20 lat po Bing Bang. Dwie dekady, które zmieniły Polskę i sposób patrzenia Polaków na UE
Przed 2004 r. Polskę od Zachodu dzieliły lata świetlne, dziś ten dystans mocno się skrócił. W dwie dekady odrobiliśmy większość zapóźnień z okresu PRL. To sprawia, że obecnie Unia Europejska nie ma już dla Polaków wymiaru cywilizacyjnego. Liczy się przede wszystkim wymiar polityczny. Pod tym kątem oceniamy wartość naszego członkostwa w UE
Jestem z pokolenia obecnych czterdziestolatków - generacji, dla której wejście do Unii Europejskiej 20 lat temu okazało się szczególnym formacyjnym doświadczeniem. Dla starszych od nas UE to była przede wszystkim ulga, że się udało - ale też ta ulga podsypana była sporą garścią strachu przed zmianą. Dla młodszych Unia to coś oczywistego, oni nie znają innej rzeczywistości niż Europa bez granic. Natomiast dla osób urodzonych w latach 70. i 80. to przede wszystkim punkt odniesienia czy może bardziej symbol ambicji, statusu, aspiracji. I świadomość, że otwiera się szansa. Ogromna szansa. Taka, która w życiu zdarzyć się może tylko raz.
Przekonanie o niepowtarzalności tej okazji to konsekwencja lat wcześniejszych. Dzieciństwo spędzone w PRL-u nauczyło jednego: że tak żyć się nie da. Jak w starym dowcipie z tamtych lat: „Co by było w Polsce, gdyby nie było PRL? Wszystko”. Im bardziej propaganda przekonywała, że Związek Radziecki jest najlepszy, tym większym mitem obrastał Zachód. W wyobraźni stawał się synonimem wszelkiej wolności, obfitości i luksusu. Zamkniętym, elitarnym klubem, do którego Polacy nie mieli szans uzyskać karty wstępu - i mogli tylko tęsknie zerkać w tamtą stronę, stojąc w upokarzających kolejkach po papier toaletowy, bo nawet on w Polsce Ludowej był dobrem rzadkim. Nic dziwnego, że wtedy cokolwiek związanego z Zachodem było synonimem największego prestiżu i luksusu. W podstawówce miałem kolekcję pustych puszek po napojach gazowanych. Oczywiście, marek zachodnich, bo w Polsce takich rozwiązań technologicznych nie było. Dziś nikomu nie chce się takich puszek nawet do specjalnych pojemników odnosić - ale wtedy byłem królem podwórka, koledzy przychodzili z pielgrzymkami do mnie, by na nie popatrzeć. I w ten sposób grupowo składaliśmy swoisty hołd Zachodowi.
1 maja 2004 r. było przede wszystkim formą wywalczenia przepustki do klubu państw lepszych, bogatszych i bardziej rozwiniętych - tak się nam 20 lat temu przynajmniej zdawało. Mało kto natomiast zwracał uwagę, że wstąpienie do Unii stało się też naszym wejściem do wspólnoty politycznej. W 2004 r. ten argument wybrzmiewał słabo. W czasie referendum akcesyjnego przeciwnicy wchodzenia do Wspólnoty byli na głębokim marginesie - w dodatku spora część z nich szybko zmieniła zdanie i dołączyła do klubu Polaków oklaskujących gorąco nasze wejście. W powszechnej opinii UE kojarzyła się z wyższymi cywilizacyjnymi standardami (tak bardzo pożądanymi wtedy nad Wisłą) oraz pieniędzmi. Po traumie 20-procentowego bezrobocia z lat 2002-2003 możliwość szukania pracy w Wielkiej Brytanii dla wielu okazała się wybawieniem. Transfery finansowe w ramach funduszy europejskich (w ciągu 20 lat Polska dostała z UE na czysto, czyli po odliczeniu składki członkowskiej, prawie 162 mld euro) umożliwiły inwestycje, które wcześniej były z gatunku „mission impossible”. Nagle w Polsce zaczęły być realizowane projekty wcześniej nierealizowalne: budowano autostrady, remontowano dziurawe jezdnie w miastach, instalowano centralne ogrzewanie i kanalizację. To cały czas brzmi śmiesznie z perspektywy Polski w 2024 r. - tak jak dziś trudno uwierzyć, że kiedyś Niemcy mieli naprawdę toalety na stacjach nieporównywalnie lepsze niż Polska. Ale tak było. Gdy spojrzy się na Polskę 2004 r. i porówna się ją z dzisiejszą, to widać, jak ogromny przeskok wykonaliśmy. Kosmos.
