet w przypadku tak prostych potraw.
Żegnając Lyon – dlaczego warto tam pojechać?
Lyon ze względu na swoje świetne położenie oferuje wyjątkową możliwość zwiedzania co najmniej trzech różnorodnych regionów, które są łatwo dostępne. Na północ, zaledwie 50 km od Lyonu rozciąga się Burgundia, znakomity region słynący z wyśmienitych win i majestatycznych zabytków sztuki romańskiej, spośród których najbliższe jest opactwo w Cluny czy wspaniała wczesnoromańska bazylika w Tournus w jej południowej części. Trasa winna wokół Dijon pozwala odkryć niektóre z najpiękniejszych przykładów architektury, hospices de Beaune średniowieczny szpital w Beaune czy romańską katedrę w Autun. Jadąc w kierunku południowym, już 30 km od Lyonu, zaczyna się fascynujący region doliny Rodanu, począwszy od Vienne - miasta o bogatej spuściźnie romańskiej i rzymskiej. Sztuka rzymska, zachowana tak daleko na północ, wprawia w zdumienie, a droga wina Côte du Rhône kusi możliwością degustacji przez ponad 100 km, aż do słynnego Châteauneuf-du-Pape, przy przedmieściach Avignonu.
To jest również, pamiętam z książki, Pana ulubione wino?
Bez wahania wspominam o Côte-Rôtie, co oznacza „spalone zbocze”. Nazwa doskonale oddaje charakter tego regionu, gdzie słońce intensywnie ogrzewa stoki położone nad samą rzeką Rodan, naprzeciwko miasta Vienne. Oddalony zaledwie o 40 km od Lyonu, ten winiarski region, o korzeniach sięgających czasów rzymskich, zachował wyjątkową jakość wina.
Kolejny przystanek, który Pan proponuje to Chamonix. Podobno kto mówi Chamonix ma na myśli Mont Blanc – skupiłam się tu przede wszystkim na deserze Mont Blanc i na bombach kalorycznych takich jak Raclette czy fondue. Czym dla Pana jest Chamonix?
Chamonix to kolejny kierunek, do którego można wybrać się z Lyonu, i to bez długiej podróży. Dla mnie urok Chamonix leży w jego historycznym charakterze kurortu, który sięga przynajmniej 200 lat wstecz. To coś zupełnie innego niż dzisiejsze, prefabrykowane stacje narciarskie z ich sztucznym śniegiem i jednolitym budownictwem. Zachowana drewniana architektura alpejska oraz kameralna atmosfera miasta przywodzą mi na myśl Zakopane, miejsce, w którym jestem zakochany od dziecka, które również jest górskim kurortem, a nie wyłącznie stacją sportów zimowych, gdzie można pospacerować, gdzie są, a - w przypadku Zakopanego - przynajmniej kiedyś były świetne sklepy regionalne. Tym jest dla mnie Chamonix, skąd można zobaczyć tę zupełnie niewiarygodną ekspozycję Mont Blanc. Masyw ten jest tak monumentalny, że często jego szczyt jest niewidoczny. Jest to góra rozległa, nie tylko wysoka, ale i rozległa, oferująca niesamowity zjazd narciarskim, który może nawet nie jest aż tak trudny, ale jest wyczerpujący przez to, że do Chamonix zjeżdża się przez dobre 4 godziny. Otaczające góry tworzą fantastyczne warunki dla narciarzy na każdym poziomie zaawansowania, od dzieci po profesjonalistów i emerytów, co też ma swój urok, bo nadaje miejscu rodzinną, ciepłą atmosferę. Uwielbiam Chamonix!
Po co w takim razie jechać do Bordeaux?
Po wina, oczywiście.
W książce napisał Pan konkretnie: „Do Bordeaux jedzie się, żeby hulać”.
Istnieje takie miłe powiedzonko. Ale w istocie Bordeaux kojarzy się z winem.
Jedna z historii w książce, która szczególnie przykuła moją uwagę, to Pana opowieść o Warrenie Winiarskim, któremu nazwisko wskazało, czym się ma w życiu zajmować.
