Jako piłkarz przez 8 lat był związany ze Stalą Mielec (240 meczów, 35 goli), ale sukcesy święcił w Legii (po dwa MP i PP). 18 razy wystąpił w reprezentacji Polski. Stare dzieje wspomina Adam Fedoruk, trener Karpat Krosno
Ma pan ostatnio takie trenerskie szczęście w nieszczęściu, bo z jednej strony miał pan możliwość pracy w stabilnych finansowo klubach, jak Miedź Legnica czy obecnie Karpaty, ale wyniki uzyskiwane przez te drużyny nie szły i - póki co - nie idą w parze z oczekiwaniami prezesów, czy sponsorów.
To tylko potwierdza, że pieniądze w sporcie nie wpływają automatycznie na sukces. Budowa zespołu, to skomplikowany proces polegający na umiejętnym wprowadzaniu doświadczonych zawodników i jednocześnie szukaniu młodych i utalentowanych piłkarzy wchodzących na coraz wyższy poziom. W Legnicy niektórzy wydawali się obiecujący, ale ostatecznie ich forma wystarczała na jedno lub dwa spotkania. Później obniżali loty i ostatecznie się nie udało. Do Krosna przychodziłem w sytuacji kryzysowej, nie mając już wpływu na pewne sprawy. Ale tutaj wszystko trwa, chcemy w zimowej przerwie uporządkować kadrowe tematy, zwłaszcza jeśli chodzi o defensywę i powalczyć o punkty. Nie ma lekko, ale im trudniejsze zadanie do wykonania, tym większa satysfakcja z jego realizacji.
Los po raz drugi rzucił pana na Podkarpacie. Przychodząc w 1985 roku do Stali Mielec, jako piłkarz, też miał pan na początku pod górkę?
Transfer do Stali był dla mnie przede wszystkim jakościowym skokiem w karierze. Urodziłem się w Elblągu i tam, w trzecioligowym klubie, stawiałem pierwsze kroki, a tutaj przyjechałem do klubu z wielkimi tradycjami, który spadł z ekstraklasy i miał za zadanie jak najszybciej do niej powrócić. Dokładnie pamiętam dzień, w którym wszedłem do owianej legendą szatni. Usiadłem na ławce i pomyślałem: jak pięknie byłoby tu zaznaczyć swoją obecność.
Jak Stal Mielec była wtedy postrzegana w kraju. Stawiano ją w szeregu najbardziej markowych klubów, jak Widzew, Legia, czy Lech?
Jako solidny, czołowy polski klub. Każdy, kto interesował się piłką, wiedział o meczach pucharowych z Realem Madryt, kojarzył ze Stalą nazwiska najlepszych piłkarzy w historii polskiej piłki, jak Grzegorz Lato, Jan Domarski czy Andrzej Szarmach. To robiło wrażenie. Zwłaszcza na młodym, 19-letnim pasjonacie piłki, dążącym za wszelką cenę do zaistnienia w świecie futbolu. Zdawałem sobie sprawę, że na tym boisku grali najlepsi, w tej samej szatni przebywali. Trudno o lepszą motywację do ciężkiej pracy.
Jednym słowem lepiej pan trafić nie mógł?
Zdecydowanie. Oszołomiła mnie też baza treningowa, stadion z niezapomnianymi, specyficznymi trybunami, rzesze wiernych kibiców, wielki zakład pracy WSK-PZL żyjący klubem, całe zaplecze, jak basen, hotel. Dla piłkarza na dorobku to był szok.
I szansę pan wykorzystał, bo najważniejsze lata dla rozwoju kariery spędził pan właśnie w Mielcu.
Jestem szczęśliwy, że nie zmarnowałem szansy, że omijały mnie kontuzje, że zadebiutowałem tutaj w ekstraklasie, a później poszedłem do Legii, z którą zdobywałem mistrzostwa Polski i grałem w Lidze Mistrzów. To wszystko dzięki trenerom Stali, kolegom z boiska, działaczom. Zawsze ciepło myślę o Stali i latach spędzonych w Mielcu.
Nie ma też co przesadzać ze skromnością, bo od pana też wiele zależało.
W każdym zawodzie sukces zależy głównie od samego zainteresowanego. Od jego determinacji, solidności, pracowitości, zaciętości w dążeniu do celu. Ale całe otoczenie ma również kapitalne znaczenie. Jeśli ma cię kto nauczyć, jeśli masz się od kogo uczyć, to potencjalnie zwiększają się twoje szanse na realizację zamierzenia. Miałem szczęście współpracować z takimi trenerami, jak Włodzimierz Gąsior, Janusz Białek, mogłem grać na boisku z takimi piłkarzami, jak Piotr Czachow-ski, Maciek Śliwowski, Edek Tyburski. To wszystko miało na to wpływ.
Kiedy poczuł się pan podstawowym piłkarzem?
Początkowo marzyłem, żeby wskoczyć do pierwszego składu, żeby umieć tyle, co piłkarze z pierwszej jedenastki. Po roku--półtora starań uświadomiłem sobie, że biegam tak szybko, jak oni, myślę na murawie podobnie, jak oni i walczę z takim samym zaangażowaniem. Wtedy zdałem sobie sprawę, że naprawdę robię postępy, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Po 2-3 latach natomiast stałem się kluczowym zawodnikiem Stali.