To jest ta główna część opowieści o naszym członkostwie w UE. Oczywiście, zawsze trzeba pamiętać o kosztach alternatywnych. Przecież nie da się udowodnić tezy, że Polska by się cywilizacyjnie cofała, gdyby częścią Unii jednak nie została. W końcu sami nauczylibyśmy się organizować duże inwestycje publiczne i budować autostrady. Udałoby się nam znaleźć środki na remonty ulic. Ale na pewno to wszystko trwałoby dłużej. I nie byłoby żadnej gwarancji, że udałoby się to zrobić lepiej. Przykład Ukrainy, Mołdawii czy Serbii działa na wyobraźnię. Te państwa po rozpadzie Związku Radzieckiego utknęły gdzieś w szarej strefie między dwoma blokami. Próbowały grać na własnych zasadach - i dziś każde z nich musi sobie na własną rękę radzić z własnymi problemami. Część z nich to pokłosie tego, że nie umiały skutecznie uciec z objęć długiego ramienia Moskwy, nie zdecydowały się na wysiłek, który pozwoliłby im wejść do NATO. Ale też wydaje się, że nie do końca poważnie potraktowały cywilizacyjną szansę, jaką byłoby dla nich wejście do UE.
Te kraje nie postawiły wszystkiego na jedną kartę, uznały, że jakoś to będzie. Polska zachowała się inaczej. Uznaliśmy, że albo będziemy częścią wspólnoty zachodniej, albo nie będzie nas wcale. Dziś - choćby porównując naszą sytuację z krajami niebędącymi w UE - jasno trzeba przyznać, że podjęliśmy właściwą decyzję. Zdobyliśmy nie tylko dostęp do taniego pieniądza na inwestycję. Razem z nim uzyskaliśmy cenne know-how, w jaki sposób te inwestycje organizować. A konieczność ich rozliczenia wymuszała dyscyplinę i rygor. W efekcie Polska stała się liderem w wydatkowaniu środków w UE. Do dziś pamiętam, jak w 2012 r. byłem z grupą dziennikarzy z Europy Środkowej z wizytą studyjną w Brukseli. Superwyjazd - świetnie się w grupie dogadywaliśmy, okazało się, że mamy dużo wspólnych tematów, podobną pasję do UE i identyczną środkowoeuropejską energię. Dopiero pod sam koniec tego bardzo dynamicznego wyjazdu wesoła, chętnie z nami imprezująca dziennikarka z Rumunii nieśmiało (do dziś pamiętam, jak bardzo ściszyła głos, jakby pytała o coś intymnego) zapytała mnie: „Jak to możliwe, że Polska tak skutecznie wydaje środki unijne?”. Po powrocie do Warszawy sprawdziłem: Rumunia wykorzystywała te fundusze na poziomie 20 proc., Polska była bliska 100 proc.
Opisuję anegdoty, migawki, pojedyncze zdarzenia z tych 20 lat, ale wszystkie układają się one w jedną całość: pokazują rozmiar skoku cywilizacyjnego, jakiego Polska dokonała w ciągu tych dwóch dekad. Można dziś gdybać, czy można było ten czas wykorzystać lepiej, bardziej efektywnie, czy można było za te wszystkie lekcje zapłacić niższą cenę. Pewnie tak. Pewnie mogliśmy w negocjacjach akcesyjnych lepiej zabezpieczyć nasze firmy przed nieograniczoną konkurencją przedsiębiorstw zachodnich, które weszły do Polski jak do siebie po 1 maja 2004 r. Pewnie można było skuteczniej ukierować strumienie pieniędzy z UE przeznaczone na budowę autostrad - choćby po to, żeby zamówieniami publicznymi nie pompować kont koncernów zachodnich i nie doprowadzać do bankructw krajowych podwykonawców. Pewnie było w naszym zasięgu utrzymanie kontroli przez polskie instytucje nad tak wrażliwymi sektorami jak bankowość, finanse czy sektor sprzedaży detalicznej. Pewnie można było. Nie ma róż bez kolców, nigdy żaden projekt nie udaje się w 100 proc.