Ta historia miała miejsce podczas mojej służby jako szefa protokołu dyplomatycznego, kiedy towarzyszyłem prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu podczas wizyty w Stanach Zjednoczonych. W trakcie dłuższego pobytu w Kalifornii, mieliśmy kilka wolnych chwil i zdecydowaliśmy się odwiedzić dolinę Napa, słynną z winiarstwa, położoną około sto mil od San Francisco. Tam mieliśmy zaszczyt być gośćmi Warrena Winiarskiego, jednego z najwybitniejszych winiarzy Kalifornii, który przyjął nas z królewską gościnnością. Pomimo iż Warren był Amerykaninem polskiego pochodzenia, nie mówił po polsku, ale ugościł nas wyśmienitym białym winem, Chardonnay, które podawane jest w Białym Domu. Na zakończenie rozmowy prezydent zapytał go, jak to się stało, że zdecydował się zostać winiarzem, skoro winiarstwo nie kojarzy się szczególnie z Polską. Winiarski odpowiedział: „W pewnym momencie życia postanowiłem, że mam dość życia w wielkim mieście. Nie chcąc dłużej pracować w Chicago, wziąłem rodzinę, wsiadłem do samochodu i wyjechałem, nie mając planu na przyszłość. Gdy zdałem sobie sprawę, że nie wiem, co dalej robić, pomyślałem, że moje nazwisko wskazuje mi drogę. Okazało się, że ta decyzja była strzałem w dziesiątkę”. Dziś jego Stag’s Leap Wine Cellars są uważane za jedne z najbardziej klasycznych win w Napa Valley.
Zastanawiam się, czy posiada Pan więcej inspirujących historii ze spotkań z ludźmi we Francji, które szczególnie zapadły Panu w pamięć?
Chciałbym podzielić się refleksją, która nieco odwraca kierunek pytania. Pierwsza myśl, która przychodzi mi do głowy, to wyrażenie żalu i a nawet pretensja do samego siebie za to, że przez lata pracy w dyplomacji nie prowadziłem dziennika. Nie miałby to być zwykły dziennik opisujący moje codzienne czynności, lecz właśnie zbiór historii i rozmów, zapis tego, co mnie spotkało ze strony innych, zapis rozmów, z których w głowie zostały mi tylko fragmenty. To jest moja wielka strata, której niczym już nie wypełnię.
Druga myśl wiąże się z pytaniem o inspirujące rozmowy. Przypominam sobie moment, gdy zostałem odwołany przez rząd Prawa i Sprawiedliwości z funkcji ambasadora we Włoszech. Znajdując się w sytuacji, gdy nagle musiałem zastanowić się, co dalej robić z życiem, odczuwałem ogromną pustkę. Wtedy przypomniałem sobie rozmowę z bliskim przyjacielem, Thierrym de Montbrial, który powiedział mi: „Wiesz, w życiu trzeba zachować dyscyplinę dyscyplinę pisania. Siadasz codziennie i piszesz trzy strony. Zobaczysz jak to cię utrzyma w formie”. Postanowiłem wykonać to, co mi powiedział Thierry i w ten sposób powstała moja pierwsza książka, „Nasz zakochany przewodnik po Francji, czyli dyplomatyczna ratatouille”. To rzeczywiście pozwoliło mi się zebrać zarówno w tym, że mam co robić, jak i i zebrać to, co pozostało mi w pamięci. Jestem z tego bardzo zadowolony. I znowu Francja dała mi kierunek działania, mądrość życiową; to jest wielka rzecz.
W Paryżu proponuje Pan dwie wycieczki – pierwsza to, pełna kontrastów Dzielnica Łacińska. Co ona ma wspólnego z łaciną?
To dzielnica, do której wracam za każdym razem, jak jestem w Paryżu, a jestem co dwa tygodnie. Nie ma sposobu żebym tam nie poszedł, czy to do restauracji czy na spacer.
Co jest tym magnesem, który Pana przyciąga?
