A pan Zbigniew siedzi i maluje figurki
Najbardziej lubi stworzyć figurkę od podstaw. Wtedy wie, że będzie unikatowa. Dumny jest ze swojej husarii. A marzy o Wołodyjowskim i Zagłobie.
Żołnierzyki mają od kilku do kilkunastu centymetrów. W domu Zbigniewa Małkowskiego, 58-letniego emerytowanego funkcjonariusza Straży Granicznej, wypełniają wiele gablot. Dla mieszkańca Starych Bielic kolekcjonerskie figurki są niemal całym światem.
Czym skorupka za młodu...
Jego pasja zaczęła się w dzieciństwie. Pierwszą figurką był książę Witold na koniu, produkowany w czasach PRL-u przez Polski Związek Głuchych. Szybko zaczęło przybywać kolejnych egzemplarzy. Figurki kupował w kioskach Ruchu, hobby dzielił z kolegami.
- Miałem tego kilkaset sztuk. Później cała kolekcja mi zginęła. Kiedy poszedłem do wojska, zostały oddane siostrzeńcom i już nie wrócił ani jeden żołnierzyk - opowiada Zbigniew Małkowski. - Jednak ponad 20 lat temu wróciłem do kolekcjonowania. Udało mi się kupić egzemplarz księcia Witolda. Pierwszymi figurkami kupionymi w sklepie modelarskim w Koszalinie byli nasi ułani-szwoleżerowie z firmy Esci w skali 1:72. Potem zacząłem korzystać z internetowych serwisów aukcyjnych, odwiedzam giełdy staroci.
Historią interesował się od najmłodszych lat. Patrzy na swoją pasję trochę szerzej, koncentrując się nie tylko na polskiej historii, wojskowości czy mundurze.
- Mam u siebie w kolekcji także Dziki Zachód, Wojnę Secesyjną, II Wojnę Światową, z egzemplarzami z całego świata - mówi.
Niektórzy kolekcjonerzy mocno się specjalizują.
- Ja tak nie mam. Jeśli figurka mi się podoba i jest w moim zasięgu cenowym, to ją kupuję. Nie skupiam się na jednym okresie historycznym, materiale czy czasie, w jakim figurki zostały wyprodukowane - wyjaśnia nasz rozmówca.
Łącznie pan Zbigniew ma około dziewięć tysięcy figurek, ale wciąż dochodzą nowe. Część leży nierozpakowana w kartonach. Czeka na pomalowanie, zmontowanie, odnowienie. Oraz na miejsce w gablocie, bo jednak dużym wyzwaniem jest efektowne pokazanie zbioru. Który należy do najbardziej unikalnych w kraju. Owszem, są kolekcjonerzy w Polsce, który mogą pochwalić się większą kolekcją, liczącą nawet kilkadziesiąt tysięcy sztuk, ale jeśli chodzi o nasz region, to pan Zbigniew ma małą konkurencję.
- Kilkanaście tysięcy sztuk i więcej to już liga światowa. Takich osób w Polsce jest raptem kilka - przyznaje.
Największą dumą napawa go husaria, którą udało mu się skompletować. Do najcenniejszych figurek w jego zbiorze należy - wyglądający niepozornie - żołnierz z lat 50. XX wieku. Ta figurka jest jedną z pierwszych, które ukazały się na rynku w powojennej Polsce. Dziś to warty czterocyfrową sumę unikat.
Wojna, czas i pieniądze
Jak wiele różnych pasji, kolekcjonowanie figurek do najtańszych nie należy. I właśnie koszty wymienia nasz rozmówca jako największą przeszkodę. Drugą jest... czas. Poszukiwania na aukcjach czy giełdach, wymiana informacji, licytacje i wreszcie odnawianie, malowanie, sklejanie - to wszystko wymaga czasu.
- Do tego lata mijają, wzrok nie ten, więc już tylu szczegółów nie zobaczę. Stąd przerzuciłem się na większe skale - 1:32, czy 1:16 - śmieje się pan Zbigniew.
Inna rzecz, że ciężko jest dostać figurki przedstawiające polskich żołnierzy z różnych okresów historycznych. Nie są już produkowane. Kiedyś firm zajmujących się wytwarzaniem figurek było więcej, ale sporo ogłosiło upadłość w latach 90. XX wieku. Były to głównie spółdzielnie głuchych czy spółdzielnie inwalidów. Co ciekawe, dużo figurek, np. przedstawiających polską husarię czy wojska napoleońskie, produkowanych jest na Ukrainie i w Rosji. Figurki przedstawiające polskie wojska pochodzą też z Hiszpanii, Anglii, Francji, Niemiec czy Danii. Jednak trudno je dostać. Przez te ograniczenia kolekcjoner figurki kupuje głównie na giełdach staroci. Korzysta z serwisów aukcyjnych.
- Batalie o jakiś wyjątkowy egzemplarz też się zdarzały - przyznaje. - Parę razy brałem udział w licytacjach, ale ostatecznie odpuszczałem. Trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć stop. Niejedna rodzina poszła przez to z torbami - przestrzega.
Okazuje się, że na rynek modelarski i figurkowy wpływa także wojna na Ukrainie.
- W jednej z firm zamówiłem zestaw Templariuszy i Krzyżaków. Ale z racji tego, że produkowany jest na Ukrainie, nie wiadomo, kiedy będzie. Ba, nie wiadomo, czy ta fabryka jeszcze istnieje - martwi się.
Jego cichym marzeniem są figurki przedstawiające bohaterów „Trylogii” Sienkiewicza: Skrzetuskiego, Zagłobę, Bohuna, Wołodyjowskiego.
- Są robione w Kaliningradzie przez firmę Inżynier Basevich. Pierwowzorami byli bohaterowie z filmów Jerzego Hoffmana, aktorów wcielających się w te postaci można rozpoznać od razu. Za sześć figurek trzeba zapłacić 600 zł plus koszt przesyłki. To na razie poza moim zasięgiem. Do tego produkowane są w Rosji, a jak teraz wygląda sytuacja na Wschodzie, wszyscy wiemy - przyznaje pan Zbigniew.
Zrób to sam
Żołnierzyki nierzadko trzeba pomalować. Albo skleić, zmontować, dokręcić. Stare egzemplarze trzeba odnawiać. Naprawiać poszczególne elementy, odświeżać kolory.
- Bywa, że figurki są zniszczone. Różnie były przechowywane. W piwnicach, na strychach, wystawiane na działanie wilgoci, zbyt niskich lub zbyt wysokich temperatur. Ludzie nie przywiązują do tego wagi. Wywalają na śmietnik - mówi kolekcjoner.
Czysty przypadek sprawia, że wyrzucona figurka trafia potem na jakąś giełdę staroci. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że dla kogoś to może mieć wartość. To jest jednak historia.
- Trzeba ją zachować, chociażby w ten sposób - podkreśla pan Zbigniew. Przyznaje przy tym, że woli kupić figurkę, nad którą samemu trzeba jeszcze popracować, niż tzw. gotowca. Większą przyjemność sprawia mu własnoręczne dotarcie do dokumentacji, źródeł, sprawdzenie, jakiego koloru było umundurowanie, potem dobór farb, koniecznie akrylowych.
- Sam też odlewam figurki. To największa frajda, mieć wpływ na wygląd danego egzemplarza od początku do końca. Powstaje figurka, której nikt inny nie ma. Można się przy tym wyciszyć, odpocząć po ciężkim dniu. Mam też sporo figurek robionych przez tzw. figurkowców. Zbieram te, które własnoręcznie wykonuje pan Maciej Pawlica, krajowy specjalista w tym zakresie. To pojedyncze egzemplarze, nieprodukowane fabrycznie, więc unikalne. Są ręcznie rzeźbione w specjalnej modelinie modelarskiej - uzupełnia kolekcjoner.
Dziś zdobycie wiedzy nt. danego umundurowania nie stanowi problemu, bo mamy internet. Ale ponad 20 lat temu siedział obłożony książkami z ilustracjami, przeważnie autorstwa Bronisława Gembarzewskiego. - Dziś to hobby pod pewnymi względami łatwiej uprawiać. Przynajmniej jeśli chodzi o dostępność do wiedzy, materiałów, specjalistycznych farb i pędzli. Ale jeśli chodzi o same figurki, zwłaszcza te najstarsze, to jest trudniej. Znikają z rynku, a na aukcjach osiągają niebotyczne kwoty. Z kolei jedna farba to koszt minimum 10 zł, a przecież mundury mają też dodatkowe kolory. Na szczęście takie farby wystarczą na kilkanaście żołnierzyków, więc koszty się rozkładają - dodaje.
Swoją pasją stara się zarazić innych.
- W maju zeszłego roku mieliśmy wystawę w ramach 1. Ogólnopolskiego Spotkania Kolekcjonerów Figurek w Ostró-dzie. Prezentowałem tam Dziki Zachód. Było nas kilkunastu i każdy pokazywał co innego, by jakoś urozmaicić to zwiedzającym - mówi pan Zbigniew. - Są grupy modelarskie, przeważnie na Facebooku, na których przed wystawami wspólnie ustalamy szczegóły. Należę do kilku grup, a jedną - skupiającą już około 1000 osób - założyłem sam. Nazywa się „Żołnierzyki z PRL i nie tylko”. Wymieniamy się figurkami, handlujemy.
Jednak w swej propagatorskiej roli nie zawsze spotyka się z przychylnym odbiorem.
- Próbowaliśmy zorganizować coś takiego w naszej okolicy, kontaktowałem się z koszalińskimi muzealnikami, ale zainteresowania nie było. Pokutuje stereotypowe myślenie, że będę pokazywał zabawki. A będąc na Mazurach i widząc miny 10-12-letnich chłopców, wiedziałem, że to był strzał w dziesiątkę. Mogą dzięki temu złapać historycznego bakcyla. U nas na forum mawiamy: zbieranie żołnierzyków zaczyna się po 50. To w pewnym sensie sentymentalny powrót do lat dziecięcych. Ale trzeba do tego dojrzeć - podsumowuje.