1000 mil „Rzeszowiakiem” po północnych morzach
Na morzu wszystko jest prostsze - nie ma połowicznych rozwiązań. I podczas rejsu najlepiej poznajesz ludzkie charaktery - pisze nasz dziennikarz Jerzy Leniart, pasjonat żeglarz, który właśnie wrócił z kolejnej morskiej wyprawy „Rzeszowiakiem”.
Przygotowanie do rejsu zaczyna się w styczniu. Kpt. Bogdan Bednarz ustala cel i trasę wyprawy „Rzeszowiakiem”. To skomplikowana łamigłówka - jacht wypływa z początkiem maja, a wraca z końcem września. Trzeba skompletować załogi na poszczególne etapy, trwające od 10 do 23 dni. Ustalić porty, gdzie nastąpi wymiana załóg. Wybrać doświadczonych kapitanów, którzy znają „Rzeszowiaka” i nie boją się pływania po północnych morzach. Zamówić bilety lotnicze, załatwić ubezpieczenia, telefon satelitarny.
Do ładowni stalowego jachtu trafiają pudła z żywnością. Mielonki „Krakusa”, pękate puszki z grochówką, flakami, fasolką po bretońsku, gulaszem, bigosem, makaronem, cukrem, herbatą, czekoladami. Żywności musi wystarczyć dla prawie setki żeglarzy, którzy będą płynąć „Rzeszowiakiem” na trasie Gdańsk - Norwegia - Islandia - Grenlandia - Wielka Brytania - Szwecja i Polska.
Kierunek - Szetlandy
Stravanger, portowe miasto w Norwegii, wita nas lekką mżawką. „Rzeszowiak” stoi zacumowany obok innych dwóch polskich jachtów. Rzucamy bagaże i ruszamy na zakupy. Na bazarku w budce prowadzonej przez Chorwata, mówiącego całkiem nieźle po polsku, kupujemy ziemniaki, cytryny, jajka i oczywiście cebulę, aby nie dopadł nas szkorbut. Brakuje jeszcze masła - w tutejszych Delikatesach zaskakujący wybór - masło z Garwolina, sałatki z Rolnika, mleko z Mlekovity, czekolady z Wedla. Na pewno jesteśmy w Norwegii? Po chwili wiadomo - ten sklep prowadzą Polacy.
Wieczorem rzucamy cumy - kierunek Szetlandy. „Rzeszowiak” jakby wyczuł korzystny wiatr, chętnie rusza w morze. Stawiamy żagle, w ciemnościach widać światła pozycyjne statków płynących w pobliżu. Kapitan ustala kolejność wacht. W dzień dwie godziny za sterem i zmiana. Wieczorem i w nocy czuwają po dwie osoby, obowiązkowo w pasach bezpieczeństwa. Janusz przygotowuje pierwszy posiłek - fasolka po bretońsku z litrowych puszek. Do tego chleb z Przeworska krojony z 4-kilogramowego bochenka. Zawinięty w płótno ma być zjadliwy przez dwa tygodnie. Na deser kisiel malinowy. Na jachcie wszystko smakuje inaczej.
Morze traktuje nas łagodnie. Lekka mżawka, wiaterek. Szybko człowiek przywyka do zmiany rozkładu dnia. Dwie godziny za sterem, potem w śpiwór, kilka godzin snu, jedzenie, stawianie albo zrzucanie żagli i znów za ster. 5 osób musi się dzielić obowiązkami. Bruno jest specjalistą od silników, Rysiek od elektryczności. Bogdan i Janusz na zmianę czuwają, wychwytują szybko, jakie błędy popełnia załoga i dlaczego sternik tak często schodzi z wytyczonego kursu.
W Lerwick, stolicy Szetlandów, cumujemy między jachtami angielskim i niemieckim. Niedaleko nas stoi potężny wycieczkowiec. Motorówki przewożą na brzeg turystów. W większości Azjatów. Wiele starszych par. W adidasach, z kijkami do nordic walking, dziarsko wędrują po zabytkowym miasteczku. Pstrykają zdjęcia, uśmiechają się przyjaźnie. Stać ich na te wycieczki w przeciwieństwie do rówieśników znad Wisły.
Wieczorem na ulicy pytamy lekko chwiejącego się lokalsa, gdzie tu podają najlepszego guinnessa. Wskazuje pub, z którego słychać mocnego rocka. Kilka osób gra w bilard, przy stoliku siedzi pies. Barmanka bez pośpiechu nalewa piwo. Nikt się śpieszy. Prosimy o jakieś lokalne piwo i z tym jest kłopot. Próbujemy, w smaku przypomina „Leżajsk”.
Bogdan wchodzi do portowego składu, gdzie właśnie trwa załadunek ryb z kutra. Chcemy kupić kilka sztuk. Właściciel każe wybrać 4 duże ryby z taśmy i kilka kalmarów. Nie chce pieniędzy, życzy smacznego. Smażymy do 2 w nocy. Z sąsiednich jachtów wychylają się głowy żeglarzy zwabionych tym rozkosznym zapachem.