Ale zawsze, wskazując na straty, trzeba pamiętać o zyskach. Bo nie wielkość strat się liczy, tylko łączny bilans. A ten jest korzystny. Polska jest obecnie innym krajem niż w 2004 r. Jesteśmy bogatsi, lepiej zorganizowani jako państwo i jako społeczeństwo. Mamy nieźle rozwiniętą gospodarkę napędzaną kilkoma silnikami (rynek wewnętrzny, produkcja, eksport) stojącą twardo na solidnych podstawach (szybko rosnące płace Polaków, bardzo niskie bezrobocie). Przez te 20 lat przez kilka kryzysów przeszliśmy, ale na żadnym z nich nie traciliśmy. Odwrotnie - w ich trakcie zwykle szybciej odrabialiśmy straty do państw zachodnich niż w czasie okresu prosperity. W 2004 r. PKB per capita Polski (mierzone w standardzie siły nabywczej) wynosiło 50 proc. średniej unijnej. W 2023 r. było to już 80 proc. średniej dla wszystkich krajów UE. Proste zestawienie świetnie pokazujące, jak szybko pokonaliśmy bardzo strome wzgórze. Tego nam nikt nie odbierze. Ale też nikt nie rozdzieli tego sukcesu z naszym członkostwem w UE. Związek Polski i Unii przez te dwie dekady stał się nierozerwalny - w tym sensie, że nikt na poważnie nie snuje alternatywnych wizji rozwoju kraju bez naszego członkostwa w UE.
Akurat ten tekst podsumowujący dwie dekady Polski w UE piszę w Brukseli, gdzie biorę udział w wyjeździe studyjnym zorganizowanym przez Komisję Europejską przy okazji prezydencji Belgii. W czasie spotkań z kolejnymi gośćmi podpytuję ich, jak według nich zmieniła się Unia po tym wielkim rozszerzeniu (w zachodniej prasie określanym wtedy jako Bing Bang). Jak łatwo się domyślić, mnóstwo pochwał i komplementów - ale tak rytualnych, że nie warto ich tu cytować, znają Państwo ich wydźwięk bez ich przytaczania. Ale dwie uwagi zasługują na uwagę. Pierwsza, wygłoszona przez Francuza, wysokiego rangą urzędnika Komisji (rozmowy były w formule off the record, więc nie podaję nazwisk): „Dawniej Polska kojarzyła się we Francji z polskim hydraulikiem. Ten stereotyp nie został jeszcze całkiem przezwyciężony, ale powoli zanika. Choć też starsi ludzie wolniej pozbywają się dawnych stereotypów. Dla młodych pokoleń powiększona UE jest czymś normalnym, dla starszych już nie” - podkreślał unijny mandaryn. I drugi głos, tym razem wygłoszony przez przedstawiciela belgijskiego rządu, który w tym półroczu przewodniczy pracom UE: „Kraje Europy Środkowej - Polska, państwa bałtyckie - zmieniły nasze spojrzenie na Rosję. Belgia jest jednym z krajów w dużym bloku UE. 20 lat po rozszerzeniu czujemy się częścią jeszcze większego bloku. Z naszej perspektywy lepiej być w bloku 27 krajów niż 6 czy 12” - podkreślił belgijski polityk.
