400 tysięcy kilometrów na liczniku. Felieton Tadeusza Płatka
Wczoraj na liczniku mojego starego mercedesa pojawiła się liczba 400.000.
To oznacza, że będzie mi go trudniej sprzedać, bo w Polsce nie wypada jeździć autem powyżej 200 tysięcy, o trzystu nie wspominając. Pewnie więc „prosiak” zostanie ze mną jeszcze długo. Obserwując fesjbukowe grupy motoryzacyjne zauważyłem, że zbliżanie się do 200.000 powoduje u właściciela dyskomfort, do 300.000 - jeszcze większy. Powyżej jednak 400.000 właściciel może się już z tym tylko godzić, a z czasem obnosić dumnie. Przyznacie sami - 700 czy 800 tysięcy to już jak złote gody i są samochody, które tyle wytrzymują. Sam raz o mało nie kupiłem auta, które miało na liczniku tysięcy 980 i jedynie nieuczciwość sprzedającego mnie od tego powstrzymała. Komis samochodowy, jeden z największych w Krakowie, przekręcił mu bowiem licznik na 225.000, zupełnie tak, jakby zmiana w metryce mogła kogoś odmłodzić.
Przyznanie się do wielkiego przebiegu to dowód zarazem uczciwości (bo nie kręcony) i opiekuńczości. Tyleż przecież napraw, pielęgnacji, wymian na bieżąco świadczy, że jako kierowca jesteś (jestem?) stały w uczuciach, żeś na dobre i na złe, że Ci się rzeczy nie nudzą po trzech latach.
No i najważniejsze! Że jesteś eko-przyjacielem! Naprawiasz, nie wymienisz. Albo że jesteś taksówkarzem.
Przyznaję, jest we mnie sentyment, auto traktuję nie tylko jako środek do przemieszania się, a mój własny udział w tej odysei to nie czterysta, tylko 120.000, pośród których samochód uratował mnie przed dotknięciem jelenia, dzika, dwóch lisów, niezliczonej ilości kotów i kilku nieoświetlonych ludzi. 120 tylko, ale przed nim, moim leciwym mercedesem, były inne samochody, którymi pokonywałem przestrzeń w podobnym co teraz tempie, głównie w Krakowie i okolicach.
Kierowałem też, dla przyjemności, we wszystkich polskich województwach, poza zachodniopomorskim, za co je serdecznie przepraszam. Przemieszczałem się przez ponad połowę krajów Europy, mogę więc założyć, że przebyłem na fotelu kierowcy około miliona kilometrów. A ile przeszedłem, przepłynąłem, wreszcie - przeleciałem? Z pewnością mniej, nawet jednak licząc kilometr dziennie, to by było dodatkowe 30 tysięcy. Można więc powiedzieć, że 25 razy okrążyłem ziemię, gdyby tylko nie smutny fakt, że nie okrążyłem jej ani razu.
Przez 42 lata kręciłem się w kółko, wybywałem, by powrócić, jak pszczoła, a może nawet truteń z i do ula. Pocieszałem się, rzecz jasna, że ruch nie jest wyłączną drogą do szczęścia. Immanuel Kant, poza jednym wypadem do Gołdapii, całe życie spędził w Królewcu. Sokrates też stworzył swój świat, właściwie nie wyjeżdżając z Aten i wolał tam umrzeć niż być z nich wyrzuconym. Czy ja bym życie oddał za Kraków?