Być może „genius loci”, czyli duch miejsca, jak to się zwykle określa w takiej sytuacji, a którego niepowtarzalny charakter tworzą różnorodne elementy, takie jak moje ulubione Muzeum Sztuki Średniowiecza, mieszczące się w dawnym pałacu opatów Cluny. Wielkie burgundzkie opactwo w Cluny było we wczesnym średniowieczu uważane za duchowy ośrodek reformy i centrum promieniowania kulturalnego o znaczeniu porównywalnym do bazyliki Świętego Piotra. Paryski pałac opatów Cluny, w którym zatrzymywali się przybywając na dwór królewski, zbudowany na fundamentach rzymskich term, przypomina o bogatej historii dzielnicy. Dzielnica Łacińska nawiązuje do antycznego Paryża, który, choć mniejszy niż Lyon, był znaczącym miastem z populacją przekraczającą 20 tysięcy mieszkańców w czasach antycznych, co w kontekście historycznym stanowił liczbę bardzo znaczącą. Proszę pomyśleć: Kraków osiągnął podobną wielkość ludności dopiero w późnym XV wieku. Jednakże, nazwa „Dzielnica Łacińska” najprawdopodobniej wywodzi się z czasów, gdy edukacja na lewym brzegu Sekwany odbywała się właśnie w języku łacińskim. Szkoły katedralne i klasztorne, rozwijające się w tym obszarze, wykorzystywały łacinę jako język wykładowy, co z czasem przyczyniło się do powstania Sorbony, czyli Uniwersytetu Paryskiego.
W Polsce powszechne jest przekonanie, że „Francja to elegancja”. Jak więc Francja, a w szczególności Paryż, stał się ikoną stylu i światową stolicą mody?
Jak zauważył Mickiewicz w „Panu Tadeuszu”, co Francuz wymyśli, to Polak polubi, co już na wstępie pokazuje pewien wzorzec. Już w XVIII wieku Paryż ustanowił się jako wzór we wszystkim dla świata. W socjologii mówi się o „laboratorium społecznym” – miejscu, gdzie skupia się najwięcej nowych wydarzeń, wynalazków, sposobów życia, ubierania się, czy komunikacji. Właśnie takim laboratorium społecznym był Paryż począwszy od panowania Ludwika XIV, choć z czasem zaczął tracić swoją dominującą pozycję na rzecz Londynu, a potem Nowego Jorku. Jednakże, dziedzictwo XVIII-wiecznej światowej stolicy mody zostało utrwalone przez Francuzów w pierwszej połowie XIX wieku poprzez stworzenie pierwszych domów mody i konfekcji, co umożliwiło produkcję ubrań w gotowych rozmiarach, nie tylko na miarę. To z kolei doprowadziło do powstania pierwszych na świecie wielkich magazynów, pra-ojców dzisiejszych centrów handlowych w Londynie, Nowym Jorku czy Berlinie. Te magazyny stały się miejscem, w którym kształtowano styl, przystępny dla klasy średniej. Pierwszy magazyn, Le Bon Marché, opisany przez Zolę jako symbol postępu i nowoczesności, wprowadził pewien rodzaj demokracji w konsumpcji, która nie ograniczała się już tylko do luksusu. Mimo to Paryż nie stracił swojego statusu jako wyznacznik stylu, zwłaszcza w dziedzinie haute couture, która stanowi awangardę mody. Defilady mody w Paryżu często prezentują projekty graniczące z groteską, poszukujące nowości w stylu, kolorze, czy zestawieniu. Co interesujące, Paryż, jako stolica mody, przyciąga twórców z całego świata – początkowo byli to Anglicy, później Hiszpanie, Włosi, Niemcy, a w końcu Japończycy i Arabowie, co pokazuje, jak Paryż stał się mekką dla projektantów, tworząc miejsce, gdzie moda rozwija się w sposób wyjątkowo różnorodny, a jednocześnie spójny.
Ale nie zapominajmy, że Paryż miał też Coco Chanel!
Zgadza się, Paryż był miejscem, gdzie Coco Chanel, Christian Dior i Yves Saint Laurent zrewolucjonizowali nasze postrzeganie świata. To nie tylko kwestia mody i tego, na co kogo było stać. Oni zmienili sposób, w jaki postrzegamy dzisiaj człowieka, zarówno kobietę jak mężczyznę. To są rzeczywiście fascynujące zmiany.
Wiele miast na świecie może pochwalić się wspaniałymi alejami, ale to właśnie w Paryżu, na Polach Elizejskich – jak Pan pisze - można znaleźć wszystko, czego dusza zapragnie. Czy znalazł Pan tam to, czego szukał? Jaką historię kryją za sobą Pola Elizejskie?
Nazwa „Pola Elizejskie” sama w sobie jest echem rajskiej utopii, miejscem, gdzie spacerują wybrani, będącym antycznym symbolem raju – idealnym miejscem do życia, gdzie wszystko jest piękne i spokojne. Początkowo była to trasa spacerowa i do przejażdżek konnych prowadząca w kierunku przedmieść, w tym Saint-Germain i Wersalu.