Pierwszy głos o tyle ciekawy, bo przypomniał figurę „polskiego hydraulika” - a skoro Francuz pamięta ją do dziś, to znaczy, że 20 lat temu obawa przed zalaniem przez Polaków tamtejszego rynku pracy musiała być naprawdę żywa. Widać więc, że rozszerzenie wcale nie musiało być rozwiązaniem, na którym wszyscy korzystają - a przy okazji pokazuje też, jak ważne jest pilnowanie własnych interesów w czasie negocjacji (Francuzi o swoje zadbali, blokując na początku możliwość pracy w ich kraju; Polacy swój rynek wewnętrzny otworzyli bezwarunkowo, dlatego dziś zakupy robimy w sklepach Carrefour, a nie Społem). Ale ważniejszy jest głos drugi, bo przypomina o tym wymiarze integracji europejskiej, który jest kluczowy: współpracy politycznej.
Pierwsze 20 lat polskiego członkostwa w UE miało wymiar przede wszystkim cywilizacyjny. I na poziomie symbolicznym (słynne słowa Jana Pawła II: „od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej”), i na poziomie gospodarczym, i na poziomie społecznym, gdy Polacy coraz lepiej czuli się jako równoprawni partnerzy Belgów, Hiszpanów czy Greków. Przez dwie dekady odrobiliśmy dużą część dystansu, który nas dzielił od państw „starej Unii”. Jeszcze sporo nam brakuje chociażby do Niemców, ale to już nie jest dystans, którego pokonanie trzeba mierzyć w latach świetlnych. Pod tym względem Zachód przestał być innym światem. Dla Polaków dziś państwa Europy Zachodniej są takimi samymi partnerami, jak w latach 80. były dla nas Węgry, Bułgaria i Jugosławia - kraje o podobnym systemie, niektóre z nich lepiej rozwinięte, inne gorzej, ale generalnie wszystkie podobne do siebie. To jest ta wielka cywilizacyjna, mentalna zmiana, która się wydarzyła po 2004 r.
Ale - powtórzmy to jeszcze raz - ta zmiana się już dokonała. Drugi raz nie ma sensu przechodzić tej samej drogi. Nie ma sensu nawet o tym rozmawiać w formule innej niż wspominanie dawnych, dobrych czasów. Dlatego kolejne lata Polski w UE będą już miały zupełnie inny wymiar. Nie cywilizacyjny, tylko polityczny. A to sprawi, że polskie członkostwo będzie miało zupełnie inny wymiar niż do tej pory. Przede wszystkim wymusi inne patrzenie na Brukselę niż to, które dominowało do tej pory. W 2004 r. korzystaliśmy na członkostwie nawet w sytuacji, gdy jego warunki były skrajnie asymetryczne (vide: otwarcie polskiego rynku na francuskie firmy, gdy francuski rynek pracy był zamknięty dla polskich pracowników). Dziś politycy akceptujący taki układ byliby w Polsce - słusznie - oskarżani o działanie na szkodę interesu naszego kraju. Już to najlepiej pokazuje, jak zmienił się nasz stosunek do UE. Przestaliśmy europejskie stolice traktować jako powierników wszystkich mądrości, Bruksela nie kojarzy nam się tylko z dobrem, prawdą i pięknem, lecz coraz bardziej rośnie w Polsce świadomość, że to miejsce, w którym trwa brutalna rywalizacja o własne interesy. To też jedna z najważniejszych zmian, jaka zaszła w ciągu tych dwóch dekad.
I jeszcze jeden ważny element tego urealnienia polskiego spojrzenia na UE: widzimy, że Unia popełnia błędy, w dodatku robi ich całkiem sporo. Przecież cały kryzys finansowy lat 2008-2010 był pokłosiem złej strategii budowania systemu odporności gospodarczej strefy euro. Kryzys migracyjny 2015 r. wziął się stąd, że w UE zwyciężało skrajnie ideologiczne spojrzenie na migrantów. Z kolei rosyjska agresja na Ukrainę w 2022 r. pokazała, że Europa stała się zakładnikiem wcześniejszego braku asertywności wobec Kremla, czego przejawem była choćby zgoda na budowę Nord Stream. Przykłady ewidentnych politycznych błędów wywołanych mylnymi diagnozami stanu rzeczy. Nie trzeba talentów delfickiej Pytii, by wyobrazić sobie, jaką pozycję globalnie miałaby UE, gdyby tych trzech błędów w ostatnich 15 latach nie popełniła.