Rano objeżdżamy Szetlandy. Zaskakują stada owiec i oczywiście kuce szetlandzkie z rozwianymi grzywami. Owce z wymalowanymi sprayem numerami pasą się wzdłuż wąskich asfaltowych dróg. Zaskakuje spokój i brak pośpiechu. Gdzie się śpieszyć? Gdzie nie pojedziesz i tak dotrzesz do morza.
Wieczorem wypływamy. Opada mgła, widoczność sięga 200 metrów. W takiej białej otulinie człowiek nie czuje się pewnie. Razem z Bruno obserwujemy horyzont wokół jachtu. Mamy radar i inne elektroniczne urządzenia, które rejestrują i sygnalizują pojawienie się innych jednostek, ale wachta musi być maksymalnie czujna. Kapitan wskakuje w śpiwór. Wiatr się wzmaga. „Rzeszowiak” dzielnie rozcina fale. Bogdan długo nie wytrzymuje w śpiworze. Ubiera sztormiak i wybiega na pokład. Rzut oka i krótka komenda - zwijamy żagle. Bruno i Janusz przypięci szelkami idą w kierunku dziobu. Zapalamy światła na maszcie. Zalewani falą ściągają grot (główny żagiel) i obwiązują na bomie. Trudno utrzymać równowagę na roztańczonym pokładzie. Teraz wędrówka na rufę - do zwinięcia tylnego żagla. Każdy ruch musi być przemyślany - idziesz, zapinasz się karabińczykiem do wanty lub wokół masztu, tak aby ręce mieć wolne do pracy. Następny krok - przypinasz się do kolejnego miejsca. Na wodzie nie ma żartów.
Jeszcze zwijamy do połowy przedni żagiel i jacht przestaje się przechylać. Niestety, prędkość spada. O godz. 4 przekazuję ster Ryśkowi, ściągam mokry sztormiak i gumowce. Z ulgą wskakuję w śpiwór na koi. Nie przeszkadzają przechyły. Błyskawicznie zasypiam.
Około godz. 8 budzi nas zapach z kambuza. To Bruno przygotował swoje popisowe danie - sadzone jajka na chlebie tostowym. Znów chce się żyć. Zwłaszcza że morze spokojniejsze i wychodzi słońce. Wokół pustka. Nikt nie pływa w zasięgu wzroku, tylko nasza piątka na „Rzeszowiaku”.
„Rze-sho-viak”. Co to oznacza?
Życie toczy się według wacht. Noc powoli zanika, po północy robi się ciemniej tylko na dwie - trzy godziny. Zaczynasz tracić rachubę dni. Jest wtorek, a może już środa? Obiad to niespodzianka wyciągnięta z pudeł. Dzisiaj bigos, wczoraj fasolka, a jutro makaron z sosem do spaghetti. Siedzisz na pokładzie, jedząc tak wymyślne danie i myślisz, jaki ten świat jest piękny. Woda niebieska, chmurki białe, przepływające w pobliżu delfiny. A za kilka godzin pogoda się zmienia, pada deszcz. Stoisz za kołem sterowym, rękawiczki przemakają, krople słonej wody wpadają do oczu, fale kołyszą łódką, trudno ją utrzymać na kursie i wtedy się zastanawiasz, gdzie ten romantyzm jachtingu, gdzie te drinki z palemkami, zachwycone spojrzenia opalonych piękności. I wtedy doceniasz garnuszek ciepłej herbaty, którą poda ci na pokład kumpel z wachty.
Wyspy Owcze witają nas przyjazną pogodą. To zaskakujące, bo miejscowi starzy górale (owczarze?) twierdzą, że u nich pada 400 dni w roku. Cumujemy w Tornshavn, stolicy tej krainy, która należy do Danii, ale ma dużą autonomię. Jak podają źródła, na wyspach żyje 48 tysięcy ludzi i 70 tysięcy owiec. I rzeczywiście, na każdym skrawku zieleni widać stada białych i czarnych kudłaczy. Krajobraz to ostre skały wystające z morza, potężne tunele wydrążone w górach (mogliby się tam uczyć nasi drogowcy, którzy będą przebijać się z S-19 przez Babicę) i zielone dachy. Domy pokryte są trawnikami zamiast dachówką. Obrazek widoczny nie tylko w wioskach, ale również w stolicy liczącej 20 tys. mieszkańców. W tym około setki Polaków. Widząc „Rzeszowiaka”, przychodzą do kei porozmawiać. Wśród odwiedzających jest Janusz Kamola, od 23 lat na Wyspach Owczych, dobry duch polskich żeglarzy, zawsze gotowy do pomocy. Para starszych Norwegów sylabizuje „Rze-sho-viak” i pyta, co to oznacza.
- To piękne miasto w południowo-wschodniej Polsce - odpowiadamy. Podziwiają jacht i na pożegnanie machają rękami.