Trasa królewska?
Dokładnie. Ludwik XIV korzystał z niej podczas podróży do swoich rezydencji na zachód od Paryża. Tam chodziło się na przechadzki czy przejażdżki dla samej przyjemności spędzenia czasu; tam trzeba było się pokazać. Następnie, Łuk Triumfalny nadał tej alei monumentalną perspektywę, a z czasem Pola Elizejskie zaczęły się zabudowywać. Małe pałace ustępowały miejsca wielopiętrowym kamienicom, tworząc metropolitalny krajobraz. Przyszedł czas umiędzynarodowienia, kiedy to spacerowanie tamtędy, zatrzymanie się, żeby usiąść na kawę, na lekkie déjeuner czy po to, by napić się kieliszek szampana, obserwując przy tym przechodniów – to dostarcza niepowtarzalnej przyjemności.
Co w kulturze francuskiej zaskoczyło Pana najbardziej?
Zaskakujące jest dla mnie, jak Francja, będąc krajem, który jest synonimem centralizacji, potrafi jednocześnie celebrować bogactwo swojej różnorodności kulturowej. Nawet język francuski, który został, można by rzec, narzucony społeczeństwu przez państwo w celu zminimalizowania użycia dialektów – każdy z nich uznawany przez kardynała Richelieu za potencjalne zagrożenie dla jedności narodowej – wydaje się współistnieć z wielością lokalnych tradycji. To paradoks, w jaki sposób Francja zbudowała jednolitą kulturę narodową, jednocześnie pielęgnując i promując lokalne różnorodności. Fascynuje mnie, jak Francja nauczyła mnie doceniać lokalność; ponieważ będąc w dowolnym regionie, wszystko, co próbuję, powinno być lokalne – od kuchni, przez aperitify, wina, aż po sery. Jest to zasada, która tworzy swoisty mikrokosmos, w którym każde miejsce zachowuje swoją unikalność i autentyczność. Ta filozofia, która promuje lokalne produkty i tradycje, dając poczucie wyjątkowości danego miejsca, jest czymś, co głęboko cenię we francuskiej kulturze. Marzę o tym, aby podobne podejście było równie silnie obecne w Polsce; żeby nie wszędzie w kraju oferowano na przykład oscypki z grilla z żurawiną, ale by ich obecność była zarezerwowana wyłącznie dla regionu, z którego pochodzą.
Nie tylko przybliża Pan znane atrakcje, ale i odkrywa ukryte perełki Francji. Zafascynował mnie opis „Idealnego Pałacu” w Hauterives, który przez 33 lata budował listonosz Ferdinand Cheval. A jakie miejsce Pan uważa za największą ukrytą perełkę Francji?
W pierwszym tomie opisałem miejsce, które jest mało znane, a które otworzyło mi oczy na prawdziwe bogactwo Francji. Jest to miasto Compiègne, położone 80 km od Paryża. Mimo że niektórzy mogą uważać, że jest położone za daleko dla turystów jednodniowych wycieczek z Paryża, to Compiègne kryje w sobie niezwykłe skarby. Pałac Cesarski, zbudowany pierwotnie dla królów Francji, później przebudowany przez Napoleona I i III, jest równie imponujący jak Wersal. Okolica oferuje wiele innych zabytków do odkrycia, takich jak średniowieczna twierdza Pierrefonds, odnowiona dla potrzeb wypadów i przyjemności gości sąsiadującego z nią dworu cesarskiego. To właśnie tam, na zakończenie I wojny światowej, Niemcy podpisali zawieszenie broni, w wagonie kolejowym, używanym przez Marszałka Focha, jako ruchomy punkt dowodzenia, by uniknąć niemieckich bombardowań. Compiègne jest również tym wyjątkowym miejscem, gdzie stoi pomnik Focha, marszałka trzech narodów - Francji, Wielkiej Brytanii i Polski, z flagami tych trzech państw zawsze powiewającymi na wietrze. To również miejsce, gdzie odpowiedź na pani pytanie o polskość we Francji znajduje swoje odzwierciedlenie. Polska obecność jest zauważalna w wielu nieoczekiwanych miejscach, od Burgundii po Bretanię i Normandię, gdzie dużą rolę odegrali polscy pancerniacy Generała Maczka. Niemniej to Compiègne jest tym mniej znanym miejscem Francji, które gorąco polecam każdemu.