Ale niełatwo było wam ustabilizować formę na poziomie ekstraklasy. W drugiej połowie lat 80-tych Stal spadała, by później szybko powracać na najwyższy szczebel.
Po pierwsze w Stali następowała pokoleniowa wymiana. Po drugie w tamtych czasach w ekstraklasie grali naprawdę klasowi piłkarze. Nie wyjeżdżano tak szybko, jak dzisiaj, większość kadrowiczów broniła barw polskich klubów. Gdy jechaliśmy do Zabrza na mecz z Górnikiem, tam konfrontowaliśmy siły z takimi nazwiskami, jak Andrzej Pałasz, Jan Urban, czy Andrzej Zgutczyński. Wielkich szans tam jednak nie mieliśmy, mimo że wcale nie uznawano nas za chłopców do bicia.
Udało się w 1989 roku. 5 miejsce Stali na koniec rozgrywek należało uznać za spory wyczyn.
Okrzepli młodzi, jak wspomniani już Śliwowski, Czachowski, czy moja skromna osoba. Ponadto pojawiali się ciekawi, ambitni nowi piłkarze. Znakomicie się rozumieliśmy, byliśmy głodni piłki na wysokim poziomie. Przyświecał nam wspólny cel nawiązania do wielkich sukcesów Stali z lat 70-tych. Prezentowaliśmy niezłe umiejętności, mieliśmy chęci, siły, byliśmy nie do zajechania. Kilkuletnia praca przyniosła w końcu efekty.
Rok 1989 to jednocześnie transformacja ustrojowa w Polsce. Przyjęliście polityczno-gospodarcze przemiany z nadzieją, jak reszta społeczeństwa?
Wiedzieliśmy, że otwiera się Europa, czyli tworzą się nowe możliwości, z których korzystali głównie bardziej znani piłkarze. My młodsi początkowo nie kwapiliśmy się do opuszczenia Stali. Chcieliśmy w niej jeszcze pograć, jednak nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z kierunku reform ekonomicznych wprowadzanych w Polsce. Z czasem do nas dotarło, że WSK-PZL zaczyna mieć swoje problemy, że siłą rzeczy nie będzie już w takim stopniu łożyć na klub finansowany praktycznie w całości przez fabrykę. Pojawiły się problemy z wypłatami, działacze zaczęli poszukiwać sponsorów, ale z różnym skutkiem to wychodziło.
Mimo wszystko jeszcze na parę lat został pan w Mielcu.
Miałem oferty z Widzewa Łódź, GKS-u Katowice, ale zawsze kończyło się na przedłużeniu umowy ze Stalą. Działacze, czy trener Lato prosili: Adam zostań jeszcze rok, a później masz wolną rękę, pójdziesz gdzie chcesz. I tak się godziłem. Nie ukrywam, że kierowałem się też sentymentem. Spędziłem w Mielcu 8 lat, tutaj wychowywały się moje dzieci, wrosłem w jakiś sposób w to środowisko. Przeżyłem tu wspaniałe chwile, rozwinąłem się jako piłkarz, Stal to dla mnie coś więcej niż tylko klub.
Jednak przyszedł czas na pożegnanie.
Nic więcej w Stali już osiągnąć nie mogłem. A chciałem dalej grać, walczyć o wyższe cele, o mistrzostwo. Czułem się świetnie fizycznie, byłem naprawdę w wysokiej formie. Pojawiła się oferta z Legii Warszawa, w zasadzie najlepszego wówczas klubu w Polsce, której odrzucić po prostu nie mogłem. Rozumieli to również działacze i trenerzy. W roku 1993 zostałem wywołany z treningu i poinformowano mnie, że Legia i Stal dogadały się co do mojego transferu. Poczułem z jednej strony radość, a z drugiej pojawił się smutek. Trzeba było bowiem opuścić Mielec. Zamknąć pewien etap nie tylko sportowego życia. I co najważniejsze udanego, szczęśliwego. To zawsze trudny moment.
Szybko odnalazł się pan w Legii, drużynie ówczesnych gwiazd, zarówno trenerskich, jak i piłkarskich?
W debiucie, w zremisowanym meczu z Zagłębiem Lubin 2:2, strzeliłem gola. Trener Janusz Wójcik ustawił mnie na lewej pomocy, co okazało się idealnym rozwiązaniem. Znowu miałem szczęście. W Warszawie pograłem 2,5 roku, zdobywając dwa mistrzostwa i zaliczając występy w Lidze Mistrzów. Piękny czas, szczyt mojej kariery.
Szkoda, że trafił pan na trudny okres dla reprezentacji.
Niestety. Widocznie wszystkiego mieć nie można. Lata 90-te były dla kadry trudne. Fatalne losowania do kolejnych mistrzostw świata, czy Europy przekreślały nasze szanse na awans. Włochy, Anglia, Holandia, Francja - ciężko było się przebić na finały. Ale z orzełkiem na piersi też miałem zaszczyt występować. Czuję się spełniony, coś w piłce osiągnąłem. Oczywiście, zawsze można powiedzieć: szkoda, że nie więcej. Jednak trzeba doceniać los. Dla mnie był wyjątkowo łaskawy.
rozmawiał Sebastian Czech