To też sprawia, że z tym większą nieufnością trzeba podchodzić do innych wielkich projektów wypływających z Brukseli, przede wszystkim do Zielonego Ładu czy propozycji zmian traktatów (pomysł Olafa Scholza, by rozszerzenie UE połączyć z odejściem od jednomyślności w systemie głosowania). Unia popełnia bowiem błędy, zwłaszcza wtedy, gdy przesłanki ideologiczne i presja poszczególnych lobby biorą górę nad kalkulacjami korzyści ekonomicznych i politycznych całej UE. Na pewno więc w interesie Polski - która ani tendencji ideologicznych nie zdradza, ani żadnym wpływowym lobby nie dysponuje - nie jest dziś bycie w awangardzie zmian. Więcej, w naszym interesie jest te zmiany opóźniać. Bo my korzystamy przede wszystkim na Unii takiej, jaka jest obecnie, reform obecnych systemów nie potrzebujemy. A już na pewno nie potrzebujemy zmian, które niosą ze sobą ryzyko osłabienia krajów unijnych.
Oczywiście, nie należy zapominać o najważniejszym: Unia jest wartością. Ogromną wartością. Współczesna UE ma dwa potężne atuty. Po pierwsze, gwarantuje pokój na kontynencie. Powstała po II wojnie światowej jako organizacja mająca ucywilizować reguły współpracy państw w Europie i z tej roli wywiązuje się znakomicie. I druga wartość: wspólny rynek. „Chroniłem tylko to, co jest naszym głównym i być może jedynym atutem: jednolity rynek. Jedynym powodem, dla którego pan Biden i prezydent Chin nas szanują, jest jednolity rynek” - mówił niedawno w wywiadzie dla „Financial Times” Michel Barnier, główny negocjator warunków wyjścia z UE Wielkiej Brytanii. Ten znany francuski polityk, były komisarz unijny wyraził się tak, że jaśniej się nie da: ogromny wspólny rynek UE to najważniejszy - być może jedyny - atut Unii. Przynależność do niego to jeden z głównych powodów tego cywilizacyjnego skoku, którego Polska dokonała w ciągu dwóch ostatnich dekad. Dlatego naszym zadaniem jest chronić wspólny unijny rynek - i przed głosami wewnątrz kraju, które wzywają do osłabienia UE czy wręcz do polexitu, ale też przed propozycjami z innych stolic, które postulują zmiany, reformy mogące ten wspólny rynek zdestabilizować. Dziś w polskim interesie jest utrzymywanie obecnego stanu rzeczy w UE. Na jakichkolwiek zmianach - czy to zacieśniających, czy to luzujących współpracę - możemy tylko stracić.
Oczywiście, w pewnym momencie zmiany okażą się niezbędne, wymusi je choćby trwająca na Ukrainie wojna. Ale z polskiego punktu widzenia im później to nastąpi, tym lepiej. Z prostej przyczyny: bo jesteśmy coraz silniejszym krajem, więc zyskamy większą możliwość wpływu na proces ich ustalania. W okolicach 2030 r. Polska stanie się płatnikiem netto do budżetu unijnego. Wtedy nastąpi ostatecznie urealnienie stosunku Polaków do UE. Jeśli wtedy wolny rynek będzie funkcjonował równie sprawnie jak obecnie, a UE dalej będzie obszarem wolności i demokracji, to nie będzie żadnych wątpliwości, że nasze członkostwo w Unii to ogromna wartość. Ale też będziemy mogli sobie pozwolić na dużo większą asertywność w ustalaniu nowych reguł niż miało to miejsce w czasie negocjacji akcesyjnych. Wreszcie będziemy mogli w pełni skorzystać z naszych możliwości. I choćby z tego względu dziś w interesie Polski jest opóźnianie zmian w Unii. Dziś naszym priorytetem jest zachowanie status quo.