Zwiedzamy bajkowe wioski położone między górami i stromo schodzącymi do morza fiordami. W tym odległym miejscu, chętnie odwiedzanym przez turystów, jest również ubikacja z ciepłą wodą. Na zewnątrz wisi paczka z zestawem reanimacyjnym, gdyby ktoś zasłabł. Podobno na wyspach nie ma więzienia, a groźniejsi przestępcy są wysyłani do Danii. Ten idylliczny obrazek niszczy świadomość, że w jednej z tych zatok co roku rozgrywa się krwawy dramat. W lipcu lub sierpniu odbywa się polowanie na grindwale - walenie zaliczane do rodziny delfinów. Rybacy łodziami motorowymi zaganiają je w głąb zatoki i zabijają harpunami. Biorą w tym udział nawet dzieci. W tak okrutny sposób ginie nawet tysiąc sztuk. Woda zatoki barwi się na czerwono. Nie robią tego dla pieniędzy, taka jest tutejsza tradycja. Tak przez setki lat robili ich przodkowie…
Odpływamy z Wysp Owczych - kierunek Islandia. Kapitan uważnie śledzi serwisy meteorologiczne, aby trafić na okno pogodowe, kiedy wiatr będzie sprzyjający. Terminy naglą. Do soboty musimy dotrzeć do Rejkiawiku. Decyzja zapada - start 2 w nocy. We mgle. Przed nami 5 dni w morzu. Atlantyk nas nie rozpieszcza. Coraz dłuższa fala, wiatr wieje w dziób. „Rzeszowiak” ciężko pracuje na fali. Wspomagamy się silnikiem. Nagle nad pokładem zaczyna krążyć mały brązowy ptaszek z ostrym cienkim dziobem. Lata wokół jachtu i wreszcie siada. Bardzo zmęczony. Ostre pazurki u nóg wskazują, że to ptak lądowy. Dajemy mu słodką wodę w miseczce, pije, jest spragniony. Jak tu się znalazł, 200 mil od lądu? Nie gardzi mielonką i makaronem. Szybko zaprzyjaźnia się z załogą. „Dziobak”, bo taką zyskuje ksywkę, skubie nas po palcach, wędruje po burtach, znaczy swój teren. Gdy w nocy zaczyna wiać prawie 30 węzłów, chowa się pod pontonem.
Dwie doby płyniemy w deszczu. Wokół pustka. Tylko mewy i zarys płetwy delfina. Zmęczeni z ulgą wpływamy do portu w Vestmannaeyjar (120 mil od Rejkiawiku), wyspy, którą w 1973 roku niszczył wulkan. Mieszkańcy na 5 miesięcy musieli opuścić swoje miasto. Powstały nowe wyspy, a teraz pozostałości lawy porasta łubin. W porcie do Janusza podchodzi mężczyzna i łamaną polszczyzną proponuje ryby. To Łotysz z dużego statku rybackiego. Na pytanie, ile to ma kosztować, pokazuje charakterystyczny gest oznaczający na całym świecie butelkę. Za półlitrową „Soplicę” dostajemy 14 kilogramów świeżych filetów z dorsza. Wychodzi 1,50 zł za kilogram. Przez pięć dni jemy dorsze. Pyszne. Inaczej smakują niż te kupowane w rzeszowskim markecie.
Gdy „Dziobak” zobaczył ląd, odfrunął, nawet się nie pożegnał. Teraz widzimy, jak skubie trawę z trzema kumplami. Po sprawdzeniu w internecie, dochodzimy do wniosku, że to chyba kamusznik zwyczajny, który co roku przelatuje odległość równą obwodowi Ziemi.
Krajobraz z „Władcy Pierścieni”
W Rejkiawiku cumujemy przed Harpą, gigantycznym centrum muzyczno-konferencyjnym, przypominającym gniazdo os. Elewacja zbudowana jest z szyb, które zmieniają swoje barwy. Obok stoi bliźniaczy jacht „Berg”, który płynie na Grenlandię. Mamy dwa dni na zwiedzanie Islandii. To piękny, surowy kraj, rzadko zaludniony. Wygasłe wulkany, brudne lodowce, syczące gejzery, potężne wodospady i wąwozy. Tutaj podobno kręcono posępne sceny do „Władcy Pierścieni”. Wąskie szosy i uśmiechnięci ludzie. W sklepach stoiska z polską żywnością. Poza ulubionymi przez Islandczyków batonikami „Prince Polo” stoją nasza musztarda, kasza, konserwowe ogórki, papryka, sałatki warzywne, czekolady i „Ptasie mleczko”. Polaków w Islandii spotkasz wszędzie. Jesteśmy na tej wyspie największą mniejszością.
Z żalem opuszczamy pokład „Rzeszowiaka”. Przez dwa tygodnie bezpiecznie przepłynęliśmy prawie 1000 mil. My wracamy do Polski. „Rzeszowiak” jutro wyruszy z nową załogą w stronę lodów Grenlandii.