„A kto się tera będzie śmiać...”
Znajoma bydgoska bibliotekarka szkolna nowy sezon pracy zaczyna na połówce etatu. Oczywiście, o redukcji godzin pracy i płacy dowiedziała się wcześniej, ruszyła więc na poszukiwania obiecanych przez resort godzin pracy, by - w kwiecie sił - znaleźć zajęcie, pozwalające utrzymać się na poprzednim poziomie.
Kto szuka, znajduje. Pani Beata też. Dwie godziny w Laskowicach, dwie w Pruszczu... Dziś wie, że jednak uda się dorobić korepetycjami. Przeżyje.
Tymczasem z problemem „nauczycieli w drodze” (bo tak się już dowcipnie zaczynają określać) starli się w mijającym tygodniu także rodzice uczniów. Gdy minął czas gal otwierających rok szkolny, zaczęły się zajęcia praktycznie. Niby coś tam rodzice słyszeli wcześniej, że jest jakiś kłopot, no, ale w końcu, nauczyciele przecież nie mają źle... I nagle...
- Nauczycielka syna ma w tym samym tygodniu lekcje na Osiedlu Leśnym, w Fordonie i na Miedzyniu! - nie posiada się z oburzenia pan Piotr. - Jak ona ma się porządnie zająć nauką i wychowaniem mojego dziecka? Ona nawet pewnie nie nauczy się do końca roku imion naszych dzieci! I pewnie od połowy lekcji będzie myślała o tym, czy w drodze do następnej szkoły będzie korek, czy nie.
Dotknęło, zabolało. Rozszerzyło grupę o rzeszę nowych wkurzonych. Trzeba im przypomnieć, że jest pozamiatane.
Jeszcze bardziej wzburzony przyszedł z pierwszego zebrania w fordońskiej podstawówce pan Paweł. Problem „nauczyciela w drodze” u jego córki ma wyglądać nawet tak, że podróżującą nauczycielką jest akurat... wychowawczyni. I - może się zdarzyć - godzina wychowawcza będzie jedyną lekcją, którą ma z córką.
Dotknęło, zabolało. W innym świetle postawiło medialne relacje z protestów nauczycielskich. Rozszerzyło grupę zainteresowanych reformą szkolną o rzeszę nowych wkurzonych. I teraz im należy przypomnieć, że wszystko jest już pozamiatane. I niewiele jest do zbierania.
Miniony tydzień przyniósł też wieści, które na pewno mocno podgrzeją temperaturę tygodnia najbliższego. Znowu jakby podane w sosie „to nas nie dotyczy?”. Dotąd, można rzec, z tematu tak zwanej dekomunizacji ulic robiono sobie raczej jaja. Nie do końca udane konsultacje społeczne dotyczące nowych patronów (ich zmianę wymusiła ustawa) miały rezultat raczej humorystyczny. Potem stały się przyczynkiem żenującego starcia bydgoskich radnych. Miasto niosło sztandar niezależności - państwo podejmuje decyzję, że dawni patroni są niegodni tabliczek ulicznych, to niech państwo sobie te zmiany robi samo. Nieoczekiwanie (?!) okazało się, że jest cezura żartów. Samorządy miały czas na zmiany do 2 września. Nie zrobiło ich? To wojewoda - dopiero teraz - wskazał przepis określający, że zmiany nazw ulic będą i tak, ale na koszt mieszkańców. Wojewoda już nie da na nowy dowód, nowy wpis do rejestru czy aktualną pieczątkę firmową. Śmiechy umilkły jak nożem ucięte...
Wojna na górze staje się problemem nauczycieli, którym powiedziano, że już nie będą uczyć w gimnazjach. Jest i problemem rodziców uczniów, na których spada on w najwrażliwszym punkcie - dzieci. Wojenki na górze są przypadkowym kłopotem mieszkańców, którzy mają pecha, że nie mieszkają akurat przy Kwiatowej czy Słonecznej. Cóż, że nie masz najmniejszego wpływu na nieograniczoną kreatywność polityków? Oni mogą cię wciągnąć do swojego planu w każdej dziedzinie życia. To wszystko staje się surrealistyczne? To prawda. Nie znasz dnia ani